Zofia Chylak: "Moją drogą jest tkanie z tego, co zostało we mnie zaszczepione"
"Mam poczucie, że w kwestii polskiego folkloru narosło wśród społeczeństwa wiele wstydu. To mocne uczucie, które w historii świata wielu sprawom zaszkodziło. Z jakiegoś powodu wzorów ludowych zaczęliśmy wstydzić się i my". Ona postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i pokazać jak wiele siły w nich drzemie. A do tego nie dała się przekonać, że kopiowanie jest najwyższą formą uznania. Przed państwem Zofia Chylak: projektantka, założycielka marki z akcesoriami Chylak.

Natalia Grygny, Interia: Ma pani szczególną słabość do kokard?
Zofia Chylak: - Mam do kokard wielką słabość od czasów dzieciństwa. To dodatek, który potrafi zupełnie zmienić wygląd. Charakterystyczny i romantyczny. Kokardy w modzie są od wieków, chociażby w historycznych strojach, do których często sięgam ze względu na moje wykształcenie [Zofia Chylak jest historyczką sztuki, specjalizuje się w badaniach nad symboliką stroju w sztuce północnego renesansu - przyp. red.]. Kojarzą mi się one z dzieciństwem i z tym, że małym dziewczynkom często wpina się kokardki we włosy.
- Uwielbiam tego typu motywy reinterpretować i przerabiać tak, aby wyglądały dobrze też na dorosłych kobietach - bo w końcu to dla nich projektuję. Lubię zabawę motywami, ale tak, by nie wyglądało to dziecinnie
Myślę, że konkretne dodatki i inne elementy garderoby mogą się nam kojarzyć z danymi osobami czy pewnymi sytuacjami. Zapytałam akurat o kokardę, ponieważ jest dość częstym elementem pani kolekcji. Dla mnie osobiście również ma sentymentalny wydźwięk: słabość do nich miała moja ciocia Dorota. Zawsze wybierała te stylowe.
- Oczywiście, ja też jestem sentymentalna i myślę, że to bardzo widać w moich projektach. Wspomnienia związane z rodziną, przekazywane mi historie, są jedną z najważniejszych dla mnie inspiracji.
W projektowaniu staram się szukać charakterystycznych motywów, często sięgam do polskich tradycji, do ludowych historii.
Przyznam, że daleko mi w tej kwestii do minimalizmu. Owszem, w moich projektach jest sporo prostoty, ale uwielbiam do niej dodawać coś, co jest mocniejszym, modowym akcentem.

Przyznała pani, że "zaczynała budować swoją tożsamość we wspomnieniach swoich babć i że fascynuje panią tradycja". Co zatem pani znajduje, gdy otwiera tę wielką skrzynię z napisem przeszłość?
- Można tworzyć historię na nowo, ale moją drogą jest tkanie z tego, co zostało we mnie zaszczepione. Dla mojej rodziny historia, przeszłość i Polska były bardzo ważne. Ponieważ się w tym wychowałam, naturalna była dla mnie potrzeba przedstawienia tych wątków w mojej pracy. Zastanawiam się często, czym dla mnie jest patriotyzm i co mogę polskiego pokazać, co mnie samą napawa dumą. To pierwszy wątek. Drugi - dla mnie rodzina i rodzinne historie zawsze były istotne. Bardzo kochałam obie moje babcie. Zmarły, gdy miałam mniej więcej 10 lat i przez to wspomnienia z nimi zostały zamknięte w dziecięcym świecie. Moje babcie dzieliły się ze mną wspomnieniami swojego dzieciństwa - są one dla mnie szczególnie ważne, wracam też do nich czasem w mojej pracy.
Pochodzi pani z artystycznej rodziny. Czy jakaś konkretna osoba zaszczepiła w pani miłość do mody?
- Właściwie nikt z mojej rodziny modą czy kostiumami się nie zajmował, ale zawsze była ona ważna.
Kobiety w mojej rodzinie zawsze ubierały się w charakterystyczny sposób. Noszenie ubrań wyrażało ich osobowość.
W czasach, w których przyszło żyć moim babciom, czy później mamie, trzeba było kombinować, żeby móc pięknie się ubierać. Wojenne i polityczne zawieruchy nie ułatwiały zadania. Pamiętam do dziś historię o mojej babci, której po wojnie udało się znaleźć francuską krawcową, która szyła sukienki według jej pomysłów. Tych sukienek nie było dużo, ale były wyjątkowe. Dorastałam więc w specyficznym podejściu do ubrań.
- Nawet mój dziadek, znany rysownik Gwidon Miklaszewski, szafę miał pełną garniturów szytych na miarę. Wszyscy przykładali do stroju wagę, chociaż nie wiązało się to z ich pracą na co dzień. Dla mnie również było to ważne od najmłodszych lat i na pewnym etapie zrozumiałam, że mogłabym zrobić z tego swój zawód.
Ubiór pozwala nam emanować elegancją, radością, dodawać pewności siebie.
- To prawda. Byłam nieśmiałym dzieckiem i codzienny strój dawał mi wspomnianą przez panią pewność siebie. Miałam poczucie, że jeśli ubiorę się w charakterystyczny sposób, zadziała to niczym zbroja. Dzięki temu byłam w stanie wyżej nosić głowę. Uważam, że moda choć czasami może wydawać się błaha, może jednak dawać ludziom coś więcej: możliwość wyrażania swojego stylu, poczucie własnej wartości.
Mogła pani działać za oceanem, ale jednak wybrała pani Polskę. Co zdecydowało o powrocie do kraju z Nowego Jorku? I dlaczego zdecydowała się pani projektować torebki?
- Cała moja edukacja i zdobywanie doświadczenia miało mnie zaprowadzić ku temu, by robić ubrania. W trakcie studiów zajmowałam się historią stroju, ukończyłam kurs krawiecki. Potem wyjechałam do Nowego Jorku, gdzie zdobywałam doświadczenie również w dziedzinie projektowania ubrań. Postanowiłam jednak wrócić do Polski i zrobić wszystko, żeby nie żałować tej decyzji. Zastanawiałam się czego brakuje na polskim rynku. Miałam poczucie, że marek skupiających się na ubraniach jest dużo i trudniej będzie mi się przebić. Brakowało mi natomiast młodej marki koncentrującej się na akcesoriach, a przede wszystkim torebkach.
Zobacz też: Zamieszkanie: Wyremontowali "familok". "Towarzyszyła nam myśl, że to był dom zwykłej, śląskiej rodziny"

- Zależało mi, by po powrocie do Polski stworzyć firmę, która będzie miała jakiekolwiek szanse przebicia na zagranicznym rynku. Stawiałam od razu na sprzedaż online, bo uważałam, że jedynie w ten sposób będzie miała szansę pojawić się na różnych rynkach bez wielkiego inwestora. Od początku założyłam, że torebki są łatwiejsze do zakupu online niż na przykład jedwabne sukienki. Wszystkie te argumenty przekonały mnie do tego, żeby spróbować wystartować z autorską marką torebek. Po ponad 10 latach mogę powiedzieć, że to rzeczywiście była bardzo dobra decyzja.
Jakie to uczucie, gdy dowiedziała się pani, że w kolejce po torebki czeka kilkanaście tysięcy osób? Takie nagłówki najczęściej przewijają się w mediach.
- Wydaje mi się, że było to przede wszystkim ogromne zaskoczenie. Na przestrzeni lat nie brakowało spekulacji, że zrobiliśmy to specjalnie i był to po prostu chwyt marketingowy. Tego typu praktyki są mi obce, bo sama nigdy bym czegoś takiego nie wymyśliła.
- Wspomniane listy oczekujących powstały zupełnie naturalnie, po tym, jak w 2018 roku zaczęliśmy odnosić coraz większe sukcesy w Polsce i za granicą. I po prostu przestaliśmy wyrabiać się z produkcją. W naszym przypadku trwa ona długo i musimy ją planować z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem. Nie mieliśmy szans jej przyspieszyć, bo wszystko robimy na zamówienie. Przy całej mojej miłości do mody, bardzo smutne jest dla mnie, że jest ona jednym z trucicieli planety. Moim zdaniem to właśnie nadprodukcja jest głównym problemem. Niektóre firmy produkują bardzo dużo rzeczy, a gdy nie sprzedają się wszystkie, trafiają na wyprzedaże. Ubrania i akcesoria, które pozostają, trafiają na wysypiska śmieci. Dlatego moim priorytetem jest, by sprzedaż planować tak, by nic nam nie zostało. Unikamy sezonowości i związanych z nią wyprzedaży.
- Wzmożone zainteresowanie torebkami spowodowało wówczas, że ludzie pisali do nas, że nie rozumieją tej sytuacji. Skoro mamy listę oczekujących, to dlaczego nie możemy wyprodukować tylu produktów, ilu potrzeba? Odpowiedź jest prosta: w takiej sytuacji charakter produkcji uległby zmianie. Może musiałabym ją przenieść do Chin? Absolutnie nigdy nie chciałam iść w tym kierunku. Ucierpiałaby jakość i nie byłby to ten sam produkt.

Znak czasów: ma być szybko. Dobrze pokazują to wspomniane przez panią reakcje. Obecnie wszystko mamy dosłownie na wyciągnięcie ręki: czy to online czy sklepach stacjonarnych.
- Sama widzę po sobie, że cierpliwość nie jest już i moją mocną stroną. W dzisiejszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wszystko dzieje się szybko, czas płynie zupełnie inaczej niż chociażby dla poprzednich pokoleń. Jest nam o wiele trudniej na coś poczekać. Zawsze lubiłam oglądać stare filmy, ale w obliczu funkcjonowania współczesnego świata, ich montaż, który jest znacznie wolniejszy, sprawia, że coraz trudniej mi się skupić. Współczesne produkcje są montowane dynamicznie. Tak też działa cały świat wokół nas.
- Dlatego jestem przeciwniczką wyprzedaży. Gdy widzę banery z napisami "minus 50 proc." albo "minus 70 proc.", uważam, że działa to psychologicznie na mózg człowieka. Nagle widzimy coś przecenionego, i jesteśmy w stanie kupić coś, czego tak naprawdę nie potrzebujemy. Człowiek ma poczucie, że ominie go okazja, i że trzeba działać szybko, bo zaraz może zniknąć. Podobny mechanizm miał miejsce w przypadku list oczekujących. Jeśli ludzie czegoś nie mogą mieć, tym bardziej tego chcą. Tego już nie jesteśmy w stanie tego przeskoczyć.
Zobacz też: Sylwia Chutnik: Dzięki takim kobietom, jak moje bohaterki, my możemy cieszyć się wolnością
Pani postanowiła stanąć w szranki ze znaną sieciówką. Przypomnijmy, że głośna sprawa dotyczyła naruszenia praw autorskich.
- Na złożenie pozwu nie zdecydowałam się od razu. Zajęło mi chwilę przemyślenie, czy to w ogóle ma sens. Na fali sukcesu marki znalazło się kilka firm, które dostrzegły potencjał w tych projektach. Listy oczekujących, zainteresowanie polskiej i zagranicznej prasy, a produktów nie ma. I do tego trzeba czekać miesiąc lub dwa, aby je otrzymać. W tym czasie na rynku zaczęło pojawiać się sporo podróbek. Nie mówię tu o jednej firmie, tylko o różnych produktach, które zdarzało mi się widzieć na ulicy.
Początkowo nie miałam pojęcia, jak z tym walczyć. Było to dla mnie naprawdę frustrujące, bo wiele z tych firm produkowało torebki przypominające moje. Zaprzeczały one całej filozofii, którą budowałam przez lata.
- Torebki były ewidentnie produkowane z materiałów niskiej jakości, szyte daleko poza Unią Europejską. Coś we mnie pękło i miałam ogromne poczucie niesprawiedliwości. Nie mogłam odpuścić i udawać, że nie widzę, co się dzieje. Postanowiłam złożyć pozew. Pierwszą sprawę z dużą polską firmą już wygrałam, ale obecnie kolejne toczą się jeszcze w przypadku innych firm. Tego typu procesy ciągną się latami, ale zależało mi, aby doprowadzić sprawę do końca, pokazać wszem i wobec, że prawa autorskie są ważne.

Wyjdźmy z sali sądowej. W ostatnich latach można obserwować zainteresowanie tradycjami, folklorem różnych regionów w Polsce czy to w literaturze czy filmie. Wracamy do tego, co nasze? Wydaje mi się, że przez lata uciekaliśmy od takich tematów, ale tak po prawdzie: nie mamy się czego wstydzić.
- Mam poczucie, że w kwestii polskiego folkloru narosło wśród społeczeństwa wiele wstydu. To mocne uczucie, które w historii świata wielu sprawom zaszkodziło. Z jakiegoś powodu - wzorów ludowych - zaczęliśmy wstydzić się i my. Gdy byłam nastolatką, podupadała Cepelia. W tamtym czasie było sporo ładnych, tradycyjnych elementów, ale z biegiem lat produkty dostępne w sklepach traciły na jakości. Finał znamy: większość tego typu sklepów w końcu zamknięto.
- Byłam wychowywana na zbiegu różnych tradycji. Mój tata jest Łemkiem - wywodził się ze społeczności żyjącej na polskich ziemiach, ale z wieloma własnymi, silnymi tradycjami. Mieli swoją tożsamość oscylującą pomiędzy Polską a Ukrainą. Przez lata zerkałam w kierunku Ukrainy i zastanawiałam się, dlaczego tam ludzie potrafili celebrować swoje ludowe tradycje, a my nie. Większość osób po dziś dzień ma w domu tradycyjne ubrania, w tym ręcznie haftowane koszule-soroczki. Ze względu na pochodzenie taty, w dzieciństwie sama taką miałam. W rodzinnym archiwum zachowały się zdjęcia, do których pozuję w pięknych, wyszywanych strojach.
- Inaczej jest jednak na przykład na południu Polski.
Na Podhalu górale są dumni ze swoich tradycji i strojów, które noszą po dziś dzień.
- To ich duma, a jak człowiek jest z czegoś dumny, celebruje to i ma ochotę przekazywać następnym pokoleniom. Dlatego moje pierwsze kampanie od razu pchnęły mnie w ten rejon Polski. W 2019 roku pierwsza kampanię zrobiliśmy w Domu pod Jedlami w Zakopanem, gdzie zachowały się wnętrza w stylu zakopiańskim. Wtedy zrozumiałam, że chciałabym pokazywać więcej Polski w swoich projektach. Wcześniej zależało mi głównie na tym, aby robić coś za granicą. Wydawało mi się, że wtedy na polskim rynku marka po prostu zyskałaby wizerunkowo. Chyba sama sobie chciałam coś takim podejściem udowodnić. Z wiekiem nastąpiła we mnie jednak zmiana. Uznałam, że tutaj jest moja historia i dla zagranicznej prasy jest to o wiele bardziej interesujące. Zapoczątkowało to serię kampanii, które realizowaliśmy na spływie Dunajcem czy Rusinowej Polanie. Już wiedziałam, że tędy droga.
- Teraz szukam inspiracji w różnych częściach kraju. Odgrzebuję tradycje, które są mi lepiej lub gorzej znane. Ludzie czują się dumni, że chcemy je pokazać. Dla mnie to szczególnie ważne, bo chociaż robię torebki od dziesięciu lat, akcesoria inspirowane tradycją to nowy, ekscytujący motyw w moim życiu. Spotykam się z mieszkańcami różnych części Polski, którzy potrafią robić ręcznie przepiękne rzeczy. Często różne tradycje są zepchnięte na boczny tor, a zasługują na piedestał. Chciałabym, aby znowu zaistniały, by młodsze pokolenia chciały je kultywować.
Poszukiwania tradycyjnych motywów zaprowadziły panią również na Żywiecczyznę. Jako mieszkanka tego regionu nie mogę nie zapytać o inspirację unikalnym w skali kraju strojem żywieckich mieszczek. Kanon tego stroju przetrwał w niezmienionej formule.
- Strój żywiecki znałam głównie z czarno-białych zdjęć. Pojawił się pomysł, by w oparciu o niego stworzyć jedną z kampanii. W tej sprawie zgłosiliśmy się do Stowarzyszenia Asysta Żywiecka.

I tu zaczęły się schody, bo ponoć nie było to takie proste.
- Nie, to w ogóle nie było to proste! Zwłaszcza, że na początku spotkałam się z odmową. Ambitnie podeszłam jednak do sprawy, chociaż wszyscy sugerowali mi zmianę planu. Jednak im bardziej ktoś mi odmawiał, tym bardziej chciałam zawalczyć. Dokładnie miesiąc zajęło nam, aby przekonać panią Dorotę Firlej, kustoszkę Muzeum Miejskiego w Żywcu i prezeskę Stowarzyszenia Asysta Żywiecka do naszego pomysłu. Pani Dorota powiedziała wówczas słowa, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie:
Sesja mogłaby być profanacją tego stroju.
Mocne słowa, które pozwoliły mi zrozumieć, że nawet w dzisiejszych czasach tradycyjne stroje traktuje są niczym sacrum.
- Nie miałam świadomości, że w Polsce jest jeszcze ktoś, kto ma tak wielką świadomość, ogromny szacunek i miłość do tradycyjnego stroju. Bardzo mi się to spodobało. Z drugiej strony było to dla mnie ekscytujące jako historyczki sztuki. Współpraca doszła do skutku i zainspirowała stworzenie nowej linii koncentrującej się na produktach inspirowanych tym, co związane z dziedzictwem. Postanowiłam wykorzystać haft na tiulu, który nadal jest w tym rejonie kultywowany. Oparty na tradycji, ale już z moim, bardziej nowoczesnym akcentem.
"To był świat w zupełnie starym stylu" - te słowa przychodzą mi na myśl, kiedy zerkam na pani projekty. Układają się w historię. Przynajmniej ja, gdy na nie patrzę, odnoszę takie wrażenie. Nawiązania do stroju mieszczek żywieckich czy stroju łemkowskiego, tradycyjna koronka z Bobowej, ale i bliskie nam nazwy: Sękacz czy Redyk. Wszystko przypomina mi stary album ze zdjęciami.
- I to jest właśnie takie moje. Przywołany tu sękacz jest moim ulubionym ciastem z dzieciństwa. Zawsze celebrowałam wszystkie momenty, gdy go jedliśmy. W mojej rodzinie panował zwyczaj, że trzeba go idealnie kroić na płasko. Tym samym każdy dostawał cienkie koło. Okazało się, że mój mąż kroił sękacz zupełnie inaczej niż my. Czy to nie jest wspaniałe, że mamy tak wiele tradycji, o których można opowiadać? Mnie to szalenie ekscytuje. Każdy ma swoją historię, swoją drogę.

- Po koszmarze wojny i czasach komunizmu, który zamknął nas na świat, w latach 90. zachłysnęliśmy się tym, co zagraniczne. Zrozumiały proces, ale teraz chyba nadszedł czas, by sięgać po to, co było dawniej. Coś, co nas wyróżnia i jest fascynujące dla osób z innych kręgów kulturowych. Czas to w końcu celebrować, odczytywać na nowo - mamy ku temu idealne warunki. Cieszę się, że mogę tworzyć akurat w tym momencie. Dla mnie to przywilej, że jestem częścią całego tego procesu. Nie ukrywam: wzrusza mnie to.
Rozmowę zaczęłyśmy od kokard, sentymentów i wspomnień o pani ukochanych babciach. Powróćmy jeszcze na koniec do kobiecego wątku i silnych rodzinnych więzi. Co chciałaby pani przekazać swojej córce?
Miałam to szczęście, że wychowywałam się w rodzinie, w której historia i działalność kobiet była ważna.
- Pomimo tego, że czasy były inne niż teraz. Szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałam wtedy słowa "feminizm". Gdy byłam mała, moja mama, Maria Miklaszewska, osiągnęła ogromny sukces. Wspólnie z siostrą Agatą napisały libretto do musicalu "Metro", który w Warszawie święcił ogromne triumfy. Pamiętam, jak chodziłam z mamą na próby do przedstawienia, ogromny sukces spektaklu, fanów w koszulkach z tytułem musicalu. Wydawało mi się, że moja mama jest królową świata!
- To jest chyba to, co chciałabym przekazać mojej córeczce. Jeśli mała dziewczynka patrzy na mamę, która osiąga swoje sukcesy, idzie wybraną przez siebie ścieżką, na pewno w późniejszych latach będzie jej o wiele łatwiej. W końcu zmiana pokoleniowa zaszła w zasadzie niedawno. Obie moje babcie nie pracowały, nie miały zbytniego pola manewru - prowadziły dom i opiekowały się dziećmi. Nie miały możliwości rozwoju skrzydeł. Oczywiście nie każda kobieta marzy o karierze i realizowaniu siebie w ten sposób, ale wtedy część pewnie miała takie myśli. Świat był inaczej skonstruowany, a dla kobiet role były zaplanowane z góry. Jestem zdania, że jeśli kobieta chce się zajmować domem, to niech to robi. Ale niech ma wybór.
- Ważne jest dla mnie to, że moja córka obserwuje to, co robię i widzi, że można wszystko. Zależy mi, by zdawała sobie sprawę, że nasze przodkinie nie miały takiej możliwości. Ostatnio miałam drobny kryzys ze względu na natłok pracy. Rzuciłam żartobliwie w domu: "rzucam tę firmę". Na to moja córeczka stanęła cała we łzach i powiedziała: "Mamo, nie możesz! Ja lubię twoje torebki, musisz je dalej robić!".