Reklama

Katarzyna Zielińska: W życiu ważne są dobre chwile

Katarzyna Zielińska w kawiarni swojej siostry "Sweet & Blossom Cafe". /materiały prasowe

W rodzinie zwana Kanią, w pracy Kryśką, godzi te dwa światy, chociaż czasem jest to kwestia wyrzeczeń. Katarzyna Zielińska, aktorka i wokalistka, wierzy, że małe zwycięstwa budują wielką wygraną i że... kiedyś wybuduje sobie chatę na Bali.

Katarzyna Droga, Styl.pl: Wiem, że pochodzi pani ze Starego Sącza, tam mieszkają pani rodzice. A gdzie sięgają głębsze korzenie, gdzie żyli dziadkowie?

Katarzyna Zielińska: Moi dziadkowie też mieszkali na Sądecczyźnie. Babcia ze strony mamy, Helena zaczarowała rodzinę miłością do tego miejsca. Zresztą nie sztuka zaczarować kogoś Sądecczyzną, to są niesamowite tereny. Tata jest z Tarnowa, mama pochodzi z Mielca - rodzice dorastali blisko gór, kochali je i postanowili zamieszkać w Starym Sączu. I zostali, nie wyobrażają sobie, że mogłoby być inaczej, tam jest ich serce. Moje też - uwielbiam pęd miasta, ale są rzeczy ważne i ważniejsze, wiem, że tam jest mój dom.

Reklama

Czy w pani rodzinie była jakaś ważna osoba, którą szczególnie wspominacie?

- Mamy taką osobę. To ciocia Zosia, niezwykła postać. Mówię "mamy", bo czujemy, że wciąż jest z nami, choć już nie żyje. Nauczyła nas cieszyć się życiem. Zawsze mówiła, że ma sądeckie serce i sądeckie geny, ale osiedliła się na drugim końcu Polski - w Gdańsku i tam założyła rodzinę. Przyjeżdżała do nas do Sącza, z utęsknieniem czekaliśmy na przyjazd cioci Zosi na Wszystkich Świętych, na Boże Narodzenie. Ona była młoda duchem, nawet gdy skończyła osiemdziesiąt lat. Miała szczególny uśmiech. Kiedy jesteśmy z rodziną na Bali i oglądamy tamtejsze święte, uśmiechnięte żaby, zawsze mówię, że w jednej z nich musi być ciotka Zośka, śmieje się do nas i przynosi szczęście.

Kim była z zawodu?

- Była farmaceutką i robiła najbardziej magiczne kremy na świecie. Sama mieszała je w domu. Do dziś pamiętam fiołkowy kolor i zapach tego delikatnego kremu. Żadne wspaniałe współczesne kosmetyki nie dorównują mieszankom cioci Zosi! Rozdawała je szczodrze wszystkim kobietom w rodzinie. Przekazała nam też optymistyczny gen, niesamowite uwielbienie świata, wieczny uśmiech. Przejął go mój tata, któremu zawsze imponowała. I to dziedzictwo uśmiechu przeszło na Maćka Zielińskiego.

- Tata zawsze potrafił dać nam dawkę optymizmu. Kiedy coś się niedobrego działo, mówił: "Dziewczyny, nie przejmujcie się, nasza karawana idzie dalej!". Mama też ma sporo genu ciotki Zośki! A my z siostrą na pewno ten gen optymizmu odziedziczyłyśmy.

Siostra też mieszka w Warszawie. Spełniła swoje marzenie i otworzyła kawiarnię. Dokładniej kwiaciarnio-kawiarnię "Sweet & Blossom Cafe".

- Tak i jestem z niej bardzo dumna! Kawiarnia siostry to taki czarodziejski zakątek przy ul. Poznańskiej 3. Malutkie miejsce, ale urocze. Szczególne, bo nie ma w Warszawie wielu takich lokali, gdzie są ciasta i kwiaty i można dostać rogalika z różą... Żałuję tylko, że jest taki mały, namawiam siostrę na więcej przestrzeni. Kala jest zawsze uśmiechnięta, to taka ciotka Zośka we współczesnym wydaniu. Moi synowie uwielbiają ją i czekają na nią, bo kiedy ciocia Kala ma przyjść, to wiadomo, że będą wygłupy do nocy, słodycze i śmiech. Kala - od Karolina, bo my jesteśmy Karolina i Katarzyna, ale w domu od zawsze Kala i Kania...

A w pracy wołano na panią Kryśka!

- Do dziś tak funkcjonuję: Kania w rodzinie, a Kryśka wśród przyjaciół i w pracy. Wszystko przez mój pierwszy występ telewizyjny. Śpiewałam ludową piosenkę: "Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić"... Przy fortepianie Włodzimierz Korcz. Wybrał mnie, bo potrzebował dziewczyny z rumieńcami, która zaśpiewa na bosaka i mocnym góralskim głosem. Jaka ja byłam dumna! Obdzwoniłam całą rodzinę, że będę w telewizji, w środę o dwudziestej: "Macie oglądać od początku do końca, do listy płac, czyli napisów końcowych". Tylko okazało się, że osoba, która je pisała, pomyliła się i zamiast Katarzyna napisała Krystyna Zielińska. I tak do dziś wszyscy mówią do mnie Kryśka. Zresztą uwielbiam to imię, w imieniny Krystyny odbieram telefony z życzeniami. Może kiedyś wybiorę się na zjazd znanych Krystyn, kiedy już powrócą zjazdy.

Zjazdy, spektakle... Trudne mamy czasy dla kawiarni i dla teatrów. Klęska, jak te zmrożone chryzantemy w czasach dzieciństwa. Co pomaga w takich chwilach?

- Stanęło wszystko i to rzeczywiście jest coś podobnego do tej historii z chryzantemami. To było ważne doświadczenie i zarazem lekcja na całe życie. Rodzice mieli szklarnię z kwiatami i pewnego roku przed pierwszym listopada zmarzły wszystkie, a mieliśmy z tego żyć przez najbliższe miesiące. Cios, ale nauczył mnie, żeby nie zamartwiać się tym na co nie mam wpływu, a próbować zmienić to, co mogę. Teraz mamy w branży aktorskiej moment zmarzniętych chryzantem, ale minie, tylko musimy poczekać. Najgorsze są sprawy zdrowotne, sytuacja pacjentów, nie tylko z koronawirusem, ale wszystkich, którzy są poważnie chorzy i nie mogą otrzymać pomocy. To mnie przeraża najbardziej, inne sprawy jakoś ogarniam. Powtarzam słowa taty: "Nasza karawana idzie dalej". Pewnie jest mi łatwiej, bo mam męża, który mnie wspiera, są dzieciaki, mam w domu prawdziwą ostoję.

Czy Katarzyna Zielińska ma "gen prowincji" - czytaj na następnej stronie >>>

Jak pani dba o dobre relacje rodzinne?

- Wszyscy, którzy pracują ze mną wiedzą, że obok zawodowego mam drugi, prywatny świat. Czasem nie da się ich pogodzić, bywa, że muszę zrezygnować z jakiejś pracy, żeby na przykład pojechać do rodziców. To kwestia wyrzeczeń, które warto ponieść i tyle. Jak w każdej rodzinie mamy spięcia, ale jest mnóstwo rzeczy fajnych, o nich lubię mówić. Bardzo doceniam, że mąż (Wojciech Domański - przyp. red.) też jest z Sądecczyzny, że nasze rodziny bardzo są podobne pod względem wartości, podejścia do życia, że mamy coś, co nazywam "wspólnym stołem". Stół, ważny w jednym i w drugim domu, teraz połączył się w jeden wielki. Kiedy przyjeżdżamy, zasiadamy wszyscy u Wojtka lub u mnie, zajadamy przysmaki, toczą się wielogodzinne rozmowy. Paradoksalnie czas pandemii pozwolił nam spędzić wiele czasu razem, ze sobą i z rodzicami.

- Przez te pół roku schodziliśmy wszystkie szlaki w naszych górach. Kupiliśmy w Starym Sączu siedemnastoletni wóz terenowy, przerobimy staruszka na "dom na kółkach" i będziemy nim jeździć po Sądecczyźnie, skoro marzenia o dalekich wyprawach trzeba na razie odłożyć.

A co z "genem prowincji"? Mówiła pani kiedyś w wywiadzie, że motywuje, ale i blokuje. Kilka lat minęło, gen zanikł?

- Przeciwnie, ja go nawet trochę w sobie pielęgnuję! Po latach doszłam do wniosku, że warto. Jest okres w życiu, kiedy pochodzenie z mniejszej miejscowości przeszkadza, odbiera nieco pewności siebie, sprawia, że człowiek czuje się - niepotrzebnie - gorszy, słabszy. Przeszłam to, a teraz jednak myślę, że ów gen to moja zaleta. Wartości, które nabyłam w dzieciństwie, wpłynęły na moje życie. Nazywam to zielonym sercem - cenię uczciwość i mam poczucie, że w tym całym zabieganiu na pierwszym miejscu jednak powinien być człowiek. Doceniam kojącą siłę przyrody, która mnie otacza na mojej prowincji, kiedy tam pobędę, pochodzę po górach, nabieram życiowego "poweru".

Skończyła pani czterdzieści lat i...  mąż urządził niespodziankę: urodzinową imprezę w Endorfinie.

- To była wspaniała chwila! Wojtek Zaprosił mnie na kolację weszłam do pustej restauracji i nagle zobaczyłam moich przyjaciół z toastem na czterdzieste urodziny! W ogóle się tego nie spodziewałam.

Czy to dobry czas?

- Czterdziestka? Przyznam się, że się zatrzymałam i trochę mnie onieśmieliła. A potem pomyślałam, że czas to coś, na co nie mam wpływu. Że mogę teraz czerpać ze swojej dojrzałości, do tej pory miałam całkiem fajne życie i chciałabym wiele rzeczy zatrzymać: choćby uśmiech i pozytywne podejście do życia, które naprawdę pielęgnowałam w sobie przez te lata. Zrobiłam sobie podsumowanie i wyszło mi, że nigdy nie marzyłam o wielkim majątku, ale cieszyłam się z małych radości.

- Kobiety na Instagramie piszą czasem: "Pani wciąż się uśmiecha, czy pani nie ma złych chwil?". Odpowiadam: "Mam, oczywiście, że mam, ale staram się nimi nie karmić, bo nic to nie daje. Wolę czerpać z tych dobrych". Ostatnio miałam taką chwilę, bo wygrałam w totka! Teść mi doradził: "Kasia ty graj, czeka na ciebie duża wygrana! Za rok, może za dziesięć lat, ale przyjdzie i kupisz sobie wymarzony domek na Bali". I właśnie niedawno weszłam do Żabki, zagrałam i wygrałam całe 200 złotych! Rety, jakie to fajne uczucie. Chodziłam uradowana przez tydzień. Tak patrzę na życie - z małych zwycięstw buduje się duża wygrana. Wiem, że kiedyś, może na stare lata, ale na pewno kupię sobie małą chatę na Bali.

Ostatnio grała pani w serialu "Zawsze warto", który porusza trudny temat przemocy domowej. Czy miała pani odzew od kobiet, które jej zaznały?

- Oj, bardzo duży! Dostałam mnóstwo listów od kobiet, które były dokładnie w sytuacji mojej serialowej postaci, Doroty. Pamiętam dobrze datę 13 marca, tuż przed lockdownem. Ostatni spektakl w teatrze Słowackiego w Krakowie, zeszłam ze sceny, a pod moją garderobą stała pewna pani po pięćdziesiątce, z jakimś mężczyzną. Powiedziała mi: "Pani Kasiu, nie znamy się, ale ja jestem pani Dorotą. Dziękuję za tę rolę. Zmieniłam swoje życie i jestem szczęśliwa, chciałam pani przedstawić mojego mężczyznę". Obok niej stał cudowny facet o dobrych oczach. Jeszcze mogłyśmy się uściskać, to był ostatni fajny uścisk przed pandemią. Pomyślałam sobie: "Cholera, robimy super robotę tym serialem!". Został zawieszony, mam nadzieję, że jednak nagramy trzeci sezon.

Angażuje się pani w wiele akcji charytatywnych, wspiera zbiórki na leczenie. Co daje pomaganie?

- Dla mnie to jest poczucie równowagi, kawałek mojego życia. Sama jestem szczęśliwa, chcę się tym podzielić. Mam silną społeczność na Instagramie, armię wspaniałych, pozytywnych ludzi, którzy patrzą w tym samym kierunku: zmieniania świata na lepsze. Namawiam ich do wspierania zbiórek, bo jeśli wpłacimy choćby po złotówce, to zbierze się ogromna suma, za którą ktoś może kupić drugie życie. Jeśli możemy pomóc, dlaczego nie? Mam już wielu podopiecznych: Szymona, który jest harcerzem i przysłał mi zdjęcie, że ma zdrowe serce. Osiemnastoletnią Julkę Kuczałę, która właśnie zaczyna trudne leczenie guza mózgu w Stanach, zebraliśmy na to siedem milionów.

- Ania Puczko - to naprawdę przejmująca historia, którą będę całe życie wspominać. Siedziałam w garderobie, w teatrze Komedia i przeczytałam mejla: "Pani Kasiu, jest pewna kobieta chora na białaczkę, nie widziała swojego dziecka, ono nawet nie wie, że to jego mama... Tak mnie to poruszyło, że zaapelowałam do ludzi: "Zróbmy coś, żeby ta kobieta wróciła do swojego dziecka!". W 24 godziny zebraliśmy potrzebną kwotę na jej leczenie w Tel Awiwie. Trzy tygodnie temu mogła już przyjść do teatru na mój spektakl. Próbowałam ją odwieść od tego pomysłu, ale ona powiedziała: "Kasia, to moje marzenie - wejść do teatru z mężem i dziećmi, pokazać ci, że synek mówi do mnie 'mamo'". To są historie, które uczą pokory, mówią, żebyśmy cieszyli się życiem i nie przejmowali jakimiś codziennymi bzdetami.

Rozmawiała: Katarzyna Droga

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy