Ks. Jan Kaczkowski - Hardy Johny

Niezwykły portret niezwykłego księdza wyłania się ze wspomnień Kapsydy Kobro-Okołowicz, o której Kaczkowski w jednym z wywiadów powiedział, że jest „najintensywniejszą” znajomością. Pochodzili z dwóch różnych światów. Ona - zdeklarowana ateistka. Kiedyś szefowa fundacji Rak’n’Roll, sama doświadczona przez chorobę nowotworową. On - niezwykły ksiądz, twórca hospicjum w Pucku. Przeczytajcie fragmenty książki wspomnieniowej "Czekam na was, ale się nie śpieszcie".

Największym marzeniem Johna było to, żeby po jego śmierci trwało dzieło jego życia – Puckie Hospicjum.
Największym marzeniem Johna było to, żeby po jego śmierci trwało dzieło jego życia – Puckie Hospicjum.Artur BarbarowskiEast News

Pamiętasz jakieś szczególne powiedzenia księdza Jana?

Kapsyda Kobro-Okołowicz: - Było tego całe mnóstwo. Ale ostatnio często myślę o odpowiedzi, jakiej kiedyś udzielił na pytanie, co zrobić, aby życie smakowało: "Przede wszystkim je jeść. I mieć na nie apetyt. Nie zapychać się byle czym. Szukać smaku w wielu wymiarach, tym podstawowym - smaku pysznych potraw, ale i w smaku intelektualnym, duchowym... Nie zalewać sobie głowy, duszy i sumienia byle czym. Rozsmakować się w rozmowach, poznawaniu nowych ludzi i tym, co nas inspiruje". To właśnie kwintesencja Johna.

Johna?

- Mówiłam do niego: Johny. Na to wyraził zgodę. Kiedy pierwszy raz przyjechałam do niego do hospicjum w Pucku, to wiedziałam, że jeśli mamy zostać dobrymi kumplami, to nie ma szans, żebym mówiła do niego: "Proszę księdza". Prędzej już mogłam mówić: "Proszę księcia", ale on nie chciał być żadnym księciem ani księciuniem. Powiedział też radykalnie, że nie lubi, jak się mówi do niego: Janek. Kiedy zapytałam, jak się zatem do niego zwracać, odpowiedział, że "Jan... albo Johny". "A może być Hardy?". Uśmiechnął się. Więc poszłam dalej: "Hardy Johny". Spodobało mu się. I tak zostało.

Dlaczego "Hardy"?

- Bo twardy, wytrwały. Poza tym mówiłam do Jana: "Johny, idziesz na rekord".

Czyli "żyjesz na najwyższych obrotach"?

- Tak. Jan dawał z siebie zawsze tysiąc procent. We wszystkim, co robił. On naprawdę kochał życie.

I jedzenie.

- Mówił, że jest sybarytą, że uwielbia dobre żarcie. (śmiech) Na swoim vlogu "Smak życia" opowiadał, że kiedy je polędwicę z sosem, to doznaje doświadczenia prawie mistycznego. Śmiałam się z tych jego kulinarnych odjazdów. On zresztą nigdy tego nie krył i głosił wszem i wobec: "Polędwica, nadzieja i miłość" zamiast: "Wiara, nadzieja, miłość". Uwielbiał żartować, a jego konsumpcyjne marzenia to było wdzięczne pole do żartów. Przyznał się też, że prawie tak samo, jak polędwicę, uwielbia kaczkę z przypieczoną skórką. "Tylko wiesz, ja jestem Kaczkowski, tu też kaczka. To tak nie za bardzo ze sobą współgra", tłumaczył.

Podzielałaś z nim tę pasję?

- Niespecjalnie. W ogóle nie przepadam za mięsem. Wolę sernik. (śmiech) A Jan mówił, że nie lubi słodyczy. Ale kiedyś, gdy był na naświetlaniach w Szwajcarii, ogłosił, że kupił mi tamtejsze czekoladki. Niestety, jakoś nigdy do mnie nie dotarły, więc może jednak po kryjomu czekoladzie także ulegał. (śmiech) Mam nadzieję, że teraz tych specyfików ma tam w niebie pod dostatkiem. Jakiś czas temu przeczytałam w artykule pana Terlikowskiego w "Rzeczpospolitej", że w niebie nie ma obżarstwa. Od razu zapaliła mi się lampka ostrzegawcza i zaczęłam się zastanawiać, jak "tam" Johnowi jest. Bo nie wiem, czy on umie powiedzieć "stop" w połowie tej polędwicy... (śmiech)

(...)

Jan opowiadał ci, jaka była reakcja jego rodziców, gdy oznajmił im, że chce być księdzem?

- Tak, opowiadał, że dla rodziców to była porażka i intelektualna, i ekonomiczna. Jan pochodził przecież z bardzo dobrej rodziny. Potrafię sobie wyobrazić, jaki to musiał być szok dla rodziców, kiedy ich najmłodszy syn oznajmił, że idzie do seminarium. Jan zresztą lubił opowiadać tę anegdotę, gdy jego mama, widząc, że on już nie zmieni zdania, załamała ręce i powiedziała: "To koniec. Mój syn zostanie żebrakiem", a Jan jej na to: "Ale ekskluzywnym, bo nie będę żebrał pod kościołem, ale w środku".

Dzieciństwo Jana musiało być ciekawe. Pamiętam z wywiadów z nim opowieść, jak kiedyś nauczycielka na apelu wywołała go na środek, bo zamiast galowego stroju miał czerwony sweter. Później wezwała także jego kolegę. I temu koledze spod kurtki wyleciały zeszyty i mały samochodzik, który zaczął się obracać wokół własnej osi. Wszyscy uczniowie zaczęli się z niego śmiać, a Jan wtedy doznał wewnętrznej przemiany. Opowiadał ci o tym?

- Tak. Mówił, że to było jedno z najważniejszych wydarzeń w jego życiu, ponieważ zrozumiał wtedy, że nigdy nikogo nie należy poniżać i ośmieszać. Później dobitnie wygarnął tej nauczycielce, co myśli o jej postępowaniu. Jan podkreślał, że dzięki wsparciu, bezgranicznej akceptacji, jakie otrzymał w domu, nigdy niczego się nie bał. Mimo widocznego kalectwa nigdy nikt mu podobno w szkole nie dokuczał, bo jeśli tylko zaczął, to Jan swoim ciętym językiem potrafił zapędzić go w kozi róg. Zresztą wystarczy popatrzeć na jego zdjęcia z dzieciństwa. Naprawdę wyglądał jak niezły aparat.

- Sam wspominał, że uwielbiał gadać z dorosłymi. Wszystko go interesowało. I podkreślał zawsze, że zawdzięcza to rodzicom. Zresztą pomyśl, jaki to musiał być dom, skoro jego mama nie czytała dzieciom bajek, tylko Stary Testament. Sama znam to z dzieciństwa, kiedy mój tata badał Pismo Święte i automatycznie dla mnie też było ono lekturą nie tyle obowiązkową, ile naturalną. Szybko przestałam kupować bajki. Jan mówił, że później tymi historiami ze Starego Testamentu żył całymi dniami. Śmiał się, że to na pewno nie miało nic wspólnego z wiarą, ale raczej z niesamowitymi opowieściami. I zaowocowało to tym, że któregoś dnia mały Jaś przyszedł do szkoły i zauważył, że jedna z jego nauczycielek jest w ciąży. Podszedł do niej, wskazał palcem na brzuch i powiedział: "Jesteś brzemienna i w bólach rodzić będziesz". Spróbuj sobie wyobrazić minę nauczycielki. (śmiech)

No cóż, własną śmierć trzeba przeżyć   – mówił Jan. Na co dzień spotykał umierających. I nie znosił, kiedy ludzie mu słodzili, że jest taki wyjątkowy.
No cóż, własną śmierć trzeba przeżyć – mówił Jan. Na co dzień spotykał umierających. I nie znosił, kiedy ludzie mu słodzili, że jest taki wyjątkowy.Andrzej Hulimka East News

Niezły musiał być z niego oryginał.

- To było w podstawówce. A do tego dochodzą jeszcze jego opowieści z liceum. Często wspominał, jak szalał w młodości. Za kołnierz też nie wylewał. Podczas mego pobytu w Pucku do hospicjum przyjechał jego kolega z liceum - Adam Kujawski, właściciel salonu optycznego w Sopocie, bardzo fajny facet. Przywiózł Janowi dziesiątki oprawek do przymierzenia. Wspólnie namówiliśmy go na te okrągłe, nowoczesne, które już później zawsze nosił. Początkowo jednak nie był do nich przekonany, wahał się, ale później przyznał nam rację. Zresztą świetnie mu służyły, nazywał je "hipsterskimi oksami".

- Tamta wizyta Adama okazała się też świetną okazją do wspomnień. Obaj zaczęli opowiadać mi o tym, co oni w tym liceum wyprawiali, szczególnie na słynnych "piwakach". Jan wsławił się podróżą na rauszu PKS-em na taki "piwak", z kolei Adam, nakryty za posiadanie alkoholu na "piwaku", musiał na miejscu karnie pisać kartkówkę z fizyki, którą o dziwo napisał na szóstkę. Niestety, na tym muszę moją wiedzę tajemną zamknąć na kłódkę. (śmiech) Niemniej mogę oświadczyć, że Johny w liceum nie był święty. W porównaniu z nim to ja byłam święta. (śmiech)

Podobno ważnym wydarzeniem była dla niego komunia święta?

- Mówił, że po raz pierwszy wtedy świadomie zaczął zastanawiać się nad kwestią wiary i istnienia Boga. To jest jednak dla mnie trochę abstrakcja, ponieważ nie mam takich doświadczeń. Nigdy nie przyjęłam komunii świętej.

Dlaczego Jan został księdzem?

- Któregoś dnia podczas kazania opowiadał, jak to się stało, że chłopak z ateistycznej rodziny poszedł do seminarium. Opowieść rozpoczął od swojego wspomnienia, jak to kiedyś, stojąc daleko w drzwiach kościoła, patrzył na księdza, który odprawiał mszę  świętą. Mówił o tym humorystycznie. Kilka razy zaznaczył, że dla niego to był kosmos, bo nagle widział, jak jakiś przebrany pan macha rękami i podnosi wafel... W pewnym momencie jednak zaczęło do niego dochodzić, że coś w tym musi być. I oczywiście nie było tak, że anioł do niego przyleciał i powiedział: "Kaczkowski, chodź, będziesz księdzem!".

- On długo się z tym zmagał. Niezwykle ważne okazało się dla niego doświadczenie Eucharystii, prawo i przywilej przyjmowania najświętszego ciała Chrystusa. To, jak opowiadał, że mógł się nad nią pochylić, powiedzieć: "To jest ciało moje", trzymać ją w ręku, podawać chorym i umierającym. Jan podczas tamtego kazania powiedział stanowczo: "Nie chcę być biznesmenem, funkcjonariuszem kultu czy działaczem społecznym. Niech mi Pan Bóg da szansę, abym do końca moich dni codziennie mógł sprawować Najświętszą Ofiarę".

Kiedy już w końcu postanowił, że chce iść do seminarium, to wymarzył sobie, że to będzie zakon jezuitów.

- Tak. Mówił, że oni odpowiadali mu intelektualnie. Ale wpływ na jego decyzję miała pewna koincydencja. Na klasowym wyjeździe w Toruniu, na rok przed maturą, rano, będąc na kosmicznym kacu, wyszedł w miasto w poszukiwaniu piwa. Trafił na zakon jezuitów. Postanowił się wyspowiadać. Trafił na księdza, który zupełnie niespodziewanie zapytał go, czy nie myślał nigdy o kapłaństwie. A Jan w skrytości ducha o tym myślał, i to często. Bo zaliczane przez Johna wyskoki z imprezami i alkoholem, nie tylko na licealnych "piwakach", to była taka ucieczka przed sobą. W każdym razie ten ksiądz wtedy Jana tym pytaniem zastrzelił. Pewnie widząc jego reakcję, polecił mu rekolekcje właśnie u jezuitów.

- I Johny potem do jezuitów postanowił pójść. Ale niestety, zgodnie z jego opowieściami, dostał od braci zakonnych z buta. Oficjalnym powodem była wada wzroku, ale w krótkim piśmie, które otrzymał, napisano, że bez tej wady również by go nie przyjęli. Jana najbardziej ubodło to, że nikt z nim nie porozmawiał. Dzięki rodzinnym protekcjom udało się obejść wadę wzroku i został przyjęty do seminarium diecezjalnego w Gdańsku. W seminarium Johny miał ksywę "Skaner", bo czytał, prawie dotykając powiekami liter. Opowiadał, że miał uczynnych kumpli, którzy kserowali mu książki w formacie A3. Słuchając jego opowieści o seminarium, zapytałam, czy czas spędzony tam był dla niego trudny. "Skąd!", odparł hardo. Chyba więc radził sobie co najmniej hardo. (śmiech)

Jan nigdy nie żałował, że został księdzem?

- Nie wiem, jak było, zanim go poznałam. Jan, którego znałam, zawsze mówił, że "kocha kapłaństwo".

Fragment pochodzi z książki Izy Bartosz i Kapsydy Kobro-Okołowicz "Czekam na was, ale się nie śpieszcie" wydanej nakładem Wydawnictwa czerwone i czarne

Czekam na was, ale się nie śpieszcie
Czekam na was, ale się nie śpieszcieStyl.pl/materiały prasowe
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas