Reklama

Marcin Kydryński: Wszystko o mojej matce

„Marcin był radosnym chłopcem. To się zmieniło od czasu, kiedy zaczął studia. Nieraz zastanawialiśmy się, czy nie popełniliśmy jakichś błędów” - napisała w swoich wspomnieniach Halina Kunicka. A my jej syna, Marcina Kydryńskiego, pytamy, co zabrało mu radość.

Właśnie przeczytałam książkę "Świat nie jest taki zły" - zbiór wywiadów z pana mamą, Haliną Kunicką. I muszę przyznać, że najbardziej poruszył mnie rozdział "Syn", w którym mówi o panu i waszych skomplikowanych relacjach. Ten rozdział jest bardzo osobisty, emocjonalny, szczery. Czy mama pytała pana, czego powinna unikać?

Marcin Kydryński: - Kiedy książka była skończona, mama dała mi do przeczytania rozdział, w którym opowiada o mnie. Nie była pewna, czy wszystkie detale są historycznie prawdziwe. Może też nie chciała mnie urazić. Nie zmieniłem ani przecinka. Ucieszył mnie ten tekst. Nie jest matczynym rozmemłaniem. Wiele matek, jak - nie przymierzając - bohaterka "Nocy i dni" wobec swego nieznośnego Tomaszka, ma tendencję do rozczulania się. Ja jestem takim Tomaszkiem. Ale mama się nade mną specjalnie nie roztkliwiała. Lubię to.

Reklama

Dowiedział się pan czegoś nowego o sobie?

- Nie, znam swoje draństewka. Ale zastanowiła mnie jej perspektywa, na przykład fragment o dziewczynach mojego życia. Mama pisze, że niektórych z nich nie lubiła. Nigdy nie dała tego po sobie poznać. Być może dzieliła się niepokojem z tatą albo nocami szlochała w poduszkę. Do głowy mi nie przyszło, że którejś z nich nie akceptowała. Proszę pomyśleć: jaka kombinacja miłości, taktu i dyskrecji... Nie zapytałem, kogo miała na myśli. Po latach to zupełnie nieistotne.

Halina Kunicka wspomina pana narodziny w warszawskim szpitalu przy Książęcej w maju 1968 roku. Ona była już wtedy znaną piosenkarką, pana tata - Lucjan Kydryński - popularnym dziennikarzem muzycznym. Podczas programu telewizyjnego "Muzyka lekka, łatwa i przyjemna", który prowadził, nagle oświadczył: "A dzisiaj Halina Kunicka nie wystąpi przed państwem, bo właśnie urodziła mi syna". Te słowa poruszyły całą Polskę, pojawiły się nawet plotki, że dziecko jest ciężko chore. To było dla pana rodziców męczące i przykre, dość mieli tłumaczenia się, dlatego między innymi mama zdecydowała się na wspólną okładkę w "Kobiecie i Życiu". Miał pan wtedy kilka miesięcy. Można powiedzieć, że przetarł pan szlak. Dzisiaj w cenie są okładki gwiazd z dziećmi.

- Ludzie wciąż podchodzą i mówią, że pamiętają mnie z tej okładki. Są oczywiście rozczarowani, że trochę się zmieniłem.

Kiedy zdał pan sobie sprawę z tego, że mama jest znana?

- Na koncercie w Sali Kongresowej. Miałem pięć lat. Sala była pełna. Zdziwiło mnie, że tylu ludzi przyszło, żeby zobaczyć moją mamę. Ja bez szczególnego podekscytowania oglądałem ją na co dzień w kuchni czy salonie.

Pana tata też był znany.

- To, że rodzice byli wówczas rozpoznawalni, nie wpływało na komfort życia. Mieszkaliśmy na 11. piętrze w bloku o surowej sowieckiej urodzie przy ulicy Miączyńskiej. Po paru latach przeprowadziliśmy się do stumetrowego mieszkania w starej kamienicy, blisko Sejmu. Mama mieszka tam do dzisiaj. Żyliśmy bez blichtru. Gdy tata zrobił prawo jazdy w wieku 50 lat, to jeździł starym "maluchem", który się nieustająco psuł. Przez całą zimę wyciągał z niego akumulator i kładł na kaloryferze w przedpokoju.

- Było to tematem anegdot, okazją do śmiechu i docinków mamy, która była wcześniej w naszej rodzinie - jak to powiedzieć, by nie urazić nikogo z kręgu "Wysokich Obcasów" - jedyną... kierowczynią? Kierowniczką? Może zgódźmy się, że kierowca to jednak rodzaj żeński. Jak "owca". Była zatem kierowcą rodziny.

- Wracając do pani pytania, jak to jest być dzieckiem rodziców popularnych w PRL-u? Nijak. Bez prywatnych helikopterów, pałaców w Konstancinie, stadnin koni...

Za chwilę zacznie pan się nad sobą użalać. Inni mieli znacznie gorzej...

- Był czas, kiedy zgadzałem się z frazą z filmu "American Beauty": "By odnieść sukces, musisz roztaczać wokół siebie aurę sukcesu. CAŁY CZAS". Rozumiem tych, którzy dalej podążają tą drogą. Nie oceniam ich. Wiem, to działa. Ale ja już jestem zmęczony. A zatem "maluch" naszej rodziny był w fabrycznym kolorze bahama yellow.

- Wiele lat później, trochę przez przypadek, odwiedziłem Bahamy. Nic tam nie przypominało odcienia lakieru naszego dawnego samochodu. Proponowałbym zatem też zmysłowo brzmiącą ol’suburban sweat - żółć starego podmiejskiego potu. Wszystko w tym automobilu było z tektury, zardzewiałego aluminium i taniego plastiku. Lubił nie działać. Tata wiózł mnie nim na maturę. Wóz się krztusił, rżał, jęczał. Ja byłem sparaliżowany ze strachu. Tata pogwizdywał włoskie arie dla rozluźnienia atmosfery.

- Co konkretnie gwizdał tamtego majowego świtu 1986 roku? Lubił arię Cavaradossiego z "Toski". Ale czy wtedy to było to? Tak wiele zdarzyło się w życiu. Notowałem kiedyś dokładnie. Przestałem. Pamiętam, że miałem plan, żeby tragicznie zginąć owego poranka. Nie wyszło. Z dzisiejszej perspektywy to wszystko wydaje się błahe, nieważne. Nawet pamiętam, że wracaliśmy z przyjacielem wtedy, po tym pierwszym egzaminie, wielkopańsko trawestując uwielbianego Miłosza, ze zdumieniem, z rozczarowaniem: "Innej matury nie będzie...".

Co się stało z "maluchem"?

- Poszedł na zasłużony przemiał. Może właśnie mieszamy herbatę łyżeczką wytopioną z jego zderzaka? Wie pani, że brzydzę się wspomnieniem naszego "malucha"? Tak bywa, kiedy ma się w domu mnóstwo miłości, wtedy nawet haniebny, kompromitujący w oczach całego świata syf PRL-u wspomina się z łezką w oku.

Podróżował pan z rodzicami?

- Tak, na wakacje. W najlepszym wypadku to była Bułgaria. Pamiętam także Hvar. Raj. Dużo później też Paryż - to długa historia, nie na dziś. I Rzym, salę kliniki Gemelli, w której leżał po zamachu Karol Wojtyła, przyjaciel taty z dzieciństwa. Mama o tym wszystkim mówi. Chociaż źle powiedziałem - w naprawdę najlepszym wypadku to były wypady do leśniczówek. Zaszywaliśmy się gdzieś na Mazurach, nad morzem. Tata za tym nie przepadał, uwielbiał miasto, akcję. Mama, co po niej odziedziczyłem, uwielbia przyrodę. Wie pani, może trochę mitologizuję, ale nawet bez Zanzibarów i Karaibów miałem dzieciństwo, które jawi mi się dzisiaj jak Tajemniczy Ogród.

Ale dalej w trasy rodzice pana nie zabierali?

- Zawodowe wyjazdy rodziców na koncerty do Ameryki, którą oglądałem tylko w westernach z Johnem Wayne’em - to mnie fascynowało. Kiedyś przywieźli mi prawdziwego ananasa! Chyba ostatecznie zgnił, tak długo wpatrywałem się w niego jak w święty obrazek. Dzisiaj te kody są nieczytelne. Na szczęście. A może szkoda, bo bardziej cenilibyśmy każdą chwilę we współczesnej Polsce.

Pojechał pan z nimi kiedykolwiek?

- Nie. Ale pojawiło się marzenie, wyzwanie: pojechać daleko. Nie po te frykasy i ananasy, ale po przygodę. Dowiedzieć się, co tam jest po drugiej stronie. To marzenie wzmacniały książki, które miałem w domu, atlasy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie w każdym w ogóle są książki, więc przyznaję - pod tym względem byłem uprzywilejowany. Kiedy urodzili się moi synowie, ruszyliśmy wspólnie w świat, ale szybko okazało się, że to ich zupełnie nie interesuje. Są z innej - ktoś powie, i będzie miał trochę racji - lepszej rzeczywistości, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Brak im braku. A brak kształtuje ludzi.

- Ja, żeby zarobić na własną, zresztą żałosną gitarę, pracowałem na saksach jako kamieniarz, niańka, stolarz. Struny gotowałem w kotle, żeby je odświeżyć, bo nie miałem pięciu dolarów na nowe w peweksie, a na krajowych nijak nie szło grać. Czy mama nie miała tych pięciu dolarów? Znalazłaby. Jestem jednak z serca wdzięczny rodzicom, że dawali mi zawsze najpierw wędkę, nie rybę. Mądrze.

Wciąż pan często wyjeżdża?

- W 2013 roku byłem w dwunastu krajach Afryki, których nie odwiedziłem nigdy wcześniej, choć Afrykę poznaję już ćwierć wieku. Latałem małym samolotem nad Somalią. Odcedzałem diamenty w rzekach Sierra Leone. Jeździłem w uzbrojonych konwojach po północnej Kenii. Umierałem w dżungli Konga na malarię. Bywam też bliżej. Zrobiłem fotograficzną książeczkę lizbońską "Muzyka moich ulic". Teraz próbuję podsumować tę afrykańską historię.

Mama wspomina, jak denerwowała się, kiedy pan znikał na całe miesiące.

- Może to dobry moment, by powiedzieć, na jak wielkie stresy naraziłem rodziców swoimi wyprawami. To dla naszej historii ważniejsze. Zaczynałem w epoce bez telefonów komórkowych, bez internetu. Przepadałem na tygodnie i miesiące w takich krajach, jak: Sudan, Erytrea, Etiopia, Uganda. Listy szły jak w czasach Karen Blixen. Rodzice pisali do mnie na poste restante, wierząc, że jednak dotrę żywy na pocztę w Dar es Salaam czy Chartumie.

- Niebywałe, jak mama potrafiła pogodzić się z takimi decyzjami jedynego dziecka. Tylko częściowo wynikało to z jej braku wyobraźni. Głównie z mądrego przekonania, że - jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi - skoro sama rozbudziła we mnie ciekawość świata, to teraz nie powinna stanąć na mojej drodze.

- Wiem, ile musiało ją to kosztować. Dziś wydaje się bardziej krucha. Kiedy wracałem ostatnio do Konga, powiedziała: "Zwrócę ci wszystkie pieniądze, jakie zainwestowałeś w tę wyprawę, tylko, proszę, nie jedź". Może miała złe przeczucia? Niesłusznie, jak się okazało. To była kapitalna podróż.

Od 26 lat na co dzień pracuje pan w radiu. Tak jak tata.

- Ale co to za praca! (śmiech) Słucham muzyki, która sprawia mi przyjemność. Prowadzę w Trójce autorski program "Siesta". Audycja ma też swoją formę koncertową, to cykl "Siesta w drodze", a raz w roku Siesta Festival w Gdańsku. Tej wiosny czeka nas już jego piąta edycja. Los mnie pobłogosławił, dając szansę wiecznej zabawy. Choć tak, to bywa ciężka praca: bieganie z aparatem po Liberii. A zwłaszcza wyjście na scenę przed festiwalową publiczność.

Czy muzyka mamy była pierwszą inspiracją?

- Zabawne, pierwszą piosenką, jaką pamiętam z dzieciństwa, był hit Africa Simone’a. Szedł jakoś tak: "Habana kukarela fa na na na...". A więc koło się zamyka. Byłem z tatą na jego koncercie w Kongresowej. Afric nosił krzesła w zębach. Pewnie też śpiewał, ale tego nie pamiętam. Jak to się wszystko zaczęło, próbuję sobie przypomnieć... Tata oddawał płyty, nie miał już miejsca na półce. Były wśród nich też jazzowe. Posłuchałem. Pokochałem. Później znalazłem w jego zbiorach rzeczy, które mnie zafascynowały. I przyznam się, że im dłużej żyję, tym więcej rozumiem z jego muzycznych wyborów.

- Z czasem zacząłem dążyć do prostoty. I na przykład od lat z największą radością słucham Aznavoura, o co bym kiedyś, gdy chodziłem tylko na Jazz Jamboree i Warszawską Jesień, nigdy siebie nie podejrzewał. Takie "Parce Que" na przykład. Trwa niespełna trzy minuty, a przynosi mi tyle wzruszeń.

Marcin Kydryński o trudnych relacjach z matka. Czytaj  na następnej stronie!

Lubił pan piosenki swojej mamy?

-  Zwłaszcza te, które napisał Derfel z Młynarskim na płytę "Dwanaście godzin...". Lubiłem Brylla z płyty "Co się stało". Szczególnym sentymentem darzę też jej wczesne piosenki Kurylewicza, nazwijmy je: liryczne.

Mama w domu śpiewała?

- Zdarzały się u nas próby na zdezelowanym pianinie, które do dziś stoi w mieszkaniu mamy. Nikt go od tamtego czasu nie wyremontował. Odwiedzali nas kompozytorzy, tekściarze. To byli nie tylko bliscy współpracownicy, ale przede wszystkim przyjaciele, dlatego uczestniczyli w tak zwanych przyjątkach. Uwielbiałem je. Wspominam z wdzięcznością wieczory, kiedy nasz sąsiad Daniel Olbrychski grał na tym nieszczęsnym pianinie polonezy. Albo gdy z jakiejś niepojętej przyczyny Stanisław Tym robił serię pompek na jednej ręce, podnosząc przy tym z podłogi zapałki. Ustami. À propos. Byłem z mamą na światowej premierze filmu "Miś" i jestem z tego dumny! Rok 1981? 1982? Kino Luna? Mam to miejsce, tę noc wciąż przed oczami, ale bez didaskaliów.

Kto jeszcze bywał wtedy w domu rodziców?

- Przez okno widziałem się z Grzegorzem Ciechowskim, później w jakimś stopniu odpowiedzialnym za moje życiowe wybory. Uwielbiałem czar Wacka Kisielewskiego, Wojciecha Młynarskiego i Jerzego Derfla, którzy odwiedzali nas najczęściej.

- To chyba Jerzy napisał: "Jestem wesoły Romek, mam na przedmieściu domek...". Dziś każdy zna tę właśnie piosenkę, a nie zawsze te, tak piękne, z których Jurek jest najbardziej dumny. Jak choćby tę, którą uprzejmie napisali o mnie, "Pan Marcin śpi". Zrewanżowałem się, komponując piosenki dla obu moich synów. Jedną z nich nagrał Pat Metheny, więc może nie była taka bardzo zła. Często o tym myślę. Jak nie mamy wpływu na to, co ułatwi nam nieśmiertelność. I jak powinniśmy być wdzięczni za każdą szansę na nią. Te wieczory z rodzicami, Jurkiem, Wojtkiem i Wackiem to było dla mnie święto i marzyłem, by pozwolono mi dołączyć do tego grona.

Pana mama wyrzuca sobie, że często wyjeżdżała na koncerty, nie było jej w domu: "Dziś bym sobie na to nie pozwoliła. Nie zostawiłabym dziecka samego. Bałabym się o nie".

- Nie pamiętam, żeby mi rodziców brakowało. Wyjeżdżali, ale dla mnie to było coś naturalnego. Rodzice podróżują, a potem wracają. Na pewnym etapie ta nieobecność była mi wręcz na rękę, wraz z pojawieniem się w moim życiu wątku erotycznego.

Był pan bardziej związany z mamą czy z ojcem?

- Z mamą. Tata onieśmielał. Chociaż teraz, gdy to opowiadam, od razu przypominam sobie, jak często się z tatą śmialiśmy. Był serdecznym, ciepłym człowiekiem, ale miał w sobie coś takiego... Albo to skrępowanie było od zawsze we mnie, że nie rozmawialiśmy na tematy zasadnicze. Dlatego jeśli zdarzały się takie rozmowy, to wyłącznie z mamą. W pewnym momencie to też się urwało.

Dlaczego?

- Bo ja już tak się zamknąłem w sobie, że nawet Duch Święty nic nie wyciągnie. Nie wydarzyło się nic traumatycznego. Choć może... Tamten wypadek ze stosem martwych ciał wokół mnie. Parę śmiertelnych chorób, z których wyszedłem odmieniony w Afryce, Indiach. Może jakaś nieodwzajemniona miłość, licho wie. Ta zmiana okazała się, zwłaszcza dla moich bliskich, nieprzyjemna. Nie sądzę jednak, żeby ten wywiad był odpowiednim miejscem na takie analizy. Nie leżę na kozetce.

"Przez długie lata Marcin był pogodnym i radosnym chłopcem. To się zmieniło od czasu, kiedy zaczął studia. Coraz bardziej stawał się osobnym bytem. (...) Nieraz zastanawialiśmy się, czy nie popełniamy jakichś błędów. Jak to się stało, że z otwartego dziecka zmienił się w kogoś innego, że zupełnie zmieniła się jego osobowość? Zbudował sobie świat, do którego nie mieliśmy dostępu". W tej wypowiedzi pana mamy jest wiele smutku, bezradność.

- Kiedy miałem 21 lat, wyprowadziłem się i od tej pory nie spędziłem w domu rodziców ani jednej nocy. Nie umiem powiedzieć, o czym to świadczy. Może o niczym? Może nie było takiej potrzeby? Ale od tego czasu nasze relacje zaczęły się zmieniać. Dziś wzruszają mnie filmy takie jak "Erratum" czy "Mój rower", o poszukiwanej, a czasem odnalezionej więzi między rodzicami i dziećmi. Na swoje życie tych wzruszeń przełożyć nie umiem.

Nie próbował pan tego zmienić?

- Próbowałem. Za mało, za krótko. Kiedyś pojechaliśmy z mamą na jej urodziny do Sewilli, potem na tydzień do Lizbony. Nasze wyjazdy nie doprowadziły jednak do tego, że nagle stałem się dobrym synem, który często odwiedza, rozmawia, pyta o wszystko. Mama próbuje to zaakceptować. Mówiłem: "Tomaszek". Drań. Ale nie zimny. Raczej melancholijny.

Pana mama przyznaje, że chciałaby być bliżej pana i pana rodziny, ale nie potrafi powiedzieć o tym wprost. Dlatego nie dzwoni, woli wysłać SMS-a.

- Dzwoni, ale nie w porę. Nie cierpię telefonu. Ze mną najlepiej komunikować się za pomocą maili czy SMS-ów, dlatego mama zazwyczaj pisze. Czasami przed moim niedzielnym radiem wpadam do niej na rozmowę, której towarzyszy zupa z cukinii. To są miłe chwile, tylko niepogłębione, a mamie nie wystarczają rozmowy o pogodzie.

Z książki pana mamy wynika, że pan sam jest sobą rozczarowany.

- Często się słyszy, że dom kształtuje nasze poczucie wartości. Jak toksyczni rodzice mogą zniszczyć życie. Miałem rodziców pełnych miłości, wspierających, którzy powtarzali mi, że jestem supergość i mogę wszystko, jeśli tylko się do tego przyłożę. Dali mi silną bazę, a potem pełną wolność. Z takiego domu powinien wyjść Gandhi. Ewentualnie jakiś trener motywacyjny. Wyszedł ktoś głęboko rozczarowany życiem. Wiem, że te słowa pozostają w sprzeczności z wcześniejszym wątkiem o błogosławionej lekkości mojego bytu, ale może w tym problem. Może ta lekkość, ta jego kompletna nieistotność, zbędność stała się dla mnie nieznośna? Może żałuję, że nie zostałem w życiu chirurgiem? A na taką zmianę już za późno.

Ale mama jest z pana bardzo dumna. Czy zdarza się, że czasem prosi pana o pomoc?

- Wie, że w sytuacjach krytycznych jestem do dyspozycji. Choć nie zawsze tak było. Kiedy chorował tata, byłem egoistą, który ucieka jak najdalej od tego, co nieuchronne. Wybierałem Indochiny czy figle z dziewczętami. A gdy tata odszedł, nie potrafiłem wypełnić pustki w mamy życiu.

Pana mama przyznaje, że nigdy nie walczyła o propozycje, nie kreowała zdarzeń, tylko raczej dostosowywała się do tego, co niosło życie. I zawsze mogła liczyć na pana tatę.

- Nie miała takich ambicji. Śpiewa, bo to kocha. Polegała na opinii taty nie tylko w sprawach artystycznych, ale też drobnych, życiowych, on zdejmował z niej te najbardziej uciążliwe i banalne obowiązki domowe, zajmował się rachunkami. Chciał jej ulżyć. Kiedy go zabrakło, mama musiała się wszystkiego nauczyć. Odnalazła się fantastycznie. Jej najważniejszą decyzją był powrót na scenę i wymyślenie siebie na nowo.

Pan ją do tego namawiał?

- Nie potrzebowała mojej namowy. To była jej walka o przetrwanie. Czuła, że tylko to może ją uratować. Okazało się, że radzi sobie znakomicie, ma pełne sale wzruszonych ludzi, wywołuje łzy szczęścia. To nie był przypadek, że nie została prawnikiem, a piosenkarką. Przez dziesięć lat nie śpiewała, bo zajmowała się chorym tatą, wcześniej swoimi rodzicami. To była udręka. Moment, gdy mogła wrócić do śpiewania, dał jej nowe życie.

Kiedy pan widział ją na scenie?

- Nie pamiętam, dawno.

Myśli pan, że mama jest szczęśliwa?

- Jest samotna. Czasem jej proponuję: "Mamo, dam ci klucze do naszego mieszkania, jedź do Lizbony". Wtedy odmawia, tłumaczy, że przyjaciółki niedomagają, a nie chce być tam sama. Ma towarzyską naturę, ludzie ją uwielbiają, czemu się wcale nie dziwię. Chciałaby mieć rodzinę w stylu włoskim, wielopokoleniową, w której matka jest stale potrzebna i obecna. Tu ją także rozczarowałem, zawiodłem do cna.

Mama nigdy nie ingerowała w pana życie ani w życie pańskiej rodziny. Pisze tylko, jak bardzo ucieszyła się, gdy pojawiła się Ania, potem wnuki...

- Funkcjonują barwne opowieści o upiornych teściowych, ale mama wydaje się istotnie daleka od tego stereotypu. Choć o szczegóły pewnie wypadałoby zapytać Anię.

Dla swojej żony napisał pan wiele piosenek. Dla mamy ani jednej.

- Nie jestem piosenkopisarzem. Miałem w życiu taką fazę. Nie robiłem tego dla nikogo innego oprócz Ani. Fascynowało nas w muzyce dokładnie to samo. Czasami Ania zgadzała się być moim głosem. To wielkie wyróżnienie.

Teraz pan pisze?

- Już nie. Nie ma we mnie muzyki. Nie mam też nic ważnego do powiedzenia. To był taki talencik. Strumyczek. Wysechł. I Ania poszła dalej. Jest odważnym, zachłannym, wiecznie poszukującym, otwartym muzykiem. Występowała na najsłynniejszych scenach świata, z największymi mistrzami naszych czasów, wielu gatunków: jazzu, klasyki, muzyki świata. Jest najbardziej niezależną artystką, jaką znam. Ja jestem amatorem.

- Połowy rzeczy, które Ania tworzy, ja już nie ogarniam. Zatrzymałem się. Może nawet cofnąłem. Częściej wzrusza mnie country niż Lutosławski. Ale siedzę codziennie z gitarą, tylko prowadzi to donikąd. Choć mogę pani tu i teraz skomponować piosenkę. Nic trudnego. Kłopot w tym, żeby była dobra. Niezbędna. W świecie nadmiaru po co mnożyć nuty czy słowa, które nie wydają się konieczne?

Czy z książki pana mamy dowiedział się pan o niej czy waszej rodzinie czegoś nowego?

- Historie, które mama opisuje, w większości są mi znane, przez lata przewijały się w rozmowach. Próżno szukać w tej książce skandali, które by gwałtownie podniosły sprzedaż. I to nie dlatego, że mama świadkiem takich zdarzeń nie była, ale po prostu jest osobą dyskretną, co dziś jest cenną walutą, jak sądzę.

- Być może czytelnicy, którzy dorastali w tamtych latach, będą chcieli poznać bliżej ją i jej przyjaciół. Jej książka da im taką możliwość. Niewykluczone, że przyniesie ukojenie, bo pomaga znaleźć drogowskazy, jak się ocalić, jak wyjść na prostą. To książka o przyjaźni z życiem, które - zgódźmy się z mamą - czasami nie jest aż takie złe.

Rozmawiała: Iza Komendołowicz

PANI 3/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy