Miłość i małżeństwo w XIX wieku

Aby w XIX wieku panna na balu mogła budzić zainteresowanie powszechne, musiała olśniewać wyglądem. W tym celu kupowano jej dwie do trzech sukien balowych, względnie przerabiano te po rodzinie. Suknie niejednokrotnie przechodziły w spadku z pokolenia na pokolenie, stroje bowiem noszono w tamtych czasach zdecydowanie dłużej niż współcześnie.

Ładna sylwetka to zaśługa gorsetu
Ładna sylwetka to zaśługa gorsetuStyl.pl/materiały prasowe
Proste plecy i ładna sylwetka to zasługa gorsetu
Proste plecy i ładna sylwetka to zasługa gorsetu123RF/PICSEL

Gdy skromny, domowy budżet nie pozwalał na rozrzutność, przeszywano po wiele razy ten sam ubiór. Doszywano doń koronki, kwiaty, odpruwano draperie, tak by jedna i ta sam suknia za każdym razem udawała inną. Zresztą nie było to takie trudne, bo prawie każda panna wynosiła z domu umiejętność "bawienia się igłą". Oczywiście żadna suknia nie mogła leżeć na kobiecie porządnie, jeżeli ciało jej nie zostało zdeformowane gorsetem, czyli sznurówką.

Celem gorsetu było zapewnienie prostej linii pleców, uwydatnienie piersi i wcięcia talii. Lekarze bili na alarm, widząc, co kobiety robią ze swoimi ciałami. Niestety salony rządziły się swoimi prawami, zaś zdrowy rozsądek przegrywał tu z modą. Sznurówki ściskały narządy wewnętrzne, powodując ich przemieszczenie, utrudniały oddychanie, zaburzały "krążenie soków", prowadziły do wewnętrznych krwotoków i niejednokrotnie stawały się przyczyną komplikacji przy porodzie.

Po kilku latach noszenia sznurówek, kobiety nie były w stanie się bez nich obejść, prowadziły one bowiem do zaniku mięśni, co po zdjęciu powodowało garbienie i bóle. Utrudniały także poruszanie się. Podnoszenie damom chusteczek, czy też innych przedmiotów, które wypadły z rąk, było nie tylko przejawem dobrego tonu ze strony mężczyzn, ale także koniecznością - w gorsetach bowiem trudno było się schylać. Bywało, że kobiety nawet do piątego miesiąca ciąży nosiły sznurówki, nie chcą psuć sobie linii. Inne zaś nawet spały w tych narzędziach tortur. Helena Darowska wspomina Julię Potocką, która nie tylko spała w gorsecie, ale w dodatku nakazywała pannie służącej dwie godziny wałkować rękami swoją figurę, tak by nabrała ona odpowiednich kształtów.

Zdarzało się, że matki ubierały dziewczynkom gorsety już w dwunastym roku życia, tak by zawczasu formować, a raczej deformować ich ciała. Nieco więcej szczęścia miała Maria Kietlińska, której gorset założono dopiero, gdy ta miała szesnaście lat. Oczywiście nikt o zdanie młodej panienki nie pytał, matka po prostu zamówiła u krawca odpowiednie sznurówki. - "Miałam rok szesnasty, i dopiero co skończyłam pensję p. Zuzanny Szarłowskiej w Krakowie. (...) Spadłam z obłoków, gdy krawiec Wencel sporządził nasze podróżne toalety. Bo też pierwszy raz w życiu przyszło mi dźwigać jarzmo wszechwładnej pani mody - naonczas tak niepraktycznej i wprost męczeńskiej. Kiedy zobaczyłam tortury, czyli staniki obcisłe z jakiejś grubej dymy, z równie grubą płócienną podszewką, wyrogowane gęsto i z tyłu sznurowane i kiedy pomyślałam, że w takim pancerzu będę zmuszona odbywać w skwar sierpniowy kilkudniową podróż w zamkniętym powozie, pociemniało mi w oczach."

Na temat szkodliwości gorsetów wygłaszano odczyty, pisano artykuły, pokazując rysunki zdeformowanych ciał. W prasie podawano mrożące krew w żyłach przykłady omdleń,  ciężkich chorób, a nawet wypadki śmiertelne podczas bali. Niestety wszystko nadaremnie. Kobiety w pogoni za modą nadal traciły zdrowy rozsądek. Kiedyś gorset był tylko wstydliwą częścią damskiego stroju. Dziś możemy uznać go z powodzeniem za symbol kobiet omawianej epoki. Jak już pisano powyżej, w gorsecie kobieta nie mogła swobodnie oddychać, poruszać się, schylać, czy też biegać. Ale przecież nie o swobodę chodziło w życiu w tamtych czasach, ale o to, by nie różnić się wyglądem od innych i być wierną obowiązującej modzie - zachowywać się jak inne, myśleć jak inne i mówić jak inne. Wszelkie przejawy indywidualności, choćby wynikały ze zdrowego rozsądku, były w towarzystwie niemile widziane. Krzywym okiem patrzono na takie, co to miały nowe pomysły i koniecznie chciały zwracać na siebie uwagę, niczym jakieś kokoty. Konsekwencje takiego wolnomyślicielstwa bywały opłakane w skutkach, prowadziły do podejrzeń o brak  poszanowania dla tradycji i o brak zdrowego rozsądku. To zaś stawało się powodem obmowy. Tak więc dla świętego spokoju kobiety były w stanie wyrzec się wygody i zagłuszyć ostatnie podszepty zdrowego rozsądku. W konsekwencji naśladując się nawzajem, z płci pięknej coraz częściej przekształcały się w płeć dziwną. Zaś to co ubierały na siebie i co robiły ze swoimi ciałami nie raz wywoływało zdumienie nawet samych mężczyzn. Był jeszcze drugi powód, który sprowadzał modę do granic niedorzeczności, a mianowicie próżność i związana z nią chęć błyszczenia. Skłonność do strojenia niczym nieuleczalna, genetyczna choroba przechodziła z matki na córkę. Zaś imponowanie wyglądem było najważniejszym celem w życiu wielu kobiet - innego nie miały. Dziś zachwycamy się portretami naszych prababek, misternie ufryzowanych i ubranych w wytworne suknie. Dla mnie jednak, jest w tych portretach coś, co napawa smutkiem. Bo jakże żałosny przedstawiają one obraz ich wnętrza, jakże pusty i próżny. Tę chorobliwą potrzebę strojenia się W. Miklaszewski bez ogródek nazywał "tresurą w kierunku podobania się mężczyźnie".

Tresurze tej poddawane były dziewczynki od najmłodszych lat, a wszystko po to, by ułatwić im znalezienie męża. Zgodnie z zasadą, że nie tylko szata zdobi człowieka, należało także zadbać o to, co wystawało spod szaty, to jest o twarz i ręce. Podobnie jak dziś, panie narzekały na zmarszczki, "pryszczaki", "wyrzuty skórne", piegi, blizny i co najgorsze opaleniznę. Dla zachowania urody stosowano na twarz "tłuszcze woniejące" czyli kremy, a także pudry (żółty, biały i różowy), poczerniano brwi i rzęsy, barwiono włosy. Ideałem kobiecego piękna była gładka, biała cera. Śniada karnacja właściwa była dla pracujących fizycznie przedstawicielek niższych warstw. Aleksandra Tarczewska w swoim pamiętniku ubolewała nad siostrą Klementyną, którą oddano na wychowanie pewnej starościnie: "Nie mogę darować, że z najpiękniejszej w świecie dziewczyny przez niedbalstwo, niechlujstwo oddali opaloną, okrostowiałą panienkę; ledwo w dwa lata przyszła jej płeć cokolwiek do dawnego stanu, ale na zawsze straciła pierwotną białość i delikatność....

Jeden z poradników radził, że gdy już dojdzie do tego nieszczęścia w postaci opalenia karnacji należy wieczorem przed położeniem się do łóżka, nasmarować twarz maślanką lub nie bardzo kwaśnym mlekiem i z taką maseczką dotrwać cierpliwie do rana. Na drugi dzień zaś miękką wodą zmyć przyschnięte mleko. Dobrze jest na parę godzin przed użyciem mleka, włożyć w szklankę ćwierć łyżeczki utartego chrzanu, wtedy "ogorzelizna" prędzej schodzi.   Zaś na krosty na twarzy Lekarz domowy miejski i wiejski... zalecał "żab ziemnych dwie lub więcej w oliwie usmażyć i smarować." Podobnie jak dzisiaj wstydzono się wieku. Panie jak tylko mogły, odejmowały sobie lat, licząc na naiwność panów. Stąd też nie bez powodu w jednej z fraszek zauważano z przekąsem:    Jak szybki jest lot czasu, nie wiedzą niewiasty, bo dopiero w dwudziestym - liczą rok szesnasty.  

Obok białej płci (czyli cery) u kobiet mężczyźni cenili sobie gęste włosy. Nie lada wabikiem była wąska talia i wydatna pierś; dama "gładka jak deska" nie uchodziła za powabną. W przypadku zbyt małego biustu poradniki lekarskie zalecały: ćwiczenia fizyczne, oblewanie piersi "zupełnie zimną wodą" oraz masaż w postaci "delikatnych wstrząśnień i łagodnych ugniatań, jako też rozcierań". Inny znów poradnik zalecał pocieranie piersi rękawiczką skórzaną lub cienką flanelą i przykładanie baniek, które wsysając ciało do środka miały prowadzić do zwiększenia ich objętości.  Na męską wyobraźnię działały też odsłonięte ramiona, na co kobiety pozwalały sobie jedynie, przywdziewając stroje wieczorowe. Zgodnie z oczekiwaniami ta część ciała powinna być krągła, biała i pulchna. Nie lada rarytasem było ujrzenie kobiecej łydki, na co dzień zasłoniętej spódnicą, sięgającą ziemi. Stąd też nic tak nie cieszyło mężczyzn, jak dni deszczowe, kiedy to kobiety idące ulicą musiały podnosić do góry suknie, by nie pobrudzić ich błotem.  Zdecydowanie mniejszą wagę przywiązywano natomiast do elokwencji i możliwości intelektualnych kobiety. Wtedy jeszcze nie dzielono kobiet na mądre i głupie (wszystkie bowiem reprezentowały mniej więcej ten sam niski poziom wykształcenia), ale na ładne i brzydkie, bogate i biedne, dobrze i źle urodzone. Jednym słowem nie traktowano ich zbyt poważanie. Kobieta cieszyć miała oczy, w milczeniu znosić męskie brewerie i dawać przykład skromnością. To były jej kardynalne obowiązki, które przekładały się na zalety.            

Na koniec kilka słów wypada jeszcze napisać o obiekcie damskich westchnień, czyli o mężczyźnie. U mężczyzn - podobnie jak dziś  - zdecydowanie mniejszą rolę odgrywała uroda, a zdecydowanie większą atrybuty natury praktycznej, to jest zaradność, możliwość zapewnienia życia na odpowiednio wysokim poziomie, pozycja społeczna itp. Choć oczywiście ideałem była sytuacja, w której wyżej wymienione udawało się połączyć z atrakcyjnym wyglądem. Nie bez znaczenia była także elokwencja, poczucie humoru i wykształcenie. Oczywiście oprócz zalet ducha ceniono sobie wygląd zewnętrzny, który świadczył o grubości portfela. Z jednego z poradników wynika, że światowiec pierwszej wody powinien był posiadać: kilka garniturów, kilka par butów, spory zapas bielizny, na szczególne okazje frak i cylinder, nieskończoną liczbę modnych rękawiczek, krawatów, kołnierzyków i lasek spacerowych. A do tego zdecydowanie lepsze robił wrażenie, gdy "był przy zegarku" (niekoniecznie sprawnym). Ci, którym nie wystarczał gustowny strój, starali się poprawiać urodę, stosując różnego rodzaju "przyprawy na ciało". Stosowano pomady do układania wąsów i włosów, pod warunkiem, że Pan Bóg obdarzył tymi ostatnimi mężczyznę. Podobnie jak dziś wstydzono się łysiny. Na porost włosów stosowano różnego rodzaju wódki, maści, cudowne eliksiry - najczęściej nadaremnie. Po goleniu od czasu do czasu twarz pokrywano pudrem. Niektórzy szli jeszcze dalej różowiąc policzki, podkreślając oczy i czerniąc brwi. Te ostatnie zabiegi spotykały się jednak z krytyką, uznawano je za "nieodpowiednie męskiej godności".

Fragment książki "Miłość kobieta i małżeństwo w XIX wieku" Agnieszki Lisak

Styl.pl/materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas