My, emigranci

​Wyjeżdżamy w poszukiwaniu lepszego życia, żeby zrealizować marzenia zawodowe, znaleźć miłość. Tak zaczyna się skomplikowany proces zadomowienia się w nowym kraju. Równie trudny dla tych, którzy zostają.

"Zazdroszczę tym, którzy nie czują nostalgii, żyjąc z dala od swoich korzeni"
"Zazdroszczę tym, którzy nie czują nostalgii, żyjąc z dala od swoich korzeni"Adam Bajkowski / FORUM Agencja FORUM

Ojciec Polak i syn, odnoszący sukcesy prawnik, który już czuje się Niemcem. Zmęczony życiem mężczyzna i elegancki młodzieniec. Spotykają się pierwszy raz w życiu. "Niemcy cię akceptują?", pyta ojciec. "Nie mogą mnie ignorować" - odpowiada Michael/Michał. Ojciec: "I to ci wystarcza?". To scena z "Pomiędzy słowami", nowego filmu Urszuli Antoniak, reżyserki od 25 lat żyjącej w Holandii (premiera w lutym 2018). Filmu, który pokazuje emigrację inaczej - przez pryzmat bohatera, któremu udało się odnaleźć w nowym kraju. - Emigracja to proces mający różne etapy. Sprawdzianem jest zawsze odpowiedź na pytanie: na ile jestem już w nowym miejscu zakorzeniony? A to zależy nie tylko od naszych wysiłków, ale także od tego, czy i do jakiego stopnia zostaniemy wpuszczeni do społeczności, w której żyjemy, i jak jesteśmy widziani przez innych. Na przecięciu tych elementów buduje się tożsamość emigranta - mówi reżyserka. Właśnie pytanie o swoje zakorzenienie musi zadać sobie jej bohater. Liczba osób wyjeżdżających z Polski rośnie z roku na rok. Kiedyś najczęściej wybieraliśmy Stany Zjednoczone, Niemcy i Skandynawię. Dzisiaj popularniejsze stały się Wielka Brytania, Irlandia i Holandia. Ale mimo że świat teraz jest otwarty dla nas jak nigdy dotąd, znalezienie nowej pracy i przyjaciół oraz swojego miejsca w innej kulturze nigdy nie jest łatwe. Nawet dla tych, którym się ostatecznie powiodło. Jak dali sobie radę oni i ich bliscy, którzy zostali?

Miłość, wolność, lepsze życie

Przyjazd do Warszawy był dla urodzonej w Wilnie Joanny Moro właściwie naturalny. - Wychowałam się w polskiej rodzinie. Chodziłam do polskiej szkoły. Znałam język i kulturę. Wiedziałam, że chcę wyjechać na studia aktorskie i wybierałam między Polską a Rosją. Decyzja była prosta: chciałam pojechać tam, gdzie zamierzam pracować. Chociaż potem okazało się, że rynek rosyjski chętniej dał mi pracę - śmieje się aktorka znana z popularnych rosyjskich seriali "Anna German. Tajemnica białego anioła" i "Talianki", grająca także w warszawskich teatrach i telewizji.

Marzenia związane z zawodem kierowały też aktorką Alicją Bachledą-Curuś, kiedy kilkanaście lat temu podjęła decyzję o wyjeździe z Polski. - Prowadziła mnie pasja i ciekawość. Na początku były filmy w Niemczech i współpraca z firmą fonograficzną. Dziecięce marzenia ciągnęły mnie jednak do Nowego Jorku. Zdecydowałam się iść tam do szkoły aktorskiej i zmierzyć się z amerykańskim światem filmowym - wspomina. Dzisiaj aktorka mieszka z ośmioletnim synkiem Henrym Tadeuszem - którego ojcem jest znany aktor Colin Farrell - w Los Angeles i stara się robić karierę w Hollywood. Za sobą ma już kilka ról w amerykańskich filmach.

Historia emigracji do Kanady dziennikarza i satyryka Rafała Bryndala to opowieść romantyczna: - Pojechałem do dziewczyny. Poznaliśmy się w Polsce, coś się między nami zaczęło i wtedy ona wyjechała do Kanady. Nie było internetu, telefony drogie, zostawały tylko listy, czyli kontakt niezbyt częsty. Kiedy zdecydowałem się do niej jechać, towarzyszyły mi wielkie znaki zapytania: czy po roku nadal będziemy sobie bliscy, czy to wypali? Ale w 1988 roku w Polsce nie było zbyt różowo, więc żywiłem nadzieję, że wszędzie będzie lepiej bez względu na to, jak będzie - wyznaje. Gdy znalazł się w Toronto, okazało się, że uczucie przetrwało próbę czasu i odległości. Wszystko układało się bezproblemowo. - Żadnych napięć, szarpaniny, walki o byt. Dostałem pozwolenie na pobyt i pracę - mówi Bryndal. Znalazł pracę w zarządzie kompleksu składającego się z centrum handlowego i osiedla mieszkaniowego: - Pracowałem ciężko. Oboje z Dorotą zarabialiśmy nieźle, żyliśmy na poziomie mającym niewiele wspólnego z tym, na co było nas stać w Polsce. Urodził się nasz syn Tymek.

Także miłość była powodem wyjazdu prawniczki Hanny Zborowskiej, córki aktorskiej pary Marii Winiarskiej i Wiktora Zborowskiego. Swojego męża Brazylijczyka Daniela Nevesa poznała w Hiszpanii, gdzie pojechała uczyć się języka. Po ślubie zamieszkali właśnie w Brazylii. Dzisiaj Hanna pracuje tam jako agentka nieruchomości, urządza mieszkania, pełni także funkcję lokalnego konsula honorowego i pomaga Polakom. - Mamy wiele powodów, by się nią chwalić, ale największą radość sprawiła nam, czyniąc nas dziadkami. Wnuczka Nina ma pięć lat, a Mila wiosną skończy rok - opowiada jej mama Maria Winiarska, która kiedy tylko może, odwiedza córkę.

Tym najczęstszym powodem wyjazdów za granicę są jednak względy ekonomiczne. Tak było z Iwoną i Mariuszem Golachowskimi. Ona jest muzykolożką, on anastezjologiem. Kilkanaście lat temu podjęli decyzję, że jedno z nich poszuka pracy poza Polską. - Mieliśmy pięcioro dzieci, nieduże trzypokojowe mieszkanie. To nie były najlepsze warunki. Duża rodzina to nie tylko wielka odpowiedzialność, ale także ogromna liczba obowiązków i koszty - przyznaje Iwona, dzisiaj nauczycielka muzyki. - Mariusz dostał dwie propozycje z Wielkiej Brytanii i Holandii. Wybrał Amsterdam, bo był bliżej. Kiedy wyjeżdżał, nasz najmłodszy synek miał cztery lata, a najstarsza córka czternaście.

Urszula Antoniak w latach 80. wyjechała z Polski do Holandii z innego powodu. - Pragnęłam wolności. Od opresji, od systemu. Chciałam stworzyć siebie na nowo bez ograniczeń - deklaruje reżyserka, która skończyła szkołę filmową w Amsterdamie. - Są dwa podstawowe podejścia do emigracji. Jedni wyjeżdżają, żeby spróbować żyć gdzie indziej w nadziei, że to spełni ich oczekiwania czy marzenia, inni po prostu wyjeżdżają. Jak ja. Nie miało znaczenia, co się wydarzy. Nigdy nie chciałam wrócić. Jestem emigrantką z wyboru - mówi. W szkole filmowej poznała drugiego studiującego tam Polaka, legendarnego muzyka, Jacka "Lutra" Lenartowicza. Byli razem dwanaście lat, do jego śmierci.

Nigdy nie jest łatwo

Wszyscy, którzy zdecydowali się na emigrację, przyznają, że przystosowanie do życia w nowym kraju nigdy nie przebiega bez trudności. Czasem nieoczekiwanych. Pojawiają się chwile zwątpienia i kryzysy najczęściej wynikające z tęsknoty, braku bliskiej relacji, tej realnej, fizycznej. Rozwiązaniem jest staranie się o nowe znajomości i przyjaźnie. Dla wielu osób ważne jest też nietracenie kontaktu z bliskimi, których się zostawiło w kraju -  nie tylko kontakt telefoniczny czy meilowy, ale i regularne spotkania.

Joanna Moro: - Kiedy wyjechałam z Litwy, cieszyłam się nowym, samodzielnym życiem. Zamykałam jakiś etap, zaczynałam nowy, pełen niespodzianek. Mówiłam po polsku, znałam polską kulturę, więc wydawało się, że nie powinno mi być trudno poczuć się tutaj swobodnie. Ale to tylko pozory. W szkole aktorskiej zajęcia trwały od rana do wieczora, także w weekendy. Nie miałam żadnych szans na poznawanie nowych miejsc czy ludzi. Szkoła była enklawą. Gdy w końcu któryś raz zadzwoniłam do mamy z płaczem, że sobie nie radzę, powiedziała mi: "wracaj". Wtedy obudziła się we mnie niezgoda: jak to, mam się poddać? Nie! Zrezygnowałam z części zajęć dodatkowych, postanowiłam dać sobie trochę przestrzeni na odnalezienie się w nowym miejscu, poznanie nowych osób - przyznaje aktorka.

"Dzisiaj nie musimy zostawać tam, gdzie się urodziliśmy. W każdym sensie"
"Dzisiaj nie musimy zostawać tam, gdzie się urodziliśmy. W każdym sensie"Agencja FORUM

Nie od razu dobrze w Ameryce poczuła się Alicja Bachleda-Curuś: - Długi czas wszystko wydawało mi się obce. Tęskniłam za Polską. Przetrwałam te najtrudniejsze momenty, bo wierzyłam, że to jest właściwa droga, że chcę sprostać temu wyzwaniu. Najbardziej przeżywałam to, że jestem z dala od rodziny, z którą zawsze byłam blisko. Wyjazd za ocean tego nie zmienił. Utrzymujemy kontakt, odwiedzamy się. Na początku mama dzwoniła do mnie codziennie. Natomiast nie mogę uciec od poczucia winy, że wiele momentów z życia rodzinnego przeoczyłam. Te chwile są nie do odtworzenia - wyznaje.

Dorocie i Rafałowi Bryndalom było łatwiej dzięki temu, że byli w Toronto razem. I choć szybko poradzili sobie z organizacją życia w Kanadzie, problemem okazała się potrzeba samorealizacji. - Dorota jest prawnikiem, ale tam w swoim zawodzie nie miała takich możliwości jak w Polsce. Ja również. Moją domeną jest język, słowo - mówi Bryndal. - Oczywiście, tęskniłem za Polską. Za rodziną, przyjaciółmi, znajomymi. Kiedy urodził się Tymek, brakowało nam rodziny i jej wsparcia. Nie było łatwo nawet mimo to, że opieka zdrowotna i socjalna jest w Kanadzie fantastyczna. Z czasem zżyliśmy się z wieloma osobami. Co tylko dowodzi, że jak człowiek jest otwarty, to mimo różnic kulturowych sobie poradzi. Ale przede wszystkim miałem poczucie, że jestem tam kimś innym. Jednym z wielu, niczym niewyróżniającym się, kimś innym niż w Polsce - wspomina.

Przeżył szok, kiedy przyjechał na dwa tygodnie do kraju. W tym czasie Atrakcyjny Kazimierz, zespół jego brata Jacka Bryndala, dla którego pisał teksty, odnosił sukcesy. - Po lądowaniu pojechaliśmy do studia, nagrywaliśmy teledysk, dawaliśmy wywiady. Wszyscy gratulowali mi piosenki "Jako mąż i nie mąż". Kiedy weszliśmy do knajpy, ludzie bili brawo. Poczułem się jak gwiazda. Po czym wysiadłem z samolotu w Toronto, żeby znowu być kimś zupełnie anonimowym. To uczy pokory, ale daje też poczucie, że może nie jesteś tam, gdzie powinieneś - mówi.

Teoretycznie w podobnej sytuacji była Urszula Antoniak, ale ona jako filmowiec używa uniwersalnego języka obrazu: - Emigrant jest zawsze w jakimś sensie obcy. Coś narusza. Na przykład stanowi zagrożenie na rynku pracy. W sztuce jest inaczej. Moja wynikająca z pochodzenia odmienność jako artystki stała się czymś ciekawym, ożywczym - twierdzi. Ale i ona miała trudności z przystosowaniem: - Nie mam rodziny, co utrudnia mi zakorzenienie. Rodzina zawsze w tym pomaga. Kiedy mieszkaliśmy w Holandii z Jackiem, było inaczej. Miłość emigrantów to ciekawe zjawisko. To, jak potrafi być silna. Ale i niebezpieczna, ponieważ związek może stać się osobistym gettem.

Iwona Golachowska przyznaje, że wyjazd męża do pracy za granicę poprawił życie ich rodziny. Ale zanim się poprawiło, najpierw było gorzej. - Mnóstwo spraw wymagało ustalenia, nowych porządków, organizacji. Zaraz po wyjeździe nie było Mariusza przez miesiąc i to był koszmar. Non stop rozmawialiśmy przez telefon. Uznaliśmy, że tak być nie może. Dzieci potrzebują z nim częściej kontaktu, ja także. Stanęło na tym, że mąż będzie przyjeżdżał na weekendy co dwa tygodnie - wspomina.

Czy jej zdaniem ich dzieci odczuły nieobecność ojca? - Nie wiemy, jak by było, gdyby mąż nie wyjechał. Ale mają z nim bardzo bliski kontakt i zawsze miały. Nawet z problemami szkolnymi dzwoniły do niego - opowiada. Na pewno nie było jej łatwo dawać sobie radę z pięciorgiem dzieci: - Myślę, że mój mąż bardziej się poświęcił. Ja byłam z rodziną w domu, a on wyjeżdżał i wracał do pustego mieszkania. Zawsze strasznie tęsknił. Zresztą nie nawiązał tam zbyt wielu kontaktów towarzyskich, skupiał się na pracy, a potem przyjeżdżał do domu. Ja też tęskniłam i nadal tęsknię - każdy chciałby się przytulić wieczorem do najbliższej osoby - przyznaje.

Hanna Zborowska zostawiła w Polsce swoją młodszą siostrę Zofię, która jest dzisiaj aktorką. Przed wyjazdem miały ze sobą bardzo bliski kontakt. - Kiedy Hania wyjechała, miałam 17 lat i zaczynałam swój pierwszy poważny związek, którego moja siostra była matką chrzestną - śmieje się. Jak mówi, siostra zawsze pilnowała jej bardzo uważnie, dawała rady, ostrzegała i dokładnie filtrowała wszystkich adoratorów. - A przed samym wyjazdem wyswatała mnie z chłopakiem, którego uznała za właściwego, więc ze spokojną głową mogła emigrować.

"W Toronto byłem kimś anonimowym. To uczy pokory"
"W Toronto byłem kimś anonimowym. To uczy pokory"Tomasz AdamowiczAgencja FORUM

Zofia Zborowska przyznaje, że wyjazd siostry sprawił, że tak naprawdę jeszcze bardziej się do siebie zbliżyły. - Czasem jak ma się kogoś obok siebie, to nie docenia się jego obecności. Z Hanią dzieli nas cztery lub pięć godzin różnicy czasu, inna półkula i kontynent, a jednak jest pierwszą osobą, do której dzwonię, kiedy coś się dzieje, dobrego lub złego. Zawsze będzie moją najlepszą przyjaciółką, pomimo że jesteśmy zupełnie inne i czasami mam ochotę jej najzwyczajniej w świecie wirtualnie przywalić - śmieje się. Widują się dwa, trzy razy w roku. Przez te kilkanaście lat, odkąd jej siostra mieszka w Brazylii, tylko dwa razy nie spędzały Wigilii razem.

- W tym roku Hania z Danielem i dziewczynkami przylatują do Polski i chyba tak wolę, bo w Brazylii klimatu świąt nie ma. Choinka jest, ale sztuczna, mikołaj w japonkach i okularach przeciwsłonecznych, a na stole krewetki i ryby, których nie jem, bo jestem wegetarianką - mówi Zofia Zborowska i dodaje, że najbardziej cieszy się ze spotkania z siostrzenicami: - Jestem ukochaną ciotką Ninki, taką od prezentów. Wszyscy mówią, że wygląda jak ja. Mamy podobną mimikę twarzy, włosy oraz temperament. Młodsza Mila jest rozkosznym "grubciem odkurzaczem", który non stop coś wcina i się śmieje. To będą jej pierwsze święta, więc nawet się nie spodziewa, jak będzie jej się podobać kolędowanie z dziadkiem Wiktorem przy pianinie.

Podobne odczucia ma Joanna Moro. - Odległość to rzecz względna. Do domu moich rodziców mam mniej więcej tyle, co do Szczecina. Mniej się widujemy, jednak staram się podtrzymywać więzi rodzinne. Dzwonimy do siebie, wszystkie święta spędzamy w domu moich dziadków i mojego męża. Wprawdzie nie mamy na co dzień pomocy rodziców, choćby w wychowaniu dzieci, ale naszej rodzinie dobrze to zrobiło. Lubimy chodzić do teatru, kina, galerii i często zabieramy z sobą synów. Dzięki temu dużo czasu spędzamy razem - mówi aktorka.

Wybrać swoje miejsce

Zdaniem Alicji Bachledy-Curuś emigracja jest procesem bardzo osobistym. - Czasem zazdroszczę tym, którzy nie czują nostalgii związanej z byciem z dala od swoich korzeni. Mnie ona towarzyszy. Jeśli już podejmie się decyzję o życiu poza ojczyzną, można nauczyć się być szczęśliwym w każdym miejscu na świecie. Nam w Polsce emigracja kojarzy się z czymś nieodwracalnym. A przecież czasy się zmieniły. Można też wrócić.

Tak właśnie zrobili Dorota i Rafał Bryndalowie po pięciu latach życia w Kanadzie. - Gdy pojawiły się sygnały, że w Polsce się zmienia, zaczęliśmy widzieć dla siebie perspektywy. Postanowiliśmy wrócić. Początki były zaskakująco trudne. Problemem okazało się przyzwyczajenie do życia społecznego. Kanadyjczycy są przyjaźni, otwarci, pomocni. W Polsce jest trochę inaczej. Kiedyś w Toronto szedłem z Tymkiem w wózku i zajechał nam drogę samochód. Wysiadł z niego mężczyzna, żeby przeprosić, że nam zakłócił spacer, po czym życzył nam miłego dnia i odjechał. Tego wieczoru z telewizji dowiedziałem się, że to był kanadyjski minister spraw zagranicznych. Taki rodzaj wzajemnej uprzejmości zdarza się tam na każdym kroku i za tym można tęsknić, mieszkając w Polsce. Znam osoby, które zdecydowały się wrócić do kraju, ale po kilku miesiącach jednak wyjeżdżały. Nie umiały się już przystosować - mówi Rafał Bryndal.

Urszula Antoniak dwa lata temu spędziła trochę czasu w Polsce. - Przeszkadzały mi i szokowały mnie relacje między mężczyznami i kobietami. Takie codzienne. I stan mentalności. Polacy mają nierealne wyobrażenia na temat swojej dzielności, ale w rzeczywistości na każdym kroku brakuje im odwagi cywilnej. Można sobie umieścić na portalu społecznościowym hasztag #MeToo, ale zwrócić uwagę szefowi, kiedy zachowuje się niewłaściwie, jest już trudniej. Holendrzy są inni - zaradni, optymistyczni i tolerancyjni. Ta tolerancja to po prostu danie innym przestrzeni, a czasem też brak zainteresowania - tłumaczy.

Czasem próba zmiany miejsca do życia może się okazać nieudana: - Tak było z moją mamą, która przyjechała do nas, kiedy urodził się mój drugi syn - mówi Joanna Moro. - Chciała się tu zadomowić, ale spędzała czas tylko z nami. Nie znalazła sobie tutaj własnej przestrzeni, znajomych, zajęć. Bez tego nie da się poczuć, że jesteś u siebie. Było jej trudno i po pewnym czasie zdecydowała się wrócić na Litwę.

Podzielenie rodziny, takie jak w przypadku Iwony i Mariusza, zawsze wystawia relacje na próbę. - Ta odległość może źle wpłynąć na związek. Atrakcyjny lekarz to zawsze łakomy kąsek. Ale u nas tak się nie stało. Przetrwaliśmy razem. Może dlatego, że mój mąż właściwie nie wyemigrował. Zawsze mówi, że tylko pracuje w Holandii, a jego dom jest tutaj. Kiedy przyjeżdża, nigdy nie jest gościem, ale domownikiem, którego przez chwilę nie było. Naprawia prąd, sprząta garaż, robimy razem zakupy. Kiedy robiliśmy remont, malował pokoje - opowiada Iwona. Pytana o to, czy nie myśleli o wyjeździe z Polski całą rodziną, odpowiada: - Mogliśmy pojechać wszyscy, ale zdecydowaliśmy inaczej, bo nasze dzieci musiałyby zmieniać szkołę, zostawiać przyjaciół. Jak widzi ich przyszłość? - Raczej przychylam się do pomysłu, że ja pojadę do męża. Wszyscy, którzy doświadczyli życia w innym kraju, przyznają, że to pouczające doświadczenie i szansa na rozwój.

- Pobyt w Kanadzie stał się dla mnie lekcją samodzielności. Jestem bardzo dumny, że sobie poradziłem dzięki własnej pracy i zaangażowaniu - mówi Bryndal. Joanna Moro dzisiaj nie przywiązuje się tak bardzo do miejsc czy przedmiotów. - Od kiedy mieszkam w Warszawie, właściwie co roku zmieniam wynajmowane mieszkanie. Nawet ostatnio znowu miałam ochotę na zmianę, ale zaprotestowały moje dzieci. Starszy syn już chodzi do szkoły, więc dla niego byłoby to związane z nową szkołą, kolegami. Zrozumiałam, że na razie to nie jest dobry moment - śmieje się aktorka.

Zmieniła się Urszula Antoniak: - Słynny holenderski pragmatyzm wszedł mi w krew. W Polsce chyba nie umiałabym już żyć - twierdzi reżyserka. A Moro dodaje: - Nie musimy już zostawać tam, gdzie się urodziliśmy. W każdym sensie, nie tylko geograficznym. Dzięki temu jesteśmy wolnymi ludźmi. Emigracja nie jest łatwa, ale to jeden ze sposobów, żeby poznawać innych, a przez to samych siebie. Rafał Bryndal niedawno spotkał nową polską emigrację w Irlandii: - Obserwowałem ich z przyjemnością. To młodzi ludzie z otwartymi głowami, samodzielni, przyjaźni, pracowici. Żyją tam lepiej niż w Polsce, przyzwyczaili się do tamtejszych warunków i europejskiego stylu życia. Nic dziwnego, że nie chcą wracać - twierdzi. Może dlatego, że jak mówi Alicja Bachleda-Curuś, która czuje się dzisiaj tak samo związana z rodzinnym Krakowem jak z Los Angeles: - Dom to nie miejsce. To ludzie, którzy ten dom z tobą budują.

ANITA ZUCHORA

12/2017 PANI

Zobacz także:

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas