Na oddziale zamkniętym
Zdjęcia do filmu "W ciemności" Agnieszka Holland przypłaciła załamaniem emocjonalnym. Historia ukrywającego Żydów drobnego złodziejaszka to pierwsza produkcja w dorobku reżyserki, która została polskim kandydatem do Oscara.
Po kilku latach zgłaszania do oscarowego konkursu filmów niezrozumiałych lub niszowych do rywalizacji stanie spektakularna produkcja historyczna. Reżyserka "W ciemności" Agnieszka Holland uważa, że ma spore szanse na wygraną.
Byłaby to pierwsza statuetka dla Polski. Jedyna Polka ceniona w Hollywood do Oscara nominowana była już dwukrotnie – w 1991 roku w kategorii najlepszy scenariusz adaptowany za „Europa, Europa”, a wcześniej, w 1985 roku w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny za „Gorzkie żniwa”. Wtedy Agnieszka Holland reprezentowała ówczesną RFN.
Obie produkcje mają wspólny mianownik, opowiadają o Holocauście. Podobną tematykę porusza „W ciemności”. To oparta na faktach historia drobnego złodziejaszka Leopolda Sochy (w tej roli Robert Więckiewicz), który podczas wojny ukrywał w kanałach kilkunastu Żydów. Za pieniądze. Początkowo wcale nie obchodził go ich los. Co miesiąc bezwzględnie egzekwował zapłatę. Jednak pewnego dnia pieniądze się skończyły, a Socha nie opuścił swoich podopiecznych. Był z nimi przez 14 miesięcy. Gdy walki się skończyły, a oni wyszli z kanałów, z dumą obwieścił sąsiadom: „To moje Żydy”.
Produkcja Agnieszki Holland ma spore szanse na Oscara, jej dystrybutorem zostało bowiem Sony Pictures Classics. Firma ma w swoim portfolio wielu zdobywców nagrody dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, m.in. ubiegłorocznego argentyńskiego laureata „Sekret jej oczu” w reż. Juana José Campanelli czy niemieckie „Życie na podsłuchu” Floriana Henckela von Donnersmarcka z 2006 roku.
Holland zapewnia, że już więcej filmów o Holocauście robić nie będzie, bo to wyczerpuje ją psychicznie. Co teraz? Reżyserka przyznaje, że chciałaby nakręcić rzecz o współczesnej Polsce i „posmoleńskiej” rzeczywistości. Na razie jednak nie ma pomysłu, jak to zrobić. Tymczasem sama włączyła się w spory polityczne i ideowe. Lecha Kaczyńskiego oskarżyła o „autystyczne widzenie świata”, a Platformę Obywatelską o niszczenie kultury i mediów publicznych. Aktywistka – to jej nowe wcielenie.
PANI: Film „W ciemności” został polskim kandydatem do Oscara. To wielki sukces, tym bardziej że los produkcji wisiał na włosku, a pani przypłaciła pracę na planie emocjonalnym kryzysem.
Agnieszka Holland: Film był trudny, a budżet stosunkowo niewielki. Kręciliśmy w ciężkich warunkach, w kanałach, i to podczas straszliwych mrozów. Niemieccy producenci nie mieli doświadczenia z tak dużym i wymagającym projektem, więc niełatwo nam było znaleźć wspólny język. Kierownik produkcji tydzień przed rozpoczęciem zdjęć doznał załamania nerwowego i znalazł się na oddziale zamkniętym. Kanadyjski drugi reżyser po czterech dniach na planie dostał ataku serca i odesłano go do domu.
- Gdyby nie Olga Chajdas, która go zastąpiła i wspaniale poprowadziła zdjęcia, nie wiem, czy byśmy dotarli do celu. Zresztą cała polska ekipa i polscy producenci bardzo mnie wspierali. Na dodatek temat był wyczerpujący psychicznie. Wchodząc w tę holocaustową rzeczywistość, trudno uniknąć depresji. Za każdym razem mówię sobie, że to już ostatni raz.
Ponoć skrajne emocje podczas pracy na planie rozładowywała pani krzykiem i przekleństwami.
- W pewnym momencie miałam wrażenie, że – podobnie jak mojemu Kanadyjczykowi – grozi mi zawał. Musiałam jakoś wyrzucić z siebie narastające napięcie. Na część ekipy oraz producentów moje wrzaski dobrze podziałały. Czasem, kiedy nie ma innego wyjścia, robię to na zimno, z premedytacją. Nigdy natomiast nie krzyczę na aktorów. Kocham ich, nawet jak są nieznośni.
Scenariusz powstał na bazie książki „W kanałach Lwowa” Roberta Marshalla. To powieść dziennikarza BBC skłoniła panią do podjęcia tematu czy pomysł pojawił się wcześniej?
- Z gotową pierwszą wersją scenariusza przyszedł do mnie kanadyjski scenarzysta David Shamoon. Książkę i film dokumentalny poznałam później, a dopiero po ukończeniu zdjęć miałam możność przeczytania „Dziewczynki w zielonym sweterku”, autobiograficznej powieści jednej z ocalonych Krystyny Chigier i Daniela Paisnera. W tym roku wydało ją po polsku PWN. Z Krysią spotkałam się już po zmontowaniu filmu w Nowym Jorku, gdzie mieszka. Żałowałam, rzecz jasna, że nie poznałam wcześniej mojej małej dziewczynki z filmu. Bardzo ją, chyba z wzajemnością, polubiłam.
Wchodząc w tę holocaustową rzeczywistość, trudno uniknąć depresji. Za każdym razem mówię sobie, że to już ostatni raz.
To już trzeci film o czasach Holocaustu sygnowany nazwiskiem Holland, choć zarzekała się pani, że nie wróci do tego tematu.
- Początkowo długo się przed nim broniłam, choć pociągały mnie i historia, i główny bohater oraz wyzwanie, jakim jest dla filmowca kręcenie większości zdjęć w ciemności. Postawiłam producentom warunek, by nie był to kolejny film anglojęzyczny, bo nie wierzę w rzeczywistość polsko-żydowską pokazaną w tym języku. Kiedy się zgodzili, nie miałam już wyjścia. Holocaust to kopalnia dramatów, charakterów i podstawowych pytań dotyczących człowieka oraz tego, do czego jest zdolny…
- Na większość z nich nie poznaliśmy i pewnie nigdy nie poznamy satysfakcjonujących odpowiedzi. Myślę, że Holocaust ma siłę mitotwórczą równą greckim tragediom. Dla mnie jest to także historia bardzo osobista. Prawie cała rodzina mojego ojca została zamordowana w warszawskim getcie. Mama, młodziutka łączniczka AK, razem z dwiema koleżankami uratowała żydowskie małżeństwo uciekinierów z getta. Ma drzewko w Yad Vashem w Jerozolimie. Od dziecka żyłam w cieniu drugiej wojny światowej i Zagłady.
Gdy okazało się, że „W ciemności” będzie polskim kandydatem do Oscara, w sieci pojawiły się liczne głosy, że lepiej byłoby pokazać „Salę samobójców” Jana Komasy, bo to film o tym, co tu i teraz.
- To polska specjalność, że jak jakiś film jest wyróżniony, zamiast pogratulować zwycięzcy, wszyscy zaczynają narzekać, że nie wygrał ktoś inny. Tak samo było po ostatnim festiwalu w Gdyni. Myślę, że komisja podjęła racjonalną decyzję: bardzo lubię film Janka Komasy, ale w konkurencji oscarowej raczej nie miałby szans. To obraz młodzieżowy, bardziej na festiwal Sundance niż hollywoodzki, konserwatywny konkurs oscarowy.
- Byłam dwukrotnie nominowana, większość czasu mieszkam i pracuję w Stanach, więc dość dobrze znam tamtejsze kryteria. „W ciemności” zyskało – jako pierwszy polski film od bardzo dawna – najlepszą możliwą dla obcojęzycznej produkcji amerykańską dystrybucję. To świadczy o tym, że zdecydowanie podoba się Amerykanom, a entuzjazm dystrybutora jest gwarancją dobrej promocji przedoscarowej. Oczywiście pewności zdobycia nagrody nigdy nie ma, ale chodzi o to, by optymalizować szanse.
To polska specjalność, że jak jakiś film jest wyróżniony, zamiast pogratulować zwycięzcy, wszyscy zaczynają narzekać, że nie wygrał ktoś inny.
Mieszka pani za granicą, we Francji, lecz z pasją angażuje się w bieżące sprawy kraju. Zawsze była pani aktywistką?
- Mam to zapewne po mamie, to skutek jej przykładu i wychowania: kiedy można coś zrobić dla innych, gdy się widzi zło wokół, należy działać. Osobiście jestem bardzo szczęśliwa, że mamy wolną Polskę. Nie myślałam, że nastąpi to jeszcze za mojego życia, i uważam to za rodzaj cudu. Czuję się więc w obowiązku korzystać z tej wolności i przyczyniać się do tego, by nie uległa degradacji. Zbyt jest cenna, bym mogła pasywnie przyglądać się, jak ją psujemy.
- Poza tym nastąpiły – również na skutek transformacji i naszej nieumiejętności działania pro publico bono – zerwanie wielu więzi międzypokoleniowych oraz ucieczka w prywatność młodszego pokolenia. Moi rówieśnicy obsiedli wszystkie niemal decyzyjne stanowiska i wcale nie chcą się stamtąd ruszyć. Rzadko są też dla młodych mistrzami, a to poważny problem. Trzeba przekazywać pałeczkę młodszym, również jeśli chodzi o poczucie odpowiedzialności za wspólne sprawy.
Część środowiska artystycznego jest zdania, że twórca w politykę angażować się nie powinien.
- Artysta jest obywatelem, więc ma prawo do wyrażania swoich politycznych poglądów. Natomiast błogosławiona wydaje mi się epoka, w której nie trzeba uprawiać walki politycznej poprzez twórczość. Kiedy piszę scenariusz o jakimś zjawisku politycznym, staram się, by podział racji był znacznie mniej stronniczy, niż mogą być moje osobiste poglądy. Nie lubię agitacyjnej doraźności w sztuce, zbyt wiele tego widziałam w minionej epoce. Nie lubię też, jeśli myli się rolę twórcy z rolą prokuratora.
- W moim pojęciu jesteśmy tu po to, by pokazywać złożoność świata, a nie wbijać ludziom do głowy nasze prawdy za pomocą młotka czy oskarżać i osądzać naszych bohaterów.
Może zatem przyszedł czas, aby nakręcić film o współczesnej Polsce oraz naszej „posmoleńskiej” rzeczywistości, o której chętnie i często pani mówi?
- Próbowałam podchodzić do tego z różnych stron… Ale na razie nie znalazłam tej właściwej. Nie jestem pewna, czy mój punkt widzenia byłby punktem widzenia szerszej publiczności. Politycy grają obecnie, bardzo brutalnie, na emocjach. Trudno z nimi konkurować.
Rozmawiała Iga Nyc
--------
Agnieszka Holland - urodziła się w 1948 r. w Warszawie. Ukończyła praską szkołę filmową FAMU. Za debiut „Aktorzy prowincjonalni” (1978) na festiwalu w Cannes otrzymała nagrodę FIPRESCI przyznawaną przez krytyków. Jej najgłośniejsze filmy to „Europa, Europa” (1990), „Tajemniczy ogród” (1993) i „Całkowite zaćmienie” (1995). Stworzyła też scenariusze do kilku produkcji Andrzeja Wajdy, m.in. „Bez znieczulenia” (1978) i „Korczak” (1990).