Reklama

Nie chcę być młodsza!

​To już nie kokieteria. Wiele kobiet mówi: "Nie chciałabym być młodsza". W dojrzałym wieku czują się spełnione. Zdobyły silną pozycję w pracy. Dzieci dorosły, więc one mają więcej czasu i pieniędzy dla siebie. Stać je na podróże, zabiegi kosmetyczne. W lustro patrzą ze spokojem. Wiedzą, że atrakcyjność kobiety nie sprowadza się do urody lalki i rozmiaru 36. No i są świadome swojej seksualności. Dlatego 50. urodziny przyjmują ze spokojem i poczuciem, że w życiu czeka je wiele ekscytujących chwil.

Rozdział 1: Moje aspiracje

Marzena, 53 lata, właścicielka sklepu z meblami 

Nie żałuję, że nie mam 20 albo 30 lat. Za czym mam tęsknić? Za obskurną kawalerką, którą wynajmowałam z mężem zaraz po studiach? Za ciułaniem każdego grosza, by kupić choć trochę większe mieszkanie albo naprawić dziesięcioletniego fiata uno. Wciąż się psuł, ale nie mogłam się go pozbyć, bo musiałam wozić dzieci do szkoły. Mieszkaliśmy pod miastem. Młodość to ciągła szarpanina. Byliśmy na dorobku, stale nam na czegoś brakowało. Jeśli zepsuła się pralka, musieliśmy pożyczać pieniądze na nową. Gdy byłam młoda, kupowałam najtańsze ubrania, a sąsiadka podcinała mi włosy, bo wszystkie pieniądze szły na dzieci. Kiedy córki podrosły, donaszałam po nich buty, bo nie wpadło mi do głowy, żeby pomyśleć o sobie. Najważniejsze były ich szkoły, dodatkowe kursy i zajęcia. Komputery, keyboardy, narty, obozy językowe. Żyłam dla innych. Nie dla siebie. Dlaczego mam tęsknić za młodością? Nawet praca była zgniłym kompromisem. Skończyłam orientalistykę, marzyłam o ciekawym zawodzie, ale po urodzeniu dzieci na lata utknęłam w urzędzie miasta. Dlaczego? Bo to pewna praca, niewymagająca zostawania po godzinach, a w dodatku miałam etat. To wszystko było ważne ze względu na dzieci. Dzieci, dzieci, dzieci. Motto mojej młodości. 

Nie będę tęsknić do tamtych lat, bo tak naprawdę dopiero około 45. urodzin odetchnęłam. Spłaciliśmy z mężem większość kredytów. Zaczęłam mieć plany. Kiedy dziewczyny się wyprowadziły, wiele się zmieniło. Miałam 48 lat i oczywiście poczułam pustkę, ale po kilku miesiącach smutek minął i przyszła ulga. Zrozumiałam, że żyję w cichym domu, w którym nie ma bałaganu w kuchni, buntów, wrzasków, awantur o to, która pierwsza zajmie łazienkę. Nagle w sobotni poranek mogłam się wyspać. Nie miałam już na głowie ich problemów. Zapomniałam o codziennym gotowaniu dla czteroosobowej rodziny, organizowaniu jej życia. Zapisałam się na warsztaty rozwojowe i lekcje tańca. Początki na zajęciach? Ból brzucha, napięcie, że nie ma mnie w domu. Stres, że nie robię czegoś ważniejszego. Zerkanie na komórkę, czy nikt nie dzwoni. Musiało minąć trochę czasu, zanim zrozumiałam, że nigdzie nie pędzę, nikt ode mnie niczego nie chce. Zaczęłam chodzić do kosmetyczki i fryzjera! Z pewnością nie czułam się stara. 

Może dlatego zaczął się mój bunt. Pojawił się tuż po pięćdziesiątych urodzinach. Były dość smutne. Nawet nie ze względu na upływające lata, ale fakt, że siedziałam w tym dniu sama. Starsza córka studiowała w Anglii, młodszej w ostatniej chwili coś wypadło, przyjaciółka nagle się rozchorowała. Mąż? Wolał mecz niemieckich drużyn piłkarskich niż kolację ze mną. Nie żartuję. Wręczył mi bukiet kwiatów, pierwszy lepszy, który znalazł w kwiaciarni, a potem ukroił sobie kawał gęsi, którą upiekłam, bo liczyłam na gości, i usiadł przed telewizorem w przydeptanych kapciach i poplamionym swetrze. Zostałam sama w kuchni. Piłam piwo i jadłam tort stołową łyżką. Przed snem, gdy Andrzej od godziny już chrapał, przyglądałam się sobie w lustrze. Twarzy, która wyglądała młodziej, niż wskazywał PESEL, ciału, które było sprawne i dość szczupłe. Pomyślałam o swoich marzeniach, o tym, co jeszcze chciałabym zrobić i zmienić. Przyjaciółka, której brat robił interesy w Indonezji, od lat namawiała mnie, byśmy otworzyły sklep z egzotycznymi meblami. Chciałam, ale wciąż napotykałam opór. Głównie męża, który powtarzał: "Nie masz pojęcia o biznesie, chcesz wziąć na to kredyt, a kto go będzie spłacał?!". Zachowywał się, jakby nic go już nie interesowało, nic nie było mu potrzebne, a sam szykował się do grobu. "Zainstalujmy deszczownicę w łazience" - mówiłam. "A po co te wynalazki?" - burczał. "Pójdźmy na kolację do dobrej knajpy". "Nie oszalałem, żeby przepłacać za jedzenie". Tak bardzo chciałam zobaczyć Rzym, ale nie miałam z kim jechać. Kiedyś mi to nie przeszkadzało, ale po pięćdziesiątce zrozumiałam, że jestem sama. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Andrzej opowiadał jedynie o problemach z pęcherzem. 

Może i przed pięćdziesiątką stawałam się niewidzialna dla mężczyzn, ale samą siebie dostrzegałam coraz lepiej. Policzyłam, że mam jeszcze przed sobą mniej więcej 30 lat życia. Z czego 20, jeśli dobrze pójdzie, mogłam spędzić we względnym zdrowiu. Nie chciałam żyć jak do tej pory. Sprzedałam kawalerkę po matce i zainwestowałam w wymarzony sklep. Nie jest duży. Sprowadzamy przedmioty z egzotycznego drewna, większość rzeczy sprzedajemy przez internet. Nie zarabiamy kokosów, ale starcza na przyzwoite życie. Pieniądze nie są najważniejsze, tylko to, jak się czuję. Spędzam dzień otoczona pięknymi przedmiotami, poznaję ciekawych ludzi, parzę im dobrą kawę, którą pijemy przy tekowym stoliku. Żyję tak, jak zawsze chciałam, co sprawia, że nawet na męża patrzę z pobłażaniem. 

Reklama

Rozdział 2: Dość złych związków

Edyta, 49 lat, prawniczka 

Mam ciarki na plecach, gdy przypominam sobie młodość. Toksyczne związki, w które wplątywałam się na studiach. Wybierałam mężczyzn, którzy mnie nie chcieli, bali się bliskości albo najważniejsze było dla nich picie. Ci fascynowali mnie najbardziej. Przy nich kwitłam. Wydawało mi się, że jestem im niezwykle potrzebna. Przez pięć lat trzymałam się kurczowo związku ze znanym fotografem alkoholikiem. Podziwiałam go i wyciągałam z melin, zgarniałam z chodnika na Nowym Świecie, gdzie pił z kolegami. Nie potrafiłam odejść, bo wciąż mi się wydawało, że go uleczę. To on mnie zostawił dla innej. Myślałam, że się rozpadnę, więc znalazłam pocieszenie w ramionach następnego pijaka, chirurga, za którego po pół roku wyszłam za mąż. 

Miałam 30 lat i ta decyzja zmarnowała mi kolejne 14. Nie będę wdawać się w szczegóły, opowiadać o naszym inteligenckim domu, w którym zdarzało mi się dostać w twarz, kulić z córką w łazience, podczas gdy mąż, pijany doktor nauk medycznych, rozbijał w jadalni talerze. Nie chcę mówić o ucieczkach do matki, która z jednej strony mi współczuła i karmiła rosołem, a z drugiej mówiła: "Faceci już tacy są", "I co zrobisz? Nie jesteś najmłodsza, a do tego z dzieckiem". Nie wydostałabym się z tamtej matni, gdyby nie przyjaciółki. Wartość więzi z innymi kobietami doceniłam po czterdziestce, gdy przestałam porównywać się z nimi i konkurować. Wcześniej udawałam, że jestem szczęśliwa, bo chciałam szpanować. Być postrzegana jako ta, której udało się wszystko: praca, rodzina, związek ze znanym chirurgiem. Chciałam, żeby mi zazdrościły. Po czterdziestce zrozumiałam banał: w życiu nie jest najważniejsze, co myślą o tobie inni, no i najwyższy czas komuś zaufać. Któregoś dnia w kancelarii po prostu się rozsypałam. "Czasem boję się wracać do domu", powiedziałam szefowej. Zapisała mnie do najlepszej terapeutki. Po półtora roku przekopywania się przez dzieciństwo, wyciąganiu wydarzeń, o których nie chciałam pamiętać, i poczuciu, że się rozpadam, zaczęłam wreszcie składać się na nowo. Opuszczał mnie lęk, że rozwód oznacza porażkę, że nikogo nie znajdę, będę bezwartościowa. Leczyłam się z uzależnienia od mężczyzn. Czułam, jakbym opuszczała swoje dotychczasowe ciało drobnej szatynki z tragedią wypisaną na twarzy. Wreszcie poczułam, że to ja mogę w życiu pociągać za sznurki. Pomogła mi w tym terapia, ale też wiek. 

Przed pięćdziesiątką już nie jesteś tą samą naiwną dziewczyną. Twoi rodzice się starzeją, zaczynają chorować, więc dojrzewasz. Gdy zmarła matka, pojęłam, że już nie mam do kogo uciekać, komu płakać w rękaw i dla kogo tkwić w małżeństwie, żeby nie zawieść. Muszę sama zatroszczyć się o siebie i swoje dziecko. Odeszłam od męża. Miałam 47 lat. Od dwóch lat mieszkam sama z córką. Doceniam spokój, który mamy. Bezstresowe wieczory, obiady bez awantur. Czasem jeszcze na dźwięk klucza przekręcanego w zamku spinają mi się mięśnie. Ale zaraz przypominam sobie, że to Ala, bo nikt inny nie ma prawa wejść do mojego mieszkania. Czy jeszcze z kimś się zwiążę? Nie wiem. Chyba wolałabym romans niż małżeństwo. Nie jestem już zrozpaczoną poszukiwaczką mężczyzny, jaką byłam w młodości. Kiedyś myślałam: "muszę kogoś mieć", a teraz zadaję sobie pytanie: "po co miałabym z kimś być?". Jest kilka powodów, ale... w związkach tyle z siebie dałam, że niewiele mi zostało. Może więc powinnam zachować to dla siebie? 

Rozdział 3: Teraz seks!

Marta, 52 lata, nauczycielka 

Mój mąż uważał, że po pięćdziesiątce powinnam stać się aseksualna. Sam przed sześćdziesiątką stracił zainteresowanie "tymi" sprawami i tego samego oczekiwał ode mnie. Odtrącał mnie przy każdej próbie zbliżenia. Może miał kochankę? Nie wiem, nie miałam dowodów. Było mi cholernie przykro, bo zaraz po tym, gdy dzieci się wyprowadziły, byłam gotowa reaktywować nasze życie seksualne. Czułam, że coś się we mnie zmienia, dojrzewa. Już nie czepiałam się swojego ciała jak 15 czy 20 lat temu, gdy katowałam się dietami i prawie mdlałam, bo chciałam wyglądać jak modelki na zdjęciach w gazetach. Już nie musiałam podobać się wszystkim. Zresztą miałam na to coraz mniejsze szanse. Co za ulga! Po 45. urodzinach coraz bardziej akceptowałam swoje niedoskonałości, a z wiekiem stawałam się odważniejsza, bardziej otwarta. Potrzebowałam intymnych doznań. Dbałam o siebie. Prawie codziennie chodziłam na basen, ćwiczyłam na steperze, wklepywałam w ciało kremy ujędrniające i lekko brązujące, kupowałam elegancką i seksowną bieliznę. Całe życie nosiłam kolorowe bawełniane majtki, a przed pięćdziesiątką zaczęłam wybierać powabne koronki. Nawet nieźle w nich wyglądałam. Podobałam się sobie pierwszy raz w życiu! Ale Marek mówił: "stop", "daj spokój". Bolało. 

Może dlatego zdradziłam męża? To zabawne, bo byłam mu wierna przez 22 lata małżeństwa, mimo że w młodości adorowało mnie wielu atrakcyjnych mężczyzn. Łatwiej mi było powiedzieć "nie", gdy miałam 30 lat niż po pięćdziesiątce. Tom - tak miał na imię. Pochodził z Australii, był o 11 lat młodszy. Zainteresował się mną, kobietą pięćdziesięcioletnią! Tak, to możliwe. Poznałam go latem w Monachium, gdy odwiedziłam siostrę. Przeżyłam z nim to, czego nie doświadczyłam nigdy. Namiętność i trzęsienie ziemi, jakie do tej pory widziałam w filmach. Dlaczego teraz, dlaczego z nim? Nie wiem, może to kwestia gotowości i dojrzałości? Może każda pięćdziesięciolatka jest zaprogramowana na najlepszy seks w życiu, ale nie każda ma szczęście poznać odpowiedniego mężczyznę, który nie będzie widział w niej starszej pani? Gdy leżałam obok Toma, zastanawiałam się, jak to możliwe, że wyszłam za Marka, faceta, z którym nawet na początku związku nie miałam chemii? Dlaczego w młodości godziłam się na mechaniczny, krótki seks? Czemu uznałam, że ta sfera życia nie jest ważna, bo najistotniejsze jest poślubienie "porządnego" faceta i bezpieczeństwo? Może dlatego, że jako młoda kobieta nie umiałam dać go sobie sama? Może przede wszystkim potrzebowałam oddanego partnera i dobrego ojca dla dzieci. 

Teraz to było bez znaczenia. Nie szukałam męża, tylko przyjemności. Nie zawahałam się, gdy Tom zaproponował, żebym poleciała z nim na trzy tygodnie do Sydney. Wróciłam tylko do Polski, żeby uzgodnić z szefem, że odbiorę zaległy urlop. W domu nie rozpakowałam walizek. Nie chciałam też kłamać. Zresztą nie podejrzewałam, żeby mój romans zrobi na mężu wrażenie. Powiedziałam: "Poznałam kogoś. To nic ważnego na dłuższą metę, ale muszę to przeżyć". "Puknij się w łeb", poradził. Dzieci również były zbulwersowane: "Oszalałaś?! W twoim wieku?! Może jeszcze kupisz sobie czerwone ferrari?". Córka skrytykowała mój nieduży dekolt, stwierdziła, że to nie na miejscu. "Myślisz, że skoro mam 51 lat, będę wiązała sobie chustkę pod brodą jak moja babcia?!", krzyknęłam. Zamknęli się. Poleciałam z Tomem do Australii. 

Pierwszy raz w życiu byłam na innym kontynencie. Kiedy siedziałam z drinkiem na plaży, wspomniałam minione życie. Czułam ukłucie tęsknoty za dawną urodą, ale też żałowałam tamtej dziewczyny. Była taka spięta, ciągle bała się przyszłości, nie umiała czerpać radości z życia. Z Tomem spędziłam wspaniałe trzy tygodnie, ale poza namiętnością nie łączyło nas zbyt wiele. W dodatku nie mówiłam płynnie po angielsku. Nigdy też nie chciałam odchodzić od męża, bo przecież sporo nas jednak łączyło - dzieci, znajomi, wspomnienia. Po przylocie z Sydney wróciłam do domu. Marek nie odzywał się do mnie, choć próbowałam z nim rozmawiać. Mówiłam szczerze o swoich oczekiwaniach, potrzebach. Chyba pierwszy raz tak konkretnie. "Stworzyłam ci dom, rodzinę, bezpieczną przestrzeń. Nie miałeś na głowie dzieci, prozaicznych problemów, mogłeś robić karierę, chodzić z kumplami na piwo. Po tych latach, które dla ciebie poświęciłam, chcę teraz czegoś dla siebie. Zainteresowania, szacunku, rekompensaty". Był zdziwiony i oburzony. Nie odzywał się przez kolejne dwa albo trzy tygodnie, wracał do domu po północy, ale w końcu zaczął się starać. Nieudolnie inicjować seks, choć po tym, co przeżyłam z Tomem, przestała mi pasować jego nieporadność. Zaproponowałam terapię dla par, a on w końcu się zgodził. Jesteśmy po kilku spotkaniach, efektów jeszcze nie widać, ale zmieniło się jedno: mój mąż przestał mnie zbywać, mówić, że znowu coś sobie ubzdurałam. Zaczął pracować nad tym, żeby było lepiej.

Rozdział 4: Gotowa na karierę

Julita, 50 lat, dyrektor oddziału banku 

Monica Bellucci w moim wieku zagrała u boku Bonda. Starsza ode mnie o prawie dwadzieścia lat Hillary Clinton walczyła o prezydenturę. A ja? Też zapragnęłam czegoś dla siebie. Konkretnego. Gdy zbliżasz się do pięćdziesiątki, masz coraz mniejszą ochotę na uśmiechanie się, gdy coś cię nie śmieszy, i na siedzenie cicho, mimo że drzemie w tobie zwierzę. Nie możesz już dłużej tłumić tego, kim jesteś. Gdy byłam młoda, uważałam, że muszę być przede wszystkim miła i usłużna, bo jeśli będę stanowcza i asertywna, nikt mnie nie polubi. Rzeczywiście, w młodości sporo osób mnie lubiło, ale mało kto szanował. W pracy brałam na siebie obowiązki innych, zostawałam po godzinach, potrafiłam rzucić wszystko, gdy przyjaciółka mnie potrzebowała. Ale rzadko mogłam liczyć na wzajemność. I na sprawiedliwość. W pracy szanowani byli ci przebojowi, to im szef wręczał wysokie premie. Ja dostawałam kosz ze słodyczami i półsłodkim winem, którego nie cierpię. Nie byłam gorsza od innych, po prostu nie umiałam o siebie walczyć. 

Ale to się zmienia, gdy dojrzewasz. Jak? Trudno mi to wyjaśnić. Podam przykład. Moja koleżanka, polonistka, całe życie marzyła, żeby napisać powieść opartą na rodzinnej historii. Bała się jednak, że książka okaże się klapą, znajomi ją wyśmieją, krytyka zmiażdży. Dlatego nie pisała. Odważyła się po 45. urodzinach. Co się nagle stało? Któregoś dnia oznajmiła mi: "Ta historia buzuje we mnie jak wrzątek w czajniku". Pisała wieczorami i nocami, popijając ulubioną nalewkę. Pracowała przy kuchennym stole i nie przejmowała się narzekaniem rodziny, że nie mają gdzie zjeść kolacji. "W dużym pokoju!", warczała. Nie stresowała się, co o jej powieści powiedzą inni, pisała dla siebie. Gdy zaniosła pierwszy rozdział do znanego wydawnictwa, od razu zaproponowali jej umowę i niezłą zaliczkę. Rok później powieść przyjaciółki leżała w empiku. Nie dostała za nią Nike, ale zyskała sporą grupę czytelników. Za zarobione pieniądze poleciała na Mauritius. Powiedziała mi: "Musiałam do tego dojrzeć". 

Koło pięćdziesiątki dojrzewasz, by wreszcie żyć, jak chcesz. To jej historia motywowała mnie, gdy postanowiłam zawalczyć o siebie w pracy. O dyskryminacji ze względu na wiek czytałam w gazetach, ale doświadczyłam jej niedługo przed 48. urodzinami. Pojawił się wakat na stanowisku dyrektora naszego oddziału banku, a ja mimo dwudziestoletniego stażu pracy w firmie usłyszałam, może nie wprost, ale jednak, że jestem za stara. "Potrzebujemy młodego, prężnego trzydziestolatka". Jeszcze dziesięć lat temu uśmiechnęłabym się i powiedziała: "rozumiem". Ale nie przed pięćdziesiątką, kiedy jakość każdego roku życia zaczęła być dla mnie cenna. Stanęłam przez szansą lepszych zarobków i wyzwań i teraz jako kobieta z doświadczeniem mogłam im sprostać! Już nie chciałam dłużej milczeć. Zamiast się uśmiechać, napisałam list do działu HR i do dyrektora regionalnego, którego kiedyś poznałam, oznajmiając, że chcę stanąć do uczciwej rywalizacji. Byłam jak taran, jak swój własny piarowiec, bo rozumiałam, że muszę mieć tę pracę, bo należy mi się jak mało komu. Dostałam ją. Młodsze koleżanki w banku zaczęły mówić o mnie "tupeciara", ale bonusem dojrzałego wieku jest fakt, że nie przejmujesz się plotkami, wiesz, że nic nie znaczą. Gdy ktoś pyta, czy znów chciałabym mieć 30 lat, odpowiadam: "Tak, ale nie chciałabym znów boksować się z życiem. Niewiele o nim wiedzieć, dopasowywać się do ludzi". Ale chciałabym mieć tamto ciało i zdrowie. Pozbyć się uderzeń gorąca, bólu kolana, móc spać sześć godzin i wstawać wypoczęta. Kiedy obserwuję swoją 20-letnią córkę, zazdroszczę, że jeszcze wszystko przed nią, ale też trochę jej współczuję. Bo w tym wieku jedyne, co przed sobą widzimy, to wielki znak zapytania. 

Rozdział 5: Wreszcie wolna

Dagmara, 55-letnia stomatolog

 - Czasem słyszę, że kobieta po pięćdziesiątce staje się niewidzialna. Ale wtedy myślę: "Kobiety są mniej widzialne niż mężczyźni przez większość życia, więc stale muszą o siebie walczyć". Gdy zaczęłam się starzeć, moje dzieci uznały, że mniej potrzebuję. 30-letnia córka wciąż pożyczała pieniądze, których zapominała oddać, mimo że nieźle zarabiała. Uważała, że mogę mieć mniej, bo już nie mam potrzeb? Bo byłam pięćdziesięciolatką? W jej głowie przeobrażałam się w starą kobietę, która lada moment wskoczy w buty na słoninie? 27-letni syn, gdy zobaczył, że mam iPhone’a, którego dostałam w abonamencie, zaproponował, żebym mu go oddała. "Mój telefon się psuje, a tobie po co iPhone?", zdziwił się. Polowali też na nasze trzypokojowe mieszkanie. Po latach nocowania z mężem w dużym pokoju (żeby każde z dzieci miało swój własny kąt) przenieśliśmy się do sypialni, którą urządziliśmy w dawnym pokoju córki. U syna zrobiliśmy kącik do ćwiczeń, a salon zaaranżowałam tak, jak chciałam - zburzyłam ścianę i połączyłam go z kuchnią, więc zyskaliśmy przestrzeń. Syn i córka nie byli zachwyceni. Damian mówił: "Ja gnieżdżę się z dziewczyną w kawalerce, za którą płacę wysokie raty, a wy mieszkacie jak państwo na włościach". Milczałam, ale często myślałam o dzieciach - coraz bardziej roszczeniowych. "Podrzucę ci w weekend Zosię, bo chcemy wyjechać w góry", mówiła córka. Miałam karmić, usypiać, przewijać. Znowu? Aneta zakładała, że na pewno będę zachwycona z niańczenia rocznej wnuczki. Kocham Zosię i cieszę się, gdy ją widzę, ale nie chcę zajmować się nią w prawie każdy weekend i w niemal każdy piątkowy wieczór i noc. Przywozili dziecko, kiedy szli do kina, teatru, do znajomych, na basen. A ja, my? Dlaczego nikt nie pytał, czy nie mamy z mężem planów? Bo jesteśmy starzy? Błąd. 

Mieliśmy plany. Zaczęliśmy je mieć, gdy dzieci wyprowadziły się z domu. Po 55. urodzinach mój mąż... znormalniał. Stał się uważniejszy, mniej pędził, więcej czasu spędzał w domu. W jakimś sensie do siebie wróciliśmy. Graliśmy wspólnie w tenisa, chodziliśmy do znajomych, na kursy gotowania, parzenia kawy, jeździliśmy w Bieszczady. Czułam, że jeszcze sporo przed nami, dlatego postawiłam dzieciom granice.Powiedziałam córce, kim jestem, jak się czuję i że nie zamienię się w służebnicę rodziny. "Nikt ci nie każe", burknęła. Karała mnie. Przez dwa miesiące prawie w ogóle nas nie odwiedzali. Nie chciała pisać, co u nich. Ale w końcu zadzwoniła: "Zasłużyłaś na wolność, którą masz teraz. - Dobrze, że tak myślisz, bo ja nie chcę być babcią podobną do pań z reklam kremu do protez albo majonezu. Chcę być jak Meryl Streep albo Catherine Deneuve! Widziałaś? W wieku siedemdziesięciu lat reklamuje torebki Louis Vuittona" - powiedziałam. Nie przesadzam. Nie czuję się stara. Właściwie czuję się w swoim ciele lepiej niż dziesięć lat temu. To teraz jestem szczuplejsza, bo wreszcie mam czas ćwiczyć, bo wzięłam się za siebie (w tym wieku musiałam!) i zdrowo jem. Skończyłam z podjadaniem kanapek między posiłkami, gdy zgłodnieję, sięgam po jabłko albo czipsy z jarmużu. Nieźle wyglądam. Co prawda jestem przeciwniczką nadużywania botoksu i wypełniaczy, ale wszystko jest dla ludzi. Podciągnęłam lekko górne powieki. Oczy nabrały wyrazu! Czasem myślę o innych dojrzałych kobietach. O siedemdziesięciolatkach, które widziałam w Barcelonie - siedziały przy kawiarnianych stolikach z umalowanymi ustami, popijały białe wino i czytały książki. W ich wieku chciałabym żyć jak one. Ale na razie jestem od nich o 20 lat młodsza! Naprawdę wierzę, że jeszcze sporo przede mną. 

NATALIA KUC, TWÓJ STYL 2/2017

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy