Ogień i woda

Trudne związki, skrajne emocje, nic stałego, tak widzi czas, gdy szukała samej siebie. Żadnych deklaracji, na pytanie o dziecko odpowiadała „kiedyś”. Nie żałuje, zdążyła się nasycić pracą, wolnością. Skąd zmiana? Spotkałam właściwego mężczyznę – przyznaje. Teraz zamiast iść na imprezę, woli spędzić wieczór przed kominkiem. Godzinami może mówić o byciu mamą. W lustrze widzę kogoś, kto nie ściemnia – mówi. Oto definicja szczęścia według aktorki Mai Ostaszewskiej.

Nawet jeśli z powodu macierzyństwa omijają ją ciekawe role, nie wpada w panikę
 Mateusz Stankiewicz/AF photoTwój Styl
Nawet jeśli z powodu macierzyństwa omijają ją ciekawe role, nie wpada w panikę
 Mateusz Stankiewicz/AF photoTwój Styl

Pozornie łagodna, szybko okazuje się stanowczym rozmówcą. I asertywnym. Choć Maja Ostaszewska nie unika odpowiedzi na żadne z pytań, chwilami zaznacza: „tu zaczyna się już mój obszar wyłącznie prywatny”. Kilka razy przekładamy spotkanie, bo jej córeczka ma gorączkę. „Dzieci są teraz najważniejsze”. W końcu się udaje.

Dojrzałam. Jestem bardziej świadoma siebie i tego, czego szukam w związku.
Maja Ostaszewska

Twój STYL: „Maja już nie jest femme fatale ani diwą” – usłyszałam niedawno o tobie. To kim jesteś teraz?

Maja Ostaszewska: Ciekawe, od kogo to usłyszałaś. Nie wiedziałam, że kiedykolwiek poza sceną byłam diwą lub femme fatale. Na scenie mogę stać się jednego dnia mistyczką, drugiego morderczynią. Ale w życiu staram się być po prostu sobą. Na pierwszym miejscu stawiam dzieci. Mam dwójkę: Franka, już prawie trzylatka, i siedmiomiesięczną Janinkę. Przy nich jestem przede wszystkim mamą, ale taką, która nie rezygnuje z własnych pasji. Jestem właśnie dwa tygodnie po premierze "Wiarołomnych" w Teatrze Rozmaitości, w których zagrałam główną rolę. Trochę się obawiałam, czy dam radę. Okazało się, że przy dobrej organizacji życia i wsparciu mojego partnera (Michał Englert, operator filmowy – red.) wszystko dało się pogodzić.

Maja Ostaszewska wróciła do pracy 4 miesiące po urodzeniu córki
 Pawe? PrzybyszewskiMWMedia

Żałujesz, że późno zostałaś mamą. Nie czułaś wcześniej instynktu?

- Czułam. Już w liceum uwielbiałam pracę niani. Na hasło „dziecko”, zawsze mówiłam „kiedyś na pewno”. Ale świadomie odsuwałam ten moment. Franek urodził się po moich 34. urodzinach. Wcześniej nie byłam gotowa na macierzyństwo. Pochłaniała mnie praca, Kiedy zaczęliśmy być parą z Michałem, potrzeba dziecka stała się dla mnie czymś całkowicie naturalnym i oczywistym. Minęło kilka lat, i proszę, mamy cudowną dwójkę.

Późne macierzyństwo ma więcej zalet czy wad?

- Dla mnie jest wspaniałe! Zdążyłam się nasycić pracą, wyszaleć. Dojrzałam. Jestem bardziej świadoma siebie i tego, czego szukam w związku. Znalazłam nareszcie tego właściwego mężczyznę. Nawet jeśli z powodu macierzyństwa omijają mnie ciekawe role, nie wpadam w panikę. Nie mam poczucia, że się poświęcam. Z życia towarzyskiego też nie jest mi trudno rezygnować.

Kiedy ostatnio szalałaś?

- Wczoraj byłam na koncercie Tony’ego Allena i uświadomiłam sobie, że podobne wyjście miałam trzy lata temu. Nie pamiętam też, kiedy poszliśmy z Michałem do klubu. Ale potrafimy się super bawić w domu, we własnym towarzystwie. W sylwestra tańczyliśmy do świtu. Napaliliśmy w kominku, kupiłam imprezowe czapeczki w szpic i konfetti dla Franka. Michał ugotował wspaniałą kolację. Do północy Franek bawił się z nami, a Janka podrygiwała na leżaczku. Co za impreza! Było naprawdę fajnie...

A trudne momenty macierzyństwa?

- Kiedy nie znajduję chwili dla siebie. Tak było tuż po urodzeniu Janinki, która była wcześniakiem i wymagała szczególnej opieki. Franek miał już dwa lata. Czasem zdarzało mi się płakać z wyczerpania i zmęczenia.

Bardziej polegasz na swojej intuicji czy radach mądrych ludzi?

- Cenię sobie rady mamy, która miała nas czwórkę i wciąż mi pomaga. Poradniki są cenne. Przed narodzinami Franka czytałam ich mnóstwo. Ale przy Janince już ani jednego (śmiech). Uważam, że to ważne, by nie zadeptywać własnej intuicji, umiejętności wsłuchiwania się w potrzeby dziecka. Nie wszystkie polecane metody z poradników się sprawdzają. „Dziecko ma spać w swoim łóżeczku”, czytałam. A Franek krzyczał i nienawidził być oddzielony od nas drewnianymi szczebelkami. Próbowałam też metody: „odkładaj dziecko do łóżeczka, gdy tylko przestaje płakać. Nawet dwieście razy”. Odkładałam, a Franek wciąż płakał. Aż w końcu posłuchałam siebie: „Czy ja naprawdę chcę go izolować? Nie”. Prawdę mówiąc, dopiero dziś uczymy go spać samemu. Za to Janinka utulona przeze mnie lubi być odłożona do łóżeczka. Choć nigdy nie przeszła żadnego „szkolenia”.

Jaką jesteś mamą?

- Na luzie. Dzieci mają być wytulone i bezpieczne, a nie spełniać podręcznikowe normy. Co rano budzi mnie tekst: „Mamusiu, czemu nic nie mówisz” – Franek otwiera mi paluszkami oczy. Żąda pobudki. No i fajnie! Za to Janinka jest zen. Gdy ją karmię, często odsuwa twarz i patrzy na mnie z takim głębokim spokojem. Rano czytamy, oglądamy bajki. Jest przytulanie i tańce przy piosenkach reggae. Dziś rano maszerowaliśmy po domu, śpiewając: „Hej ho, to dla misia ten marsz!”. To taka piosenka z Kubusia Puchatka... Uważaj, bo mogę godzinami mówić wyłącznie o byciu mamą. I niektórym zrobi się nudno.

To powiedz jeszcze tylko, co dzieci w tobie zmieniły?

- Macierzyństwo to trening dla ego i doskonałe ćwiczenie cierpliwości. Franek jest teraz w okresie buntu. Zdarza mu się, kiedy czegoś żąda i nie dostaje, kłaść się i wrzeszczeć. Pewnie, że tracę cierpliwość, ale nigdy nie przekroczyłam przy nim granicy krzyku. W trudnej sytuacji oddycham głęboko i nie daję się sprowokować. Nie karzę. Tylko staram się spokojnie tłumaczyć i być konsekwentna. Uwielbiam być matką, choć nie mogłabym, tak jak moja mama, poświęcić się wyłącznie dzieciom. Muszę się realizować poza domem.

Stąd główna rola w "Wiarołomnych"? Wróciłaś do grania cztery miesiące po urodzeniu córki. Twój partner nie protestował?

- Michał namawiał mnie na powrót do pracy, „nie chowaj się w domu”, powtarzał. Wiedział, że inaczej dopadnie mnie frustracja, zwłaszcza że miałam za sobą trudną ciążę. Przez trzy miesiące musiałam leżeć. Dla nas obojga praca to pasja. Oboje to rozumiemy. Tym bardziej doceniam, że Michał na trzy miesiące przejął wtedy domowe obowiązki. Robił zakupy, opiekował się synem. No i jeszcze nadzorował remont mieszkania.

Uwielbiam być matką, choć nie mogłabym, tak jak moja mama, poświęcić się wyłącznie dzieciom. Muszę się realizować poza domem.
Maja Ostaszewska

Jako para dajecie sobie dużo wolności?

- Dobrze być osobno i za sobą zatęsknić. Michał, tak jak ja, ma silne poczucie niezależności. Rok temu kręcił film na Helu z Jackiem Borcuchem. Mieliśmy co chwila się odwiedzać, bo byłam z Frankiem w pobliskich Dębkach. Ale wciąż coś wypadało. I wtedy pomyślałam: może tak jest OK. Właśnie wyszliśmy z okresu pieluch. Michał ma swoją „chłopacką” przygodę. I ma do niej prawo. Odpuściłam sobie wizyty na planie: „Po co mam do niego jechać? Zwalę mu się tam z dzieckiem przy piersi. Będę sfrustrowana, że nie poświęca mi uwagi. Jego to będzie denerwowało”. I... cudownie było się potem zobaczyć. Nie mamy z Michałem potrzeby zawłaszczania drugiej osoby. Szanujemy naszą wewnętrzną wolność. I pamiętamy, że nie wolno nam stać się tylko mamą i tatą. Trzeba dbać o namiętność.

Jaka jest twoja recepta?

- Spontaniczność. Nieprzewidywalność. Przykład? Mieliśmy przeprowadzić się do nowego domu pod koniec roku. Firma przewozowa była zamówiona na 30 grudnia. Ale przed świętami Michał rzucił: „Słuchaj, tam jest tak cudnie, napalimy w kominku, jedźmy już dziś. Wcześniej przewiózł materace i muzykę. Spakowaliśmy dwie walizki najpotrzebniejszych rzeczy dzieci, ich zabawki, i spędziliśmy cudowne święta bez mebli na kołdrze rozłożonej przed kominkiem. Ważne jest też znajdowanie czasu i uwagi tylko dla siebie – chwile we dwoje. Choć przyznaję, to na razie jest trudne.

Brzmi pięknie, ale mówiło się, że rozbiłaś małżeństwo.

- To wersja z brukowców. Fakty są takie, że cztery lata temu spotkałam Michała w Sopocie podczas festiwalu teatralnego. Był wtedy singlem, dawno po rozstaniu z Małgosią (Małgorzata Szumowska, reżyserka, była żona Michała Englerta – red.), z którą zresztą do dziś się przyjaźnią. Zauważyliśmy się na imprezie w SPATiF-ie. Zaczęliśmy tańczyć. O świcie na molo wiedzieliśmy już, że trudno będzie się rozstać. To była eksplozja. Strasznie się zakochałam. Tak szybko i inaczej niż w moich poprzednich związkach potoczyła się ta miłość. No i mamy już dwoje dzieci, kupiliśmy wspólne mieszkanie w starej kamienicy na Mokotowie. Gniazdo zostało uwite...

Ten obraz jest taki bez skazy... Idylla?

- Nie chcę wymyślać problemów na siłę. Jest naprawdę dobrze. Wciąż uwodzi mnie w Michale jego luz. On nie zna słowa: muszę. Jest niezwykle spontaniczny i energetyczny. Jest wspaniałym ojcem. Uzależniłam się od jego poczucia humoru. To nie znaczy, że jesteśmy parą idealną. Przy tak absorbujących zawodach jak nasze i domowych obowiązkach emocje muszą czasem eksplodować.

Niezależna, pełna sprzeczności. A jednocześnie krucha i delikatna
 Mateusz Stankiewicz/AF photoTwój Styl

A wtedy?

- Po prostu się kłócimy. Czasem ostro. Zresztą nie wierzę w związki bez kłótni. Tłumione uczucia i pretensje zawsze wybuchają niespodziewanie ze wzmożoną siłą.

Macierzyństwo to trening dla ego i doskonałe ćwiczenie cierpliwości.
Maja Ostaszewska

Myślisz o małżeństwie? Żeby kiedyś, jak przed laty twoi rodzice, pojechać do ślubu dorożką?

- Czujemy się rodziną. Wiążą nas dzieci, miłość, no i kredyt. Na lata (śmiech). Jeśli się pobierzemy, to w przypływie romantyzmu, a nie z racjonalnej potrzeby sformalizowania naszej relacji. Zresztą jaki to miałby być ślub? Ja jestem buddystką, Michał katolikiem.

A Janinka i Franek? Jak je wychowujecie?

- Nie ochrzciliśmy ich, nie przyjęły też „schronienia w Buddzie”. Spróbujemy przekazać im wartości, w które wierzymy. Duchowość jest w moim poczuciu jedną z najważniejszych. Ale to subtelne obszary. Pewnie kiedyś po prostu same wybiorą swoją drogę.

Nie boisz się, że tak jak ty w przeszłości za buddyzm będą wyśmiewane, chlapane wodą święconą…

- Zrzucane ze schodów... Pamiętam jeszcze takie epizody z własnego dzieciństwa. Ale mam nadzieję, że dzisiaj sytuacja jest lepsza, choć Polska jest ciągle mało tolerancyjna. Jeśli trzeba będzie, pójdę do szkoły, tak jak kiedyś mój tata, i zrobię awanturę o prawo do wolności poglądów i odmienności.

Chciałabyś, żeby twoje dzieci miały takie ekstrawaganckie dzieciństwo jak ty? To był dobry czas?

- Ludzie czasem pytają o niezwykłość mojego domu. Nie był mieszczański, konserwatywny i to na pewno mnie ukształtowało. Ale nie żyliśmy w taborze ani hipisowskiej komunie. To był twórczy, pełen miłości dom. Rodzice zabierali mnie do kina, teatru, na koncerty jazzowe czy do filharmonii. Mama była trochę "żoną marynarza" - sama zrezygnowała ze swoich pasji i zajęła się naszą czwórką, gdy tata razem z zespołem Osjan koncertował. Nasze trzypokojowe mieszkanie w Krakowie było pełne muzyków, aktorów, ludzi teatru. Odwiedzali też nas nauczyciele buddyjscy: Philip Kappleau, Toni Peaker.

- Gdy ogłoszono w Polsce stan wojenny, przenieśliśmy się na cztery lata do wynajętego domu w Karkonoszach, gdzie powstał ośrodek buddyjski. Ojciec pracował też w Ośrodku Badań i Twórczości Grotowskiego, więc przyjeżdżali do nas aktorzy z całego świata. Kolorowe osobowości. Mnie nie dziwił widok paru facetów, którzy o poranku stali na podwórku na głowie. Ludzi ze wsi na pewno tak. Podobnie jak kolorowe lampiony, które zapalaliśmy latem przed domem.

Przez lata pakowałam się w dość toksyczne związki. Potrzebowałam skrajnych emocji, bo bałam się rutyny. Unikałam deklaracji, bo miałam lęk przed stagnacją.
Maja Ostaszewska

Czegoś ci brakowało?

- Mogłam uczestniczyć w życiu towarzyskim dorosłych. Byłam zafascynowana znajomymi rodziców, aktorami Starego Teatru. Ale to w dużym stopniu izolowało mnie od rówieśników. Za nic miałam studniówkę, bo bywałam na fajniejszych imprezach w domu, gdzie panowała swoboda wypowiadania się, ubioru. Gdzie toczyły się pasjonujące dyskusje. Czasem rodzice pozwalali mi wagarować - ta wolność nauczyła mnie odpowiedzialności za samą siebie. Wiedziałam: mogę być inna, mieć swoje zdanie. Rodzice nie chcieli być dla nas pomnikowi. Uważali, że będzie nam lepiej, kiedy nauczymy się znosić własne porażki, gdy nie będziemy czuli presji ścigania ideału.

Masz jakieś klęski za sobą?

- Parę głupich decyzji. Ról, których się wstydzę. Zraniłam kilku mężczyzn. Raz byłam na skraju depresji, ale nie chcę robić wiwisekcji w gazecie. Przyjaciel rodziny, Wojtek Eichelberger, podpowiedział terapię. I oswoiłam swoje demony.

Czego się o sobie dowiedziałaś?

- Że jestem chorobliwie niezależna i pełna sprzeczności. Oczekuję, żeby ktoś się mną opiekował, i jednocześnie na to nie pozwalam. Że tylko własne zdanie uznaję za jedynie słuszne. Przez lata pakowałam się w dość toksyczne związki. Potrzebowałam skrajnych emocji, bo bałam się rutyny. Unikałam deklaracji, bo miałam lęk przed stagnacją.

Uważa, że siłę trzeba budować w sobie
 Mateusz Stankiewicz/AF photoTwój Styl

Jako aktorka nie potrzebujesz czasem rozdarcia, depresji, skrajnych emocji?

- Nie zadeptałam w sobie demonicznej natury. Ale z ciemnymi mocami rozprawiam się już głównie na scenie. To jak terapeutyczna psychodrama. W teatrze mogę wrzeszczeć, płakać, ocierać się o załamanie nerwowe, zagrać dziewczynę chorą na schizofrenię, być złą matką, przeżyć rozpad rodziny. Trudna rola weryfikuje wyobrażenia o samej sobie. Potem jednak wychodzę na świat i widzę, ile mam szczęścia w życiu. I jaka nie chcę być.

Któraś z postaci cię najmocniej "przeczołgała"?

- Potrzebowałam czasu, żeby dojść do siebie po roli Klary w "Stosunkach" Krystiana Lupy. "Zassała mnie" - robiąc śniadanie dzień po wieczornym spektaklu, wciąż czułam wewnętrzny dygot, strach i pustkę bohaterki. To był przy okazji ciężki moment w życiu, byłam sama, po kolejnym rozstaniu. Wychudzona, z podkrążonymi oczami snułam się po mieszkaniu. Spałam po 18 godzin na dobę. Dziś wiem, że profesjonalizm polega na tym, żeby wyjść z roli. Tak samo jak głęboko zespalamy się z postacią na scenie, tak powinniśmy umieć z niej się otrząsnąć po wyjściu z teatru.

Kto w trudnych chwilach jest dziś twoim kołem ratunkowym?

- Uważam, że siłę trzeba budować przede wszystkim w sobie. Ale jeśli chodzi o bliskich, to pierwszym wsparciem jest Michał. Nasze dzieci też dają mi tyle radości, że chwile spędzone z nimi całkowicie dystansują mnie od problemów "na zewnątrz". Mam bardzo bliski kontakt z rodziną.

Z rodzeństwem rozmawiamy o wszystkim. I wąskie grono najbliższych przyjaciół. Choć czas, kiedy kilka miesięcy leżałam z zagrożoną ciążą i wypadłam z tak zwanego obiegu towarzyskiego, ostro zweryfikował tzw. przyjaźnie środowiskowe. W moim zawodzie pracujemy z emocjami, czasem naiwnie wierzymy, że wspólny projekt to także ważna, szczera relacja w życiu. A jak się okazuje, nie jest to regułą.

Ale Magda Cielecka nie zapomniała o tobie. Nadal jesteście przyjaciółkami?

- Tak, i to bliskimi, w co trudno wielu osobom uwierzyć. I przy każdym wywiadzie jestem o to pytana. Naprawdę się wspieramy. Trzymamy za siebie kciuki. Nie żyjemy tylko pracą i sztuką. Są ploteczki. Zakupy. Gadamy o facetach. Nie zamęczam jej historiami o macierzyństwie, ale ona lubi być "ciocią". Kiedy byłyśmy na wakacjach na Korfu, uznano nas oczywiście za parę lesbijek z dzieckiem.

Żyjemy w bardzo nietolerancyjnym kraju, homo- i ksenofobicznym. Jest jeszcze tyle do zrobienia - sprawa in vitro, ustawy antyaborcyjnej, a ostatnio temat parytetu. Dlatego uważam, że feminizm w Polsce jest konieczny.
Maja Ostaszewska

Jesteś feministką?

- Trudno mi sobie wyobrazić, że dziś jakakolwiek inteligentna kobieta nie czuje się feministką. Zdrowy, świadomy feminizm wydaje mi się tak oczywisty, jak równouprawnienie i prawo do stanowienia o samej sobie.

Teraz dużo mówi się o tym, że kobietom trudniej zrobić karierę, że mniej zarabiają... Ty czujesz się dyskryminowana?

- Owszem. W naszym kraju wciąż panuje silny patriarchat. I oczywiście rządzi także show-biznesem. Niby robimy karierę, jesteśmy "kimś" w środowisku, ale to nie znaczy, że nie doświadczamy szowinizmu. Zawsze gotuje się we mnie, gdy słyszę, jak niektórzy mężczyźni zwracają się do aktorek. Jeśli się postawię, słyszę, że jestem "sztywniarą". Bo mam być ładniutka, milutka, pokorna.

Kiedyś w taksówce usłyszałam: "Pani jest taka śliczna, tylko po co, k... popiera pani te lesbijki i pedałów? - Bo sama jestem jedną z nich - warknęłam prowokująco. - A pan nie tylko że brzydki i źle wychowany, to jeszcze głupi!". Żyjemy w bardzo nietolerancyjnym kraju, homo- i ksenofobicznym. Jest jeszcze tyle do zrobienia - sprawa in vitro, ustawy antyaborcyjnej, a ostatnio temat parytetu. Dlatego uważam, że feminizm w Polsce jest konieczny.

A o czym marzysz tylko dla siebie?

- Niech trwa to, co mam. Kocham, spełniam się w pracy. Jest jeszcze wiele miejsc, które chcę zobaczyć. Zanim założyłam rodzinę, uwielbiałam podróżować. Indie, Wietnam, Kambodża, Tajlandia. Niektóre z tych miejsc chcielibyśmy z Michałem pokazać kiedyś dzieciom.

A cele w pracy?

- W teatrze czuję się spełniona. Ale marzy mi się ciekawy projekt filmowy. Mam ogromny niedosyt pracy z kamerą.

A co dziś widzisz w lustrze?

- Kogoś, kto nie zakłamuje samego siebie. To dla mnie bardzo ważne, żeby, jak powiedziała kiedyś moja przyjaciółka, "nie ściemniać". Dużo doświadczyłam, mam za sobą wzloty i upadki, uniesienia i zwątpienia, ale jeszcze wszystko jest możliwe. Czekam na to, co się wydarzy.

Marta Bednarska

Twój STYL 04/2010

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas