Pani od kultury
Była chłopczycą, nosiła trampki i flanelowe koszule. Studia? Najlepiej politechnika, wydział samochodów i maszyn roboczych. Teraz jest ministrem kultury. Małgorzata Omilanowska mówi, że jej życie nie jest spełnieniem marzeń. Bo o tym wszystkim, co ma, nawet marzyć nie śmiała.
Malczewski, Kossak, Boznańska, Simmler. Na ścianach korytarza w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, którym idzie się do gabinetu Małgorzaty Omilanowskiej, wiszą obrazy najlepszych polskich artystów. W jej pokoju stoją potężne biurko i długi stół, przy którym zmieściłoby się kilkanaście osób. To miejsce onieśmiela. Ale minister Omilanowska błyskawicznie rozładowuje atmosferę.
Energicznie ściska dłoń na powitanie, często żartuje. A o sobie samej mówi zaskakująco szczerze i otwarcie. Kiedy w czerwcu zeszłego roku ogłoszono, że to ona zajmie fotel zwolniony przez Bogdana Zdrojewskiego, w środowisku artystyczno-kulturalnym nie było słychać narzekań. Same pochwały. Bo za panią profesor przemawiało wiele: jest kompetentna, ambitna, ceniona. I niezwiązana z żadną opcją polityczną.
A jaka jest Małgorzata Omilanowska, gdy wychodzi z ministerialnego gabinetu?
Ojciec od hurtu
Rodowita warszawianka. Pierwszy adres: róg Koszykowej i Lwowskiej, ścisłe centrum miasta.
- Moi rodzice zdecydowali się na dziecko w bardzo trudnych warunkach i z wielkim wysiłkiem mnie przez pierwsze lata wychowywali. Wystarczy powiedzieć, że nie mieli dostępu do kanalizacji i każdy litr mydlin po wypraniu pieluch, każdą zawartość nocnika musieli wynosić na podwórko do szaletu miejskiego - wspomina Omilanowska.
Miała siedem lat, kiedy jej rodzina wyprowadziła się na Powiśle. Tam się wychowała i do dziś mieszka.
- To wyjątkowy punkt na mapie Warszawy, bo do wszystkich ważnych miejsc jest stąd blisko, a panuje tu klimat prowincjonalnego miasteczka. Znam swoich sąsiadów i sprzedawców w okolicznych sklepach. Rodzice moich kolegów z klasy wciąż tu mieszkają, więc i oni często na Powiślu bywają. To wszystko sprawia, że mam poczucie przynależności do tego miejsca.
O swoim dzieciństwie opowiada: - Moi rodzice byli dobrym małżeństwem. A to największe szczęście - wychować się w domu, w którym ludzie się kochają. Oni tworzyli prawdziwy związek partnerski. Ojciec był rzadkim w tamtym pokoleniu przypadkiem mężczyzny zaangażowanego we wszystkie obowiązki. Odpowiadał nie tylko za wszelkie męskie zadania, ale też za wiele tzw. kobiecych. Prał pościel i obrusy w domowej pralni, pastował parkiet przed świętami i dźwigał ciężkie zakupy. Mama była od detalu, a ojciec od hurtu. Ona robiła jajecznicę na śniadanie, a on zapasy na zimę: smażył powidła, wyciskał sok z jabłek albo kisił ogórki i kapustę. Ojciec równie mocno angażował się w jej wychowanie.
- W moim domu nie było takiego podziału, że matka zajmuje się dzieckiem, a ojciec czytaniem gazety. Tata, żeby spędzić ze mną czas, był w stanie poświęcić każdą rzecz, nawet mecz piłki nożnej w telewizji.
- Codziennie chodziliśmy na spacery, wprowadzał mnie w świat lektur i historii, którą się pasjonował. Pamiętam nasze wędrówki do Muzeum Wojska Polskiego i jego malownicze opowieści, które snuł przy działach porozstawianych po różnych częściach skarpy. Dopiero kilka lat później zorientowałam się, że bajka o rycerzu, który wysadził armatę pod wielką twierdzą, to fragment "Potopu" Sienkiewicza, a tym rycerzem był Kmicic - śmieje się Omilanowska.
A potem już poważnie dodaje, że tata stał się dla niej wzorem tego, jaki powinien być mężczyzna. - To bardzo wysoko ustawiło poprzeczkę moich wymagań w stosunku do mężczyzn. Jeżeli ma się taki wzorzec w domu, to ten ideał jest później trudny do osiągnięcia we własnym życiu.
Na prawo most
Ojciec nauczył ją wielu męskich zajęć. Umiała nadziać na haczyk robaka i wędkować, szczepiła drzewka w ogrodzie, zajmowała się pszczołami.
- Gośka wiele rzeczy potrafi sama zreperować. Ojciec powtarzał jej, że aby wbić gwóźdź, nie trzeba mieć wyższego wykształcenia, każdy robotnik po podstawówce to potrafi, więc i ona da sobie z tym radę - śmieje się jej przyjaciółka Tamara, którą poznała na studiach. Długo była chłopczycą.
- W nastoletnim życiu kompletnie nie interesowało mnie, jak się ubiorę, umaluję czy uczeszę. Rozmowy o błyszczykach czy lakierach do paznokci były dla mnie stratą czasu. Nosiłam dżinsy i kraciastą flanelową koszulę wyciągniętą ojcu z szafy - opowiada minister. I przyznaje, że to właśnie chęć odkrycia w sobie kobiecości przyczyniła się do tego, że poszła na historię sztuki.
- Nikt się tego nie spodziewał, bo w liceum chodziłam do klasy matematyczno-fizycznej i to właśnie te dziedziny wydawały mi się najbardziej frapujące. Byłam w nich dobra i chciałam iść na politechnikę, na wydział samochodów i maszyn roboczych, ale obawiałam się, że mogę być jedyną kobietą na roku i wtedy już nikt i nic nie zmusi mnie, żebym zamieniła te kraciaste koszule na coś bardziej dziewczęcego. Był też drugi powód: w liceum została laureatką olimpiady artystycznej, a to dawało wolny wstęp na historię sztuki.
To był oblegany kierunek, o każde miejsce ubiegało się kilkunastu kandydatów, a ona miała indeks w kieszeni. Zainteresowania techniczne zaowocowały tym, że wyspecjalizowała się w historii architektury, i to specyficznej, bo inżynieryjnej, a pracę magisterską napisała o wiadukcie i moście Poniatowskiego. Dzisiaj widzi go z okna swojego mieszkania.
A co z Anią?
O czasie studiów mówi, że to był jeden z najlepszych okresów jej życia, bo spotkała wielu fantastycznych profesorów. A jednocześnie okazał się jednym z najtrudniejszych. W połowie drugiego roku została matką i musiała pogodzić wychowywanie dziecka z nauką. Na dodatek przyjście na świat Ani zbiegło się z gorącym okresem politycznym: jej córka urodziła się w czasie strajków bydgoskich, w marcu 1981 roku, a chrzest miała zaplanowany na... 13 grudnia.
- Trafiłam w dziesiątkę z tą datą - śmieje się Omilanowska. - To był cudowny czas Solidarności, starałam się uczestniczyć w wielu wydarzeniach, ale moje priorytety były oczywiste, bo w domu czekał kocioł pieluch do wyprania. Nie wzięła urlopu macierzyńskiego. Do egzaminu z łaciny, i to w terminie zerowym, przystąpiła trzy tygodnie po urodzeniu dziecka. I dostała najgorszą ocenę w czasie całych swoich studiów: 3,5.
- Gośka była jedną z najlepszych studentek na roku. Ale to wymagało od niej dużo determinacji i samozaparcia oraz rezygnacji z wielu przyjemności. Oczywiście pomagali jej rodzice - opiekowali się Anią, kiedy tylko mogli, żeby Małgosia mogła się uczyć. Jednak na tzw. życie studenckie i zabawę nie miała czasu - opowiada Tamara. Z ojcem Ani rozstała się i już ponownie nie wyszła za mąż.
- Nie wybrałam tego, że będę samotna, rozwiodłam się z mężem, bo musiałam. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest moim ideałem, pewnie bym powiedziała, że mieć cudownego partnera, podobnego z charakteru do mojego taty. Ale ja takiego mężczyzny po prostu nie spotkałam. A być z kimś, byle tylko być, nie ma dla mnie sensu - mówi.
- Gdy człowiek decyduje się, że będzie sam, to ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie ma na kogo zrzucić odpowiedzialności. Taka matka przez wiele lat nie może zaplanować, że wieczorem pójdzie do znajomych na imieniny czy do teatru bez uprzedniego zastanawiania się, co w tym czasie będzie działo się z jej dzieckiem i kto się nim zajmie. Każde moje myślenie zaczynało się od pytania: "A co z Anią?", które stało się dla mnie mantrą.
Wiedzą to wszystkie samotne kobiety mające dzieci.
Rubaszna i precyzyjna
Jej życie nie było łatwe, ale to nie przeszkodziło jej w karierze naukowej. Często jeździła na stypendia zagraniczne, na dłuższe wyjazdy zabierała ze sobą córkę. Przez dwa lata mieszkała w Berlinie i studiowała na Uniwersytecie Technicznym, nauczyła się niemieckiego, chociaż znała już angielski, rosyjski i francuski.
Razem z Anią zamieszkała w akademiku. Był rok 1991.
- Berlin właśnie się jednoczył po upadku muru, więc mogłam obserwować, jak zrastają się podzielone miasto i podzielona społeczność. Ile tam było fermentu, dyskusji, polemik... No i mieszkałam w zupełnej króliczarni, było dokładnie tak jak w nominowanym do Oscara filmie Bartosza Konopki "Królik po berlińsku".
Po upadku muru miasto zalały tysiące dzikich królików skaczących wszędzie - po trawnikach, a nawet pasach między autostradami.
Jej kariera rozwijała się błyskawicznie. Przez wiele lat pracowała w PAN, gdzie została wicedyrektorem Instytutu Sztuki, była też wykładowcą na Uniwersytecie Gdańskim, na którym uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego i objęła funkcję dyrektora Instytutu Historii Sztuki.
- Małgorzatę cechuje niesamowita precyzja, ma analityczno-matematyczny umysł, więc przywiązuje wagę do detalu i dokładnie zgłębia każdy temat. A jednocześnie potrafi wszystko przedstawić w przystępny sposób. Jedną z książek, które napisała - "Zagadki z historii sztuki" - moi studenci czytają w ramach rozrywki do poduszki i zaśmiewają się przy tym. Małgosia również prywatnie jest świetną opowiadaczką i oratorką - mówi przyjaciel pani minister z Instytutu Historii Sztuki UG. I dodaje: - Ona świetnie radzi sobie w sytuacjach oficjalnych, ale w nieformalnych potrafi być niesamowicie spontaniczna.
W środowisku naukowym słynie z dosadnych określeń i rubasznych żartów.
Empatyczna dyktatorka
Jej przyjaciele uważają, że stanowiska dyrektorskie doskonale przygotowały Małgorzatę Omilanowską do roli ministra.
- Kiedy została wicedyrektorem w PAN, podeszła do tego bardzo rzetelnie i dokształcała się w zarządzaniu, bo gdy się do czegoś zabiera, wkłada w to całą duszę. Ale kosztowało ją to też wiele nerwów, dlatego że był to ciężki okres finansowy dla instytutu, wiązał się ze zwolnieniami i choć to nie ona podejmowała decyzje, przez niektórych współpracowników została uznana za współwinną. Bardzo to przeżywała. Bo Małgosia sprawia wrażenie twardej, a tak naprawdę jest niesamowicie wrażliwa - uważa Tamara.
- Potrafi zarządzać "zasobami ludzkimi". Jest stanowcza, czasami wręcz pryncypialna, ale również empatyczna. Mimo tendencji do autorytaryzmu widzi drugiego człowieka, a to na szefowskich stanowiskach jest niezwykle rzadkie - podkreśla inny jej przyjaciel. - Małgorzata potrafi być bezpośrednia w wyrażaniu tego, co myśli, bywa ekspresyjna i ostra. Ale gdy problem zostaje rozwiązany, przechodzi nad nim do porządku dziennego, nie chowa urazy i działa dalej - mówi kolega z Instytutu Sztuki PAN. I zaznacza: - To silna osobowość, wymagająca wobec innych, ale i siebie. Nie boi się podejmować trudnych decyzji.
Tamara jest przekonana, że przyjęcie stanowiska wiceministra, a następnie ministra kultury było dla jej przyjaciółki naturalnym, choć trudnym wyborem: - Małgosia w dziedzinie historii sztuki osiągnęła już wszystko, jest profesorem tytularnym, a to w świecie nauki maksimum. A że lubi wyzwania, to chciała sprawdzić się w nowej roli.
Jak sama Omilanowska patrzy na swoją karierę zawodową? - Pewnie nikt mi nie uwierzy, ale to wszystko wyszło trochę przypadkiem. Ja w każdym razie niczego nie planowałam, nie wyznaczałam sobie celów do osiągnięcia. W wieku 25 lat nie marzyłam o byciu profesorem. Po prostu jak już miałam jeden tytuł, myślałam sobie: to może zrobię kolejny? Jedyne, czego chciałam, to żeby praca była ciekawa, wymagająca ciągłego uczenia się, żeby działo się coś, co mnie porusza wewnętrznie i emocjonalnie. Co jest fascynujące, a zarazem ważne. To się na pewno udało. Ale że to będzie stanowisko ministra konstytucyjnego? Gdyby ktoś mi to powiedział rok temu, tobym go wyśmiała. Nie mogę powiedzieć, że osiągnęłam w życiu coś, o czym marzyłam, bo ja o tym wszystkim nawet nie śmiałam marzyć.
Wstać z kolan
Jej kalendarz jest zapełniony po brzegi. Pracuje przez siedem dni w tygodniu, czasem po kilkanaście godzin na dobę. Ale nie widzi w tym nic nadzwyczajnego.
- Tak było zawsze. Jeśli ktoś wybiera pracę naukową, która jest opłacana na poziomie najniższej krajowej albo ciut powyżej, i musi sam utrzymać dom i dziecko, a od któregoś momentu wesprzeć również chorujących rodziców, to nie ma możliwości, żeby pracował osiem godzin dziennie i miał wolne weekendy - mówi. Na pierwsze samodzielne kieszonkowe, kiedy miała 18 lat, zarabiała... myciem toalet w wagonach kuszetek PKP, które zjeżdżały po całej nocy na bocznicę w Odolanach.
- To był "hard core" - śmieje się Omilanowska. Potem, już jako studentka i początkujący naukowiec, jeździła na saksy. Ania zostawała w wakacje z jej rodzicami, a ona jechała na Zachód.
Myła okna wielkopowierzchniowe z wózka na wyciągniku w Norwegii, nosiła worki z cementem na budowie i skrobała elewację z drewnianych domów. W Polsce robiła na drutach swetry i sprzedawała je w butikach, lepiła biżuterię z modeliny, projektowała etykiety na butelkowane napoje i przepisywała prace magisterskie na maszynie.
- Dopiero kilka lat później mogłam zrezygnować z prac fizycznych i "artystycznych" i zająć się tłumaczeniami na polski z angielskiego i niemieckiego. Pisałam też przewodniki turystyczne. Wtedy wreszcie mogłam wykorzystać swoje kompetencje, posługiwać się wiedzą z zakresu historii sztuki.
- Uprawianie nauki to przez długie lata było hobby, a etat oznaczał niewiele więcej niż ubezpieczenie, dopiero po habilitacji moja pensja osiągnęła poziom, który pozwolił uznać ją za znaczącą, choć wciąż niewystarczającą pozycję w domowym budżecie - opowiada.
- Gdy w 2004 roku umarł mój ojciec (mama odeszła 10 lat wcześniej), a córka skończyła studia i poszła do pracy, po raz pierwszy zorientowałam się, że nic nie muszę. Nikt nie jest już ode mnie zależny. Mam życie do zagospodarowania wedle swojej woli, a nie potrzeb innych. To bardzo ciekawe przeżycie, zwłaszcza, że miałam wtedy 44 lata. Pierwszy raz poczułam się wolnym człowiekiem.
Na pytanie, czy w takim razie uważa siebie za silną kobietę, odpowiada: - Jeżeli ta definicja oznaczałaby, że się nie wzruszam i nie płaczę, to nie. Jestem emocjonalna. Ale czy silny jest ten, kto się nie daje przewrócić? Myślę, że raczej ten, kto wstaje z kolan. Ja na tych kolanach byłam już wiele razy i tyle samo razy z nich wstawałam.
Taka normalna
Co robi tytanka pracy, kiedy ma chwilę dla siebie?
- Leniwy urlop w moim słowniku nie istnieje. Jeśli biorę wolne, to ten czas poświęcam na inne aktywne zajęcia. Piszę książki albo zwiedzam. Bo historyk sztuki nie powinien różnych rzeczy znać ze zdjęć, tylko widzieć je na własne oczy. A żeby widzieć, to trzeba pojechać. I bardzo intensywnie zwiedzać. Ja wstaję o 6 rano i wracam do hotelu po zachodzie słońca - opowiada. Ostatni raz była w Iranie. Kiedy? - Oczywiście zanim zostałam ministrem, teraz już nie mam na nic takiego czasu. Jako minister kultury tylko raz zdarzyło się jej wziąć wolne. Kiedy w grudniu jej córka rodziła drugie dziecko, przez trzy dni zajmowała się dwuletnim wnukiem.
- Ania mnie rozczuliła, bo jak wróciła ze szpitala, to ja byłam nieuczesana i w dresie, a ona usiadła, przytuliła się do mnie i powiedziała: "Boże, jak to dobrze, że cię wreszcie taką normalną widzę, a nie umalowaną. Taka moja prawdziwa mama" - śmieje się Omilanowska.
A życie towarzyskie?
- Mam kilkoro sprawdzonych przyjaciół, na których mogłam liczyć w najbardziej kryzysowych sytuacjach, i spory krąg dobrych znajomych, z którym lubię się spotykać. Na szczęście cieszę się ich dużą wyrozumiałością, oni wiedzą, że mój czas jest teraz ograniczony i 10-minutowe rozmowy przez telefon muszą nam wystarczyć. Ale na pewno to kiedyś nadrobimy, przecież życie się dzisiaj nie kończy - mówi Małgorzata Omilanowska.
- Wiem, że dla wielu moich znajomych to będzie zaskoczenie, ale jestem typem samotnika. Czerpię ogromną przyjemność z bycia tylko ze sobą. Kiedy mam długi dzień pracy i w końcu wracam do domu, to jestem najszczęśliwsza, jeśli nic nie muszę. Włączam sobie filmy na DVD pozbierane w ostatnim półroczu, czytam książki i jest mi dobrze - opowiada.
- Mówię to, bo niedawno byłam na spektaklu "Koncert życzeń" z Danutą Stenką w TR Warszawa. Przez godzinę i 20 minut obserwujemy w tzw. czasie rzeczywistym życie kobiety, która wraca do domu i wykonuje codzienne czynności. Robi sobie kolację, słucha radia, nastawia pranie. I nic nie mówi. A w końcu łyka śmiertelną dawkę leków nasennych.
- Świetny spektakl, ale ja nie potrafię zidentyfikować się z bohaterką, bo dla mnie powrót wieczorem do pustego domu, zjedzenie kolacji, wrzucenie ciuchów do pralki i ułożenie się na kanapie przed komputerem czy telewizorem jest wyczekiwaną przyjemnością dnia. Kocham swoje życie takim, jakie jest - mówi Małgorzata Omilanowska.
Iga Nyc
PANI 3/2015