"Pokaż mi drugie takie miasto". Na czym polega fenomen Gdyni?
Miasto z morza, miasto z marzeń, miasto – symbol, miasto – sukces. Oaza luksusu, gdzie domy są jak wille, ulice pachną kawą, a partnerki marynarzy paradują w futrach. Zawsze nowoczesna, zawsze pierwsza, zawsze młoda. Gdynia – najszczęśliwsza w Polsce. Tak przynajmniej zwykło się o niej mówić. O gdyńskich mitach, wizjach i wyzwaniach, opowiada Aleksandra Boćkowska, autorka książki „Gdynia. Pierwsza w Polsce” (wyd. Czarne).

Aleksandra Suława: W Krakowie, z którego pochodzę, prawdziwym obywatelem zostaje się w trzecim pokoleniu. Dobrze, żeby po drodze w rodzinie przydarzył się jakiś profesor, jakiś adres w kamienicy na Starym Mieście i jakiś pies, najlepiej jamnik. A jak jest w Gdyni? Ile czasu musi upłynąć, żeby człowiek stał się gdynianinem?
Aleksandra Boćkowska: - Teorie są różne. Jedna głosi, że tak samo jak w Krakowie, potrzebne są trzy pokolenia. Inna, że gdynianinem czy gdynianką wystarczy się poczuć.
Bardzo inkluzywnie.
- Owszem, choć moim zdaniem mimo wszystko lepiej mieć w rodzinie przodka, który przybył tu budować miasto. Z biegiem czasu i napływem nowych mieszkańców sytuacja nieco się zmieniła, jednak to ciągle ważny wyznacznik gdyńskości. Ci, którzy pamiętają Gdynię z lat 70. mówią, że wtedy nad głowami potomków budowniczych roztaczało się coś w rodzaju aureoli.
"Przez swoją gdyńskość czuję się kimś lepszym niż moje przyjaciółki z Wrzeszcza", "Wszelkie moje plany życiowe są nierozerwalnie związane z Gdynią i jej rozwojem", "Umiłowałam Gdynię już w kolebce", "Pokaż mi drugie takie miasto" to tylko kilka wypowiedzi mieszkańców, które przytaczasz w reportażu. Po latach pracy nad książką, jesteś w stanie powiedzieć, czym właściwie jest ta legendarna gdyńska tożsamość?
- Cały czas nie znalazłam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Fundamentem tożsamości na pewno jest mit zrodzony w dwudziestoleciu: Gdynia jako miasto z morza, owoc narodowego marzenia, symbol więzi Polski z Bałtykiem, sukces budowniczych. Na tym fundamencie stoi druga składowa tożsamości, jaką jest odrębność Gdyni od Sopotu i Gdańska. Ten pierwszy jest historycznie niemiecki, drugi hanzeatycki, a Gdynia zawsze była polska. No, wcześniej kaszubska, ale to jeszcze inna historia. Istnieje i trzeci element - morze. Kiedy żyje się w miejscu, w którym ze śródmieścia da się wyjść prosto na plażę, to musi kształtować człowieka.

PRL przedwojenny mit sukcesu odrzucał, gloryfikowanie inwestycji II RP nie wchodziło w grę. Co zatem proponował w zamian? Jaki miał pomysł na Gdynię, która po wojnie nie była już jedynym portem, polską bramą do morza?
- Przyłączyć ją do Gdańska - oto bardzo silnie forsowana po wojnie koncepcja. Przedstawiano wizję milionowego Gdańska, którego Gdynia, ale też Pruszcz Gdański i Sopot, byłyby dzielnicami. Miało to usprawnić gospodarkę komunalną, przyspieszyć integrację przemysłu. A także zdegradować Gdynię, której ówczesny wojewoda, Stanisław Zrałek, radził uważnie się przyglądać, bo przecież "powstała ona w warunkach kapitalistycznych i budowali ją kapitaliści". Ostatecznie wspomniana już gdyńska tożsamość, okazała się na tyle silna, że z połączenia nic nie wyszło.
Zobacz również: Polskie miasta rozlewają się na potęgę. Dogęśćmy je
Wspaniałe, w jaki sposób Gdynia wymyka się politycznym planom.
- Wymyka, jednak wciąż pozostaje w ramach systemu. Mimo że zachowuje odrębność, traci funkcje administracyjne, urzędy, instytucje kultury. Prof. Jacek Friedrich, wieloletni dyrektor Muzeum Miasta Gdyni, później kierujący muzeum w Gdańsku, tłumaczył mi, że Polska Ludowa musiała udowodnić, że zasłużyła na Gdańsk, wszystkie siły i całą uwagę kierowała więc na to miasto. Dla Gdyni był to prestiżowy cios.
- Niewiele brakowało, a oprócz niego otrzymałaby również cios "urbanistyczny". Przymierzano się do zaburzenia doskonałego, przedwojennego układu, zdegradowania Świętojańskiej do roli zwykłej ulicy wiodącej do portu. Na szczęście na planach się skończyło.

Zmianom administracyjnym towarzyszyły przemiany struktury społecznej. Przed wojną do Gdyni ciągnęły niespokojne duchy...
- "Nie mogę sobie znaleźć miejsca, więc pojadę do Gdyni i ją zbuduję".
"W nowym mieście zacznę nowe życie". A czym Gdynia kusiła po wojnie?
- Argumentów za przeprowadzką nie brakowało: wielki port, stocznia, Polskie Linie Oceaniczne, Państwowa Szkoła Morska. Do tego opinia, jaką cieszyła się Gdynia. Wyobrażano ją sobie jako oazę luksusu, gdzie z łatwością można kupić wszystko, bo marynarze przemycają towary z całego świata, marynarzowe paradują w futrach, a do portu przypływają statki ze wszystkich krajów świata. To przyciągało. W 1960 roku liczba mieszkańców Gdyni wyniosła 147 tysięcy, niemal dwa razy więcej niż tu po wojnie. W 1965 roku gdynian było ich już 166 tysięcy, 10 lat później - 221 tysięcy, a wciąż napływali nowi.
- Paradoksalnie, mimo legendy luksusu, miasto w rzeczywistości było dość biedne. Zyski z działalności przedsiębiorstw odprowadzano do Warszawy. Na miejscu szwankowała infrastruktura, były na przykład problemy z dostarczaniem wody do wyżej położonych dzielnic, brakowało pieniędzy na codzienne wydatki.
Zobacz również: "Było nic, jest coś". Opowieść o tym, jak narodziła się Gdynia

Miasto biedne, ale może ludzie naprawdę bogaci? W latach 60. Gdynia uchodziła za ośrodek o największych zarobkach pracowniczych.
- Majątki marynarzy z czasem obrosły legendą, mówiło się o wypłatach w dolarach, Świętojańskiej, która pachniała kawą paloną na patelniach przy otwartych oknach, o Hali Targowej, gdzie można kupić zagraniczne ciuchy, płyty, przyprawy. Prawda, jak to ona, leżała gdzieś po środku. Marynarze zarabiali w złotówkach, ale otrzymywali dodatek dolarowy, wypłacany głównie w bonach Baltony. Opracowali jednak system handlu: w jednym porcie kupowali kalkulatory, w innym je sprzedawali, za zarobione pieniądze nabywali kawę, za środki ze sprzedaży kawy, kakao, a za kakao... i tak dalej. Część rzeczy przywozili do Polski, gdzie wstawiali je do komisów, na stoiska na Hali albo powierzali pośredniczkom. Nie trzeba było wielkiego sprytu, by w ten sposób zarobić na godne życie , np. na raty za spółdzielczy domek w Orłowie. Osiedle zbudowane pod koniec lat 50. przez spółdzielnie PLO i Dalmoru taksówkarze nazywali Zegarkowem, bo wierzyli, że powstało za pieniądze z przemytu zegarków. Dziś większość domów została przebudowana, ale jeszcze 10 lat temu miały oryginalny kształt. Położenie - bajka, pod lasem, pięć minut od morza. Ale architektura? Żaden luksus.
- Warto pamiętać, że ten marynarski komfort miał swoją cenę, którą w większości płaciły kobiety. Gdy mąż wypływał - zazwyczaj na dłużej niż pół roku, one zajmowały się domem, wychowywały dzieci, płaciły rachunki. Marynarski styl życia miał też swój rytm, swoje rytuały, normy, zwyczaje.

Na przykład?
- Taki obrazek: kobiety stojące w długiej kolejce przed pocztą, czekające na połączenie telefoniczne z mężem. Córka jednej z marynarzowych opowiadała mi kiedyś, że jej mama w takiej kolejce z nudów nauczyła się palić. Syn innej podsumował te czasy słowami: "wie pani, jeansy to nie jest życie".
Jak już mówiłyśmy, w latach 70. liczba mieszkańców Gdyni przekroczyła 200 tysięcy. Marynarze budują sobie domy, dla części mieszkańców powstają bloki. A dla reszty?
- Reszta radzi sobie, jak może. Rzadko pamiętamy o tym, że Gdynia przed wojną została zbudowana w niewielkim stopniu, poza Śródmieściem powstało kilka osiedli spółdzielczych m.in. na Grabówku, Oksywiu, Witominie, ale to była kropla w, nomen omen, morzu potrzeb. Jeśli ktoś po 1945 mieszkał poza centrum, to często oznaczało, że żył po prostu w baraku. Bywało, że skleconym ze skrzynek po pomarańczach, przywożonych na statkach.
"Pomarańczowe domki" może brzmią romantycznie, ale wygodne na pewno nie były.
- Tutaj przyda się małe wyjaśnienie. Przedwojenne baraki były w wielu miejscach, najdłużej przetrwały osiedla Meksyk na Chylonii i Pekin na Leszczynkach. W standardzie podobne, ale w losach różne. Na Meksyku właściciele wydzierżawili ziemię, więc ludzie tam mieszkali, mieszkają zresztą do dziś, legalnie. Z czasem część tych prowizorycznych domków przebudowano, dziś niektóre wyglądają naprawdę dobrze. Kiedy już współcześnie władze miasta ogłosiły program rewitalizacji trudnych terenów, Meksyk w pierwszym podejściu nie zakwalifikował się - żyło się tam za dobrze.
Z Pekinem sprawa była bardziej skomplikowana: ziemia należała do prywatnego właściciela, a większość przedwojennych domków powstała tam na dziko. W PRL jakoś to usankcjonowano, mieszkańcy - zameldowani przez urząd miejski - coś płacili do miasta, coś właścicielom gruntu i przyzwyczajali się, że jest to właściwie ich. Jednocześnie ciągle mówiono, że trzeba ich przenieść "do bloków". Tyle, że co zbudowano jakiś blok - a budowano wiele, Gdynię w latach 60. określano mianem jednego z największych "placów budownictwa mieszkaniowego" - to mieszkania w nim przeznaczano dla przybywających do Gdyni pracowników Portu i Stoczni. Ludzie z substandardu znów musieli poczekać. Spotkałam kobietę, która opowiadała mi, że pół wieku temu jej mama kupiła ręczniki, piękne, puchate i schowała je do szafy. "Będą do bloków" - mówiła. Ostatecznie wyprowadzili się stamtąd może z dekadę temu.
- Ta patowa sytuacja trwała bardzo długo. Co jakiś czas na Pekin przyjeżdżali dziennikarze i diagnozowali, że jego opisy z międzywojennej prasy wciąż brzmią całkiem aktualnie. Ostatecznie - w wyniku programu rewitalizacji - miasto pomogło mieszkańcom w wynajęciu mieszkań, część udało się zakwaterować w blokach komunalnych. Kilkoro wciąż odmawia przeprowadzki. Dla wszystkich - i właścicieli gruntu, którzy przez dekady nie mogli odzyskać swojej własności i lokatorów, których rzucił tam los - to ogromnie traumatyczna historia.

Jak już padło, Gdynia w PRL przypominała wielki plac budowy. Wśród realizowanych wtedy inwestycji zdarzały się takie, które mogły konkurować atrakcyjnością z obiektami wznoszonymi w II RP?
- Kilka na pewno zasługuje na uwagę. Na przykład taki zestaw: Teatr Muzyczny, projektu Daniela Olędzkiego i Józefa Chmiela, bardzo nowoczesny, ładnie wpisany w Plac Grunwaldzki, niestety w ostatnich latach niebyt korzystnie zmodernizowany. Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa z marynistyczną mozaiką i akcentami nawiązującymi do art deco. Dom Rzemiosła, wsparty na żelbetowych słupach i fasadą, której lekkości dodają poziome pasy okien. Wreszcie miejsce, bez którego nie wyobrażamy sobie Gdyni - Bulwar Nadmorski, promenada, a zarazem falochron, ciągnący się od Śródmieścia do plaży w Redłowie. To tam idzie się łapać pierwsze wiosenne promienie słońca, tam wita się nowy rok. To wszystko projekty istotnie, jednak - wydaje mi się - najmocniej w pamięci gdynian zapisał się basen na Polance Redłowskiej.
Po co miastu basen, jeśli ma morze?
- Takie pytania stawiali też PRL-owscy urzędnicy. Jednak jeden z inicjatorów jego budowy, Marian Niemierkiewicz tłumaczył, że "w morzu trenować nie można, bo traci się styl", a poza tym "morze jest dla tych, co potrafią pływać, a dla normalnych plażowiczów - basen". Aby basen zbudować pomimo urzędniczej niechęci, zorganizowano czyn społeczny, rozesłano apele do szkół średnich, Marynarka Wojenna dostarczyła łopaty i kilka ciężarówek. Z czasem tę budowę przejęli oczywiście profesjonaliści. Pływalnia, otwarta w 1952 roku, była piękna, nawet na czarno-białych zdjęciach robi wrażenie. Podzielona na dwa baseny, z czego jeden zaopatrzony w dziesięciometrową skocznię, do tego amfiteatralna widownia, szatnie, tarasy do opalania, obliczone na 200 leżaków. I położenie! Tuż nad plażą, w miejscu, gdzie polana zbliża się nadmorską skarpą. Pływając, można było patrzeć na morze.
Bajka.
- Bajka, z finałem typowym dla owych czasów. Basen bardzo szybko zaczął niszczeć. Przeciekał.
Za co obwiniano karpie. To chyba jedna z moich ulubionych gdyńskich legend miejskich.
- Tak, głosi ona, że przed świętami z basenu zlano wodę morską, nalano wody słodkiej, wpuszczono wigilijne karpie, a potem to wszystko zamarzło i rozsadziło nieckę. Niezbyt wiarygodnie to brzmi. Winne degradacji obiektu były raczej systematyczne zaniedbania. Basen oddano do użytku jeszcze przed zakończeniem oficjalnych prac, a potem na apele o naprawę odpowiedziano projektem wielkiego Parku Morskiego. Przyszedł kolejny kryzys, projekt zrealizowano w niewielkim stopniu, a basen zniszczał.
- W latach 90. teren basenu wydzierżawiono, a na jego miejscu miał powstać hotel, podobno z dostępnymi dla wszystkich basenami. Nie zbudowano go jednak. I dobrze, bo na archiwalnych projektach wygląda jak betonowy kloc. Basen jednak zburzono. Dziś na miejscu pływalni są zarośla, fragmenty betonu, trawa. Temat zagospodarowania albo chociaż uprzątnięcia tej przestrzeni, wraca przed każdymi wyborami.

Opowieść o hotelu-molochu to już historia doby kapitalizmu. Gdynia w nowy system wchodzi, jakby szła po swoje, jakby od dawna była gotowa na wolny rynek. Inne miasta pogrążają się w stagnacji, a ona prze do przodu. Co ją wtedy napędzało?
- Na pewno dobra samorządowa ekipa, z prezydentką Franciszką Cegielską na czele. Wywodzący się z Solidarności zespół do objęcia władzy szykował się już od wyborów czerwcowych w 1989 roku, doskonale znał miasto, był przygotowany do rządzenia. Nowi samorządowcy wiedzieli, że łatwo nie będzie: w porcie kłopoty, upada Stocznia, upadają Polskie Linie Oceaniczne. Z drugiej strony, spory potencjał. Gdynia szybko stała się miastem "prywatnym" - kiedy właściciele odzyskali prawo do zarządzania kamienicami, zaczęli wynajmować komercyjnie lokale na parterach. Zainteresowane były zagraniczne marki, które niektóre otwierały tu butiki wcześniej niż w Warszawie. Prywatne grunty wystawiano na sprzedaż, na jednej z działek fabrykę zbudowała Coca-Cola.
Gdynia jak zawsze otwarta na świat.
- Jej przedstawiciele jeździli do miast partnerskich, podpatrywali rozwiązania, podłapywali pomysły w Polsce wówczas nieznane. Już wtedy mówiono o tym, że w centrum należy ograniczać ruch samochodowy, a transport powinien być zrównoważony. Zdarzały się też pomysły wyprzedzające czasy za bardzo, by możliwa była ich realizacja. Na przykład na początku lat 90. Gdynia przystąpiła do sieci World Trade Centers Association. W okolicach skweru Kościuszki miała powstać okazała siedziba Centrum Światowego Handlu, które łączyłoby Zachód z Europą Wschodnią. Projekt wywołał kontrowersje głównie z powodu wizualizacji. Naszkicowano nowojorskie dwie wieże, one były pierwszym skojarzeniem z WTC. Przerazili się architekci, wpadli w popłoch mieszkańcy. Trzeba było tłumaczyć, że to poglądowy rysunek. Burzliwa była poświęcona temu sesja rady miasta. Wreszcie jeden z radnych powiedział, że może za sto lat ktoś zajrzy do stenogramów posiedzenia i zobaczy, kto był za tym, żeby Gdynia była Wąchockiem, a kto za tym, by stała się nowoczesnym miastem. Wszyscy zagłosowali za nowoczesnością.

Gdynia była też prekursorką tego, co dziś nazywamy "budowaniem marki miasta". Może zawodzi mnie pamięć, ale wydaje mi się, że z dzieciństwa kojarzę promujące Gdynię billboardy. Zastanawiałam się wtedy "po co ktoś reklamuje miasto? Przecież miasta nie można kupić". Dzisiaj taki marketing to nic zaskakującego, jednak wtedy - pionierska inicjatywa.
- A przecież mówimy o latach 90., kiedy miasto podnosi się z zaniedbań czasów PRL - ciągle są kłopoty z wodą i w ogóle infrastrukturą , zanieczyszczona jest Zatoka , lokalne gazety donoszą o poczynaniach mafii, a społeczeństwo czuje się, delikatnie mówiąc, niepewnie. Jednak Gdynia marzy i planuje. I choć plany nie zawsze udaje się zrealizować w pierwotnym kształcie - przykładowo wspomniana siedziba WTC nigdy nie powstała, każdy taki pomysł, dyskusja, wprowadzał miasto do europejskiego obiegu. Miał dodatkowy skutek: wzmacniał w gdynianach lokalny patriotyzm, poczucie, że ich miasto jest wyjątkowe.
Dzisiaj Gdynia uchodzi za najszczęśliwsze miasto w Polsce: w 2010 roku z sondażu "Gazety Wyborczej" wynikało, że 97 proc. mieszkańców jest zadowolonych, że mieszka akurat tutaj. Gdynia wygrywała też w kategorii "zadowolonych i bardzo zadowolonych mieszkańców" w kolejnych Diagnozach Społecznych prof. Czapińskiego. Jednak badania badaniami, ale pamiętajmy, że mówimy o polskim mieście. Nawet w Gdyni musi się na coś narzekać.
- Oczywiście, że się narzeka, a każdy utyskuje na coś innego. Progresywni aktywiści typu warszawskiego na zbyt małą ilość ścieżek rowerowych, a zbyt dużą przywilejów dla kierowców. Zwykli gdynianie - na zbyt małą liczbę miejsc parkingowych i na korki. Psioczy się na deweloperkę, inwestorów, którzy przejmują kontrolę nad przestrzenią. Na wycinkę zieleni, dziki, które podchodzą do osiedli tak często i licznie, że zostały uznane za typowo gdyńskie zwierzęta. Ja, przyzwyczajona do warszawskich realiów, narzekam na komunikację publiczną, a gdynianie czasem mi przytakują.

Na ceny mieszkań też się narzeka? Trójmiasto uchodzi za jedno z najdroższych miejsc do życia w kraju.
- Zależy, posiadacze nieruchomości nie narzekają. A poważnie mówiąc, krytykuje się raczej brak polityki mieszkaniowej, fakt, że ludzie w tej kwestii zostali pozostawieni sami sobie. Mieszkań komunalnych jest niewiele, a plany budowy nowych - bardzo skromne.
W przyszłym roku Gdynia świętuje setne urodziny. Ma pomysł na swoją przyszłość?
- Trudno mówić o spójnej wizji. Gdynia niedawno przeszła rewolucję - prezydent, którzy rządził nią przez 26 lat, przegrał wybory, a nowa władza dopiero uczy się miasta. Może trzeba czasu, żeby narodziły się konkretne pomysły.
Na 20 urodziny Gdynia dostała herb: na czerwonym polu dwie ryby przebite mieczem. Mieszkańcom nie bardzo się spodobał, chcieli czegoś poważniejszego. Gdybyś na setny jubileusz miała podarować Gdyni nowy symbol, co by nim było?
- O rany, ale pytanie...
Sama pytałaś rozmówców o jedno słowo, z którym kojarzy się Gdynia.
- Hmm... to może Śle-dzik?
Śledzik?!
- Istnieje taki projekt graficzny autorstwa gdyńskiego artysty Kaspera Heina głowa dzika i rybi ogon, gdyńskie zwierzęta złączone w jedno. Można go spotkać na plakatach, pocztówkach, koszulkach. Jeśli zmieniać herb, to właśnie na taki. Lokalnie, nowocześnie, z przymrużeniem oka.
