Prawie nigdy nie piłam typowo "po kobiecemu"
Ciągnął mnie szumek "wielkiego miasta", wabiła knajpiana atmosfera, te światła, muzyka, dym z papierosów, gwar rozmów (choć z czasem więcej było w tym pijackich wrzasków i bełkotu, ale w moich wizjach zawsze chodziło o elegancki gwar intelektualnych rozmów). Książka "Alkoholiczka" Miki Dunin to nie tylko książka o nałogu. Jej opowieść to historia odkrywania własnej tożsamości i dojrzewania do tego, by w końcu przestać uciekać.
Przeczytaj fragment książki "Alkoholiczka".
Każdy rodzaj alkoholu miał odpowiednie miejsce na mojej mapie emocji i stanów. To było dość proste - jeśli chciałam się poczuć w określony sposób, sięgałam po określony typ alkoholu: piwo, wino, martini (zawsze extra dry), nalewka, winiak (klubowy), gin, koniak, rum, tequila, brandy, whisky, wódka. Skąd wiedziałam, co się zdarzy? Widziałam. Wokół siebie, w reklamach, na filmach, w książkach. Resztę sobie wyobrażałam, co często przyjmowało postać projektowania czy wręcz zaklinania przyszłości i pożądanych efektów. Potem jeszcze wystarczył krótki eksperyment na własnym organizmie, parę prób ogniowych i mapa była gotowa. Można było ruszać w podróż.
(...)
Na lekkie niezobowiązujące picie najlepsze było piwo. Małe piwo na początek, do żywej, ciekawej pogawędki. Małe piwo mówi, że jesteś miłą, zabawną, wyluzowaną dziewczyną z sąsiedztwa. Nie obrażasz się, nie stroisz fochów, nie będzie kłopotów. Bardzo chciałam taka być. I nigdy się taka nie stałam. Ta wizytówka była z gruntu fałszywa, choć możliwe, że niektórzy się na nią nabierali. Może nawet zdarzało mi się zachowywać uroczo, ale zawsze za tym wabiącym obrazkiem czaiłam się prawdziwa ja: wyczekująca, wymagająca, napięta i niespełniona - w początkach picia, zdesperowana, pełna goryczy, wściekła - w końcowym jego okresie.
Niestety, małe piwo ma to do siebie, że się błyskawicznie kończy, szczególnie jeśli masz nienormalne łaknienie i niepohamowany apetyt. Apetyt na "coś", cokolwiek, byle było to coś innego niż posiadasz, i nieodpartą konieczność zlikwidowania tego dojmującego braku, wiecznego niedosytu. Bardzo szybko przerzuciłam się na duże szklanki - małe piwo po prostu nie było ekonomiczne, a co jak co, ale liczyć to ja umiałam. Wprawdzie gdyby ktoś zapytał, ile dokładnie wypiłam, za nic nie potrafiłabym udzielić pewnej odpowiedzi, lecz finanse, szczególnie w połączeniu z alkoholem, były dla mnie istotne (jeśli chce się pić, trzeba mieć kasę pod kontrolą). Mimo wszystko iluzja małej porcji bursztynowego płynu działała dalej.
Piwo było dla ochłody i ożywienia. Wino - gdy miałam chęć na dłuższą, niby inteligencką, jazdę, wino musujące na romantyczny, a nawet romansowy wieczór. Drinki i wymyślne koktajle, które sama komponowałam w sytuacjach wyjątkowych, dla wywołania efektów specjalnych. Te najbardziej wybuchowe, które ścinały z nóg po dwóch, były z okazji kiepskich, emocjonalnych konsekwencji owych szampańskich wieczorów. Mocna, słodka nalewka własnej roboty - na osłodę i w niewinną nagrodę. Brandy, gdy w domu chciałam poczuć się światowo. Whisky dla wywołania tego samego wrażenia, tyle że w miejscach publicznych, żeby w tę światowość uwierzyli inni, żeby mogli w niej uczestniczyć. Nie, nie chciałam się niczym dzielić. Potrzebowałam potwierdzenia, czyli widowni, tła. Kolorowe wódki dla mocnego efektu, który przy okazji miał wskazywać na moją wyjątkowość. Czysta wódka... nie, z własnego wyboru bardzo rzadko, właściwie w ostateczności. No, i jeszcze liczne eksperymenty, coś oczywistego dla ciekawej życia istoty. Jak łączenie rozmaitych składników i przypraw w kuchni, by wypracować swój smak, jak zestawianie ubrań, by sprawdzić swój styl.
(...)
Podobno kobiety piją zupełnie inaczej niż mężczyźni. Tak w każdym razie utrzymują specjaliści, tak uczono mnie na terapiach. Męski model to picie niemal otwarte, jawne. W restauracjach, pubach i knajpach, w domu przed telewizorem i do obiadu, na imprezach, meczach, na ulicach i skwerach. Kobiety przeważnie się chowają. Kryją w ścianach domów przedpołudniowe i wieczorne podlewanie smutków i zalewanie nudy, tak jak chowają później kompromitujące dowody tych chwil zapomnienia i łowienia złudnej ulgi po komodach, szafkach z mąką i octem, pralkach, bieliźniarkach, a nawet szafach i łóżeczkach dzieci.
Z czasem kryjówki stają się coraz bardziej wymyślne: butelka w cholewce kozaków, w starej, nieużywanej już torbie, w kieszeni zimowego palta, za nigdy nieruszanymi książkami, może encyklopedią albo antologią dwudziestowiecznej prozy polskiej, w spiżarce, pod wanną, w spłuczce w.c., w szafce od licznika, na pawlaczu w pudełku ze starymi zabawkami dziecka albo z ozdobami choinkowymi, alkohol w butelce po soku albo w słoiku.
Ta pomysłowość nie wynika z pobudzonej alkoholem kreatywności. To zawsze jest odpowiedź na rosnący lęk, podsycany coraz częstszymi pretensjami rodziny, męża, niewinnymi, ale dotkliwymi pytaniami dzieci, kuksańcami od własnego poczucia przyzwoitości, które jakoś zawsze wlecze się w tyle za działaniem i zdarzeniami, za postępującym uzależnieniem.
Picie przy nudnych codziennych domowych czynnościach, picie do sprzątania, do gotowania, picie do prania i zmywania. Dzień się rozciąga, gdy wkracza weń alkohol. Pojawia się myśl: Nie zniosę kolejnego identycznego dnia bez jakiegoś wsparcia, nie dam rady bez małej odmiany, jeszcze jedna runda przedszkolesklepdomprzedszkolesklepdom mnie zabije, muszę coś wymyślić, muszę się uratować, muszę... otworzyć puszkę piwa, zrobić drinka. Małego. Wystarczy. Wystarczy do momentu, kiedy przestanie wystarczać. Wtedy dość szybko się okazuje, że druga puszka, drugi mały drink też nie zaszkodzą, jeszcze dwie godziny do pójścia po dzieciaki, nikt się nie zorientuje, zresztą, przecież nic nie widać. Wszystko pod kontrolą, to tylko mały drink, tylko puszka piwa. A przynajmniej jakoś pozwala przetrwać, poradzić sobie w tej beznadziejnej sytuacji, która się przytrafiła. Jakoś udaje się jeszcze sprzątać, gotować, przekładać rzeczy z miejsca na miejsce, odtwarzać codzienny rytuał: kosz z brudną bielizną, pralka, suszarka, deska do prasowania, szafa, szafka, talerz, kanapki, zlew, zmywarka, szafki, talerze, kotlet, zlew, zmywarka, szafki, talerz, parówki, zlew, zmywarka, szafki.
Koszty, jeśli nawet jakieś są, to niewielkie. Nic nie widać, nikt się nie orientuje. W każdym razie przez jakiś czas da się w to wierzyć. W którymś momencie wychowawczynie w przedszkolu zaczynają się baczniej przyglądać, zastanawiają się, czy wydać dziecko w ręce bełkoczącej matki. Ale przecież tu jest Polska, kult Matki Polki, i nikt nie ma prawa się wtrącić. Nie ich sprawa. Szybko zresztą można nauczyć dzieci samodzielnych powrotów z przedszkola, wmawiając im po prostu, że są już duże, prawie dorosłe, że potrafią więcej niż wszystkie pozostałe maluchy z podwórka, po które ktoś musi przychodzić, bo się zgubią, bo są za głupiutkie.
Nie, kosztów prawie nie widać. Dzieci oprane, nie chodzą głodne ani obdarte. Wprawdzie muszą zajmować się same sobą, nie zawracać głowy, być cicho, ale... mają normalny dom, matkę, w każdym razie taką, która nigdy przy nich nie pije. Dopiero kiedy zasną. Dlatego z czasem cisza nocna zapada coraz wcześniej. Dzieci marsz do łóżek, a gdy się buntują, łatwo je spacyfikować. Szybko i skutecznie. Szlaban na wyjście z pokoju też skutkuje, za złe zachowanie. A to zawsze łatwo udowodnić, przyczepić się do czegokolwiek: rozrzuconych butów, pisków za drzwiami czy niegrzecznego spojrzenia. Dorosły ma nad dzieckiem przewagę zawsze. Nawet chory dorosły, który nad niczym innym już nie panuje - ani nad swoim życiem, ani nad sobą, ani nad alkoholem i uzależnieniem. Potem ryk i za karę spać. Bo mamusia musi się odstresować. Chyba zasługuje na odrobinę odprężenia po tym wszystkim, prawda? W tym całym cholernym życiu, w którym nikt jej nie pomaga, tak? Ale nie, dzieci nie ponoszą kosztów picia, nie widzą, nie mają świadomości, nie rozumieją. Za małe są.
Takie picie i powolne staczanie się może trwać latami. Zwłaszcza jeśli kobieta jest samotna. Dzieci dorastają i przejmują rolę dorosłych, opiekują się uzależnioną matką, nienawidząc jej i szaleńczo ją kochając, wstydząc się i zamartwiając na śmierć. Nie ma drastycznych konsekwencji - zwykle myśl, że niszczy się życie dzieci nie przychodzi matkom do głowy albo przychodzi jedynie w formie duszących wyrzutów sumienia, które jednak nie prowadzą donikąd, no, może poza kolejną butelką, będącą w stanie złagodzić to gigantyczne poczucie bycia nikim. Bardzo złym nikim. (...)
Zamazywanie rzeczywistości, rozcieńczanie faktów, zupełnie tak samo, jak rozcieńczanie wódki sokiem. Bo picie drinków to fantastyczny sposób na ukrycie faktycznej ilości spożywanego alkoholu. Szczególnie przydatne w fazie, gdy sposób picia zaczyna budzić w tobie lekki niepokój (takie momenty, ocknięcia, zdarzają się każdemu nienormalnie pijącemu, oczywiście, trzeba sprawić, żeby jak najszybciej zniknęły, i są na to niezawodne sposoby!). To tak samo jak podjadanie cukierków z torebki schowanej w szafce. Przychodzisz do kuchni, sięgasz ręką do szafki, nawet nie musisz jej otwierać, wyciągasz garść, wychodzisz. Za parę minut jesteś tam znowu. Tak naprawdę nie wiesz, ile cukierków masz na koncie, gdyby ktoś zapytał, powiesz, że garstkę, no, dwie. Tyle pamiętasz, tyle ogarniasz. Kilka razy zdarzyło mi się domacać do dna torebki. Jedząc po kilka sztuk, pożerałam za jednym zamachem pół kilo czekoladek. Gdybym usiadła przy stole, postawiła przed sobą talerz z taką ilością słodyczy, nie mogłabym ich zjeść. Wewnętrzny strażnik włączyłby syrenę. Ale przecież nigdy nie miałam zamiaru zjadać takich ilości! A że rzeczywistość była inna? Och, raz mogło się zdarzyć, miałam słabszy dzień. Ten jeden, bo przecież o poprzednich nie pamiętam.
Gdyby ktoś przed wieczorem zapytał: "Czy wypijesz dziś pół litra wódki?" - odpowiedziałabym zapewne, że nie. To za dużo. Pół litra brzmi zupełnie jak synonim "za dużo". Pół litra dla młodej kobiety brzmi jakoś nieprzyzwoicie, niebezpiecznie zbliżając się do wyroku "pijaczka-degeneratka". (...)
Ten kamuflaż jest katastrofalny - nie wiesz, ile tak naprawdę pijesz, nie włącza ci się alarmująca lampka. Drinki można pić cały dzień, utrzymywać się w stanie rauszu i nie wpaść na to, że istnieje problem. Co jest problemem? To, że się dobrze bawimy? Trzeba włożyć tylko trochę wysiłku w stworzenie sensownej, w miarę wiarygodnej historyjki, wyjaśniającej skąd się wzięły grube foliowe worki na śmieci pełne dzwoniących butelek. À propos, sygnałem przejścia na wyższy poziom zaawansowania może być zmiana worków - te mniejsze, z cienkiej folii, nie utrzymają ciężaru szkła. Poza tym - muszą być matowe, nieprzejrzyste. Moje śmieci to moja własność, tajemnica, jak dane osobowe.
Picie w ukryciu to skuteczny sposób na powolne i diabelsko systematyczne samobójstwo. Uzależnienie rozwija się po cichu, rośnie w skrytości, po ciemku, nikt tego nie kontroluje. Nosicielka tego pasożyta z oczywistych względów nie dostrzega zagrożenia, nawet jeśli coś ją niepokoi, to i tak choroba jest daleko w przodzie, dalej, niż mogłaby się domyślać. Innych świadków nie ma. Zniszczenia postępują.
(...)
Przejdź na kolejną stronę.
Prawie nigdy nie piłam typowo "po kobiecemu". Alkohol nie załatwiał wszystkiego. Był niezbędnym elementem w tej układance, ale - szczególnie na początku - nie jedynym. Musiałam mieć towarzystwo. Bo to, czego szukałam, za czym goniłam, musiało być gdzie indziej, gdzieś na zewnątrz, poza domem, rodziną. Właśnie to coś było mi niezbędne. Ciągnął mnie szumek "wielkiego miasta", wabiła knajpiana atmosfera, te światła, muzyka, dym z papierosów, gwar rozmów (choć z czasem więcej było w tym pijackich wrzasków i bełkotu, ale w moich wizjach zawsze chodziło o elegancki gwar intelektualnych rozmów). Dałam się złapać na ten obrazek jak pierwsza naiwna. Oddałam się ułudzie bez reszty. Tak właśnie wyobrażałam sobie prawdziwe życie ludzi na poziomie. Ono musiało tak wyglądać. Gdzieś przecież te wszystkie piękne i seksowne kobiety z tymi pewnymi siebie, zabójczo przystojnymi mężczyznami poznają się, a potem bywają. Wiem, to strasznie żenujące przyznać się, że tak odległa od rzeczywistości wizja zdołała mnie tak dalece omotać, że nie rozglądałam się, nie zastanawiałam, nie weryfikowałam. Wierzyłam - wiedziałam - że tak właśnie jest, że tego mi trzeba. Chcę być wspaniałą kobietą z wielkiego świata. Jednak mojego infantylnego marzenia nie wprowadziłam w życie jak należy. Nie zabrałam się do tego metodycznie ani praktycznie. Zdałam się na przypadek. Jakże często oznacza to bylejakość...
Nie piłam potajemnie, w domu. Może nie zdążyłam. Picie domowe, samotne, bywa też wynikiem "racjonalnych" decyzji i kalkulacji. Ale na to trzeba czasu. Muszą się pojawić bardzo nieprzyjemne konsekwencje picia poza domem. Moja znajoma, uwielbiająca nocne życie klubowe, która nigdy sama nie zapłaciła za alkohol (mówiła: "Drinki zjawiały się przede mną same, jak zaczarowane"), zrezygnowała z popijaw w knajpach i pubach, bo powroty do domu okazały się w pewnym momencie, łagodnie mówiąc, zbyt kłopotliwe. Albo trzeba było zdać się na przypadkowych opiekunów, albo pogodzić z jedną wielką niewiadomą końca imprezy. Zdarzyć mogło się wszystko.
Czasem myślę, że alkoholika przed tragedią chroni chyba tylko opieka wyższych sił (choć nie wszystkich to dotyczy - statystyka wypadków z udziałem osób pijanych jest przerażająca). Nie znam ani jednego, który by stwierdził, mając pełną jasność sytuacji: "Nie, to zbyt ryzykowne, nie będę już się narażać". Niestety, najczęstszym impulsem zmiany - poza pomocą anioła stróża - jest jakieś wyjątkowo nieprzyjemne lub traumatyczne zdarzenie. Można je błyskawicznie rozmazać, udać, że go nie było, że się nie zdarzyło. I co ciekawe, to faktycznie działa. Ale mimo roztarcia i udawania, i nawet wiary, że było zupełnie inaczej, incydent ten popycha do zmiany. Do zmiany modelu picia. Bo przecież nie do rozstania się z trunkiem. Bez przesady, to jeszcze nie ten etap.
Dużo bezpieczniej pić w domu. Tu też wiele może się zdarzyć, ale przynajmniej jesteś u siebie. Nikt obcy nie zrobi ci krzywdy. No, chyba że w przypływie pijackiej fantazji sprosisz szemrane towarzystwo. A takie pomysły przychodzą do głowy. Picie samotne ma swoje plusy, tyle że po pijaku przestajesz je widzieć. I zaczynasz organizować sobie milutką popijawę, kopię knajpianego życia.
Powroty były nieznośne. Ta chwila, gdy rozważałam zamówienie następnej kolejki, czując jednocześnie, że lada moment ciało odmówi współpracy, już nie działa tak, jak powinno, rozchodzi się w szwach, zgina nie tam, gdzie się tego spodziewam. Wiem, że trzeba jakoś wrócić. Jest środek nocy, nie mam na taksówkę. Nocny autobus, zima. To zaledwie nieprzyjemne koszty. Mogły być gorsze, groźniejsze, tragiczne. Jednak jeszcze nie wpadłam na pomysł, żeby przenieść się z piciem do domu. I prawdopodobnie to mnie uratowało. Moja pycha. I wstyd, który popchnął mnie w innym niż zwykle kierunku.
Nie piłam już wiele lat, kiedy zaskoczyła mnie myśl, że jeśli teraz bym zaczęła, to już zupełnie inaczej. Bez udawania, bez tych wszystkich masek i pretekstów. Bez nocnych klubów, jazd taksówkami, strojenia się i malowania, bez starań żadnych. Po prostu. Ekonomicznie i uczciwie. Wódka do domu i do dna. Do końca, do śmierci. Ach, gdyby to tak było można - zapić się sumiennie na amen. Tyle że nawet jeśli zabierzesz się do tego metodycznie, i tak plan się posypie, po drodze narobisz bydła, poleziesz gdzieś, zniszczysz komuś spokój, unurzasz się w bagnie własnej żałości i duchowej nędzy, może nawet uczepisz się jak wesz jakiejś biednej współczującej istoty i zrujnujesz jej kawałek życia. O godnym zejściu nie ma co śnić. Leaving Las Vegas to bajka.
***
(...)
Kobiety w ogóle uzależniają się szybciej niż mężczyźni i alkohol ma na nie dużo bardziej szkodliwy wpływ. Uzależnione poważniej chorują i szybciej się degradują. Ta teoria jak najbardziej mnie przekonuje, znajdując potwierdzenie w biologicznej budowie kobiecego ciała: alkohol rozpuszcza się w wodzie, nie w tłuszczu, procentowa zawartość tłuszczu w ciele kobiety jest większa niż w ciele mężczyzny, zatem ta sama ilość czystego alkoholu wprowadzona do organizmu ważących tyle samo kobiety i mężczyzny uzyska większe stężenie w ciele kobiecym. Większe stężenie to większa trucizna. Jeśli dodać do tego, że u kobiet metabolizm alkoholu zachodzi wolniej, czyli dłużej przebywa on (a dokładniej aldehyd octowy, dużo bardziej toksyczny niż sam etanol, produkt rozkładu alkoholu) w ich ciałach, wychodzi dość proste równanie. Bardzo niekorzystne dla kobiet. Nie ma to nic wspólnego z dyskryminacją, to rzeczywistość, banalne fizjologiczne fakty. A z faktami się nie dyskutuje, choć ja próbowałam. Długo i zażarcie.
Alkoholizm to cholernie demokratyczna choroba. Być może kobiety, przynajmniej niektóre, muszą mierzyć się z boleśniejszymi stereotypami i pokonywać większe przeszkody w trzeźwieniu - żony alkoholików same wysyłają mężów na mityngi AA czy spotkania terapeutyczne, mężowie alkoholiczek... O ile jeszcze przy nich są, mówią raczej: "Bierz się za dom i rodzinę, nadrabiaj, sobą już się zajmowałaś, chlając". Jednak jeśli chodzi o samą istotę alkoholizmu, a mówiąc ściśle owo duchowe zwichnięcie, które pcha do poszukiwań ulgi za wszelką cenę, nie ma specjalnych różnic. Ducha mamy jednakiego rodzaju. A uzdrawia się go metodami niezależnymi od płci, wieku, rasy, wyznania, wykształcenia i stanu posiadania.
(...)
Picie w towarzystwie, w pubach, knajpach, restauracjach sprawia, że wystawiasz się na widok publiczny. Twoje krzyki, przesadnie głośny i wulgarnie chrapliwy śmiech, przekleństwa, kłótnie, chwiejny krok, a nawet - o zgrozo - siedzenie pod stołem, taniec na stole czy zrzucanie z baru szkła mają widownię. Widownię, która, nawet jeśli nie reaguje, widzi to wszystko, koduje i już potem ma tę wiedzę o tobie. Już nie uda ci się chodzić z podniesioną głową, bo są tacy, co wiedzą. Musisz się chować, zniknąć na jakiś czas, a potem przemykać chyłkiem, dopóki tamten kompromitujący obraz nie zatrze się w ich pamięci. A przecież kompromitujące obrazy nie zacierają się tak szybko i łatwo, o ile w ogóle.
(...)