Psychologia, która miesza w głowach

Dr Stephen Briers w swojej książce pt. "Psychobzdury. Jak mity popularnej psychologii mieszają nam w głowach" rozprawia się w wieloma półprawdami, które utrwalane przez lata w społecznej świadomości, mogą wyrządzić wiele szkód.

Czy naprawdę przyczyną naszych problemów w dorosłości jest trudne dzieciństwo?
Czy naprawdę przyczyną naszych problemów w dorosłości jest trudne dzieciństwo? 123RF/PICSEL

Oto fragment lektury:

Mit 17

To wszystko wina twoich rodziców

Żeby nie zadrżeć na wieść, że ich potomstwo ma rozpocząć terapię, współcześni rodzice muszą się wyróżniać nadzwyczajnym opanowaniem i prawdziwą bezinteresownością. Wprawdzie dowiedziawszy się, że ich dzieci zamierzają rozwiązać swoje problemy, mogą poczuć zadowolenie i ulgę, ale część każdego rodzica obawia się nieuniknionej w takiej sytuacji wnikliwej analizy procesu ich wychowywania. Rodzice wiedzą dobrze, że bardziej niż prawdopodobne jest, iż znajdą się w centrum zainteresowania jako główna przyczyna i autorzy problemów i niepowodzeń ich dziecka, niezależnie od tego, ile ma ono lat.

Jeżeli istnieje Jeden Wielki Mit, który rządzi wszystkimi innymi w królestwie popularnej psychologii, brzmi on tak: to, jakim jesteś dorosłym, jest zdeterminowane niemal wyłącznie tym, co zdarzyło ci się, kiedy byłeś młodszy, a zwłaszcza w rękach swoich nieszczęsnych rodziców. To właśnie z tego powodu dr Laurence Peters żartował, że "dzięki psychiatrii możemy naprawić własne błędy, wyznając winy naszych rodziców". Sam znam kilka przypadków, gdy rodzice całkiem majętnych dorosłych dzieci wzięli winę na siebie i z góry zaproponowali, że zapłacą za ich terapię właśnie dlatego (jak można się domyślać), że czuli się osobiście odpowiedzialni za wszystko, co mogło pójść nie tak w życiu ich dzieci.

Zazwyczaj, niestety, ich synowie i córki bardzo skwapliwie się z nimi zgadzali. Jednak takie prewencyjne próby rodziców, żeby "załatwić sprawę polubownie" mogą być nierozważne. Jakiekolwiek błędy popełnili nasi rodzice, nie mogą być tak naprawdę odpowiedzialni za genetyczne podłoże naszego charakteru, nad którym, kiedy już dobrali się w pary, mieli niewielką kontrolę. Badaczce Judith Rich Harris szkoda czasu dla tych, którzy ulegają temu, co nazywa Założeniem Wychowawczym: Klasycznym przypadkiem jest poeta Philip Larkin, który narzekał, że "mama i tata zjebią ci psychikę", i chociaż przyznawał, że ma większość wad swoich rodziców, nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógł je po prostu odziedziczyć.  

Harris to kobieta budząca szacunek. Piekielnie inteligentna, z orzeźwiająco otwartym umysłem oraz mnóstwem zawziętej determinacji w zanadrzu, wdarła się do cytadeli akceptowanej mądrości, wprowadzając niemałe zamieszanie w społeczności naukowej. Zaszyta w swoim domu w Middletown, New Jersey, gdzie głównie rezyduje z powodu problemów ze zdrowiem, bez stypendium ani formalnych kwalifikacji akademickich, przestudiowała w najdrobniejszych szczegółach wyniki badań rozwojowych i wysnuła z nich dość prowokacyjne wnioski.

Dużo swej wiedzy zaczerpnęła z badań psychologów ewolucyjnych oraz badań genetycznych nad bliźniętami, rodzeństwem i dziećmi adoptowanymi. Celem tych badań było ustalenie, jaką część różnic między ludźmi da się przypisać wpływowi środowiska, jaką zaś dziedzicznym cechom charakteru. Harris sformułowała brutalną konkluzję, że kiedy już uwzględnimy rolę genów, "środowisko domowe oraz preferowany przez rodziców styl wychowywania okazują się mieć znikomy wpływ na kształtowanie osobowości dzieci".

Chociaż liczby, które podaje Harris, są nieco różne, kierunek jej odkryć w dużej mierze zgadza się z wnioskami innych autorów, takich David Cohen, który również porównuje przypadki jednojajowych bliźniąt wychowywanych razem lub osobno. Chociaż różne cechy charakterystyczne bliźniąt wychowanych osobno korelują w mniej więcej 75 procentach, w przypadku wychowywanych razem jest to 85 procent, co pozostawia jedynie 10 procent dla różnicy, którą można przypisać wpływowi tak zwanego wspólnego środowiska. Ciekawe jest oczywiście i to, że pozostaje również sporo procent różnicy, której nie można wytłumaczyć ani jednym, ani drugim - zagadka, którą Harris zajmuje się w swojej ostatniej książce Każdy inny. 

***Zobacz także***

Ola Kot w "Tok Szoł" o psychofanie: Codziennie go blokuje i codziennie pisze z nowego profiluSuperstacja
Relacji uczymy się od siebie nawzajem
Relacji uczymy się od siebie nawzajem 123RF/PICSEL

Ale co powiemy o tych wszystkich badaniach pokazujących wpływ niepożądanych wydarzeń na dzieci? Ustalono przecież ponad wszelką wątpliwość, że jeżeli twój ojciec jest agresywnym pijakiem albo matka depresyjna i obojętna, to będzie to miało negatywny wpływ na twoją przyszłość, czyż nie? Rzeczywiście może tak być, a nawet istnieje dużo gruntownych badań sugerujących, że tak właśnie jest. Musimy być jednak ostrożni. Większość tych badań zakłada, że tylko dlatego, iż dwa lub więcej czynniki występują razem, istnieje między nimi jakiś rodzaj związku przyczynowo-skutkowego.

Jeżeli na przykład wiemy - jak przypomina nam psycholożka Diana Baumrind - że dzieci dominujących, apodyktycznych rodziców są skłonne do niższej samooceny, reakcji lękowych i agresji, a ponadto mają tendencję do naśladowania represyjnych zachowań rodziców, to naturalnie będziemy zakładać, że te dzieci stały się takie wskutek tego, jak były traktowane. Ale co, jeżeli okazały się takie, ponieważ po prostu odziedziczyły te skłonności po swoich rodzicach? Czy nie mogłoby to równie przekonująco wyjaśniać, dlaczego agresywni, nadzorujący rodzice często wychowują agresywne, nadzorujące potomstwo, jak pomysł, że dzieci stały się takie w konsekwencji wychowania, jakie otrzymały? W sumie agresywne skłonności okazują się w dużej mierze dziedziczne. Teraz widzicie, na czym polega problem.

Jeżeli wciąż nie jesteście przekonani, rozważcie pouczający przypadek badań nad dziećmi adoptowanymi, których biologiczne matki miały kryminalną przeszłość. Jeżeli matka była skazana, to w porównaniu z próbką adoptowanych dzieci, których biologiczne matki nie miały kłopotów z prawem, istniała większa szansa, że dzieci skazanych matek zostaną aresztowane (15 procent wobec 2), skazane (13 procent wobec 1) i osadzone w więzieniu (10 procent wobec 0). Nieprzyjemny fakt jest taki, że badania, które poprawnie uwzględniają czynniki genetyczne, konsekwentnie potwierdzają wnioski Harris, a zatem wyglądałoby na to, że, ogólnie rzecz biorąc, wychowanie ma mniejszy wpływ na to, kim będziemy, niż chcielibyśmy wierzyć.

Jeżeli, tak jak ja, jesteście rodzicami, możecie uznać implikacje tego wszystkiego za nieco szokujące. Jeżeli w waszej pracy, podobnie jak ja w mojej, miewacie do czynienia z dziećmi wymagającymi ochrony przed szkodliwymi wpływami ich środowiska, musicie przyznać, że Harris porusza poważne kwestie. Jest ona na tyle przekonująca, że zachęcałbym was bardzo, abyście zapoznali się z wynikami jej badań, chociaż bardzo was kusi, żeby od razu je odrzucić (jak uczyniło wielu krytyków).

Moje doświadczenie kliniczne sprawia, że nie jestem gotów, aby już teraz odrzucić wpływ środowiska. Wciąż pojawiają się interesujące odkrycia, które sugerują, że działanie rodzicielskiego stresu może rzeczywiście modyfikować geny ich dzieci, w tym receptory hormonów stresu. To wyglądałoby na dość mocny dowód przemawiający za tym, że środowisko nie jest bynajmniej bezsilne, chociaż, żeby oddać sprawiedliwość Harris, nigdy nie mówiła ona nic innego - a tylko tyle, że sprawy niekoniecznie wyglądają tak, jak nam się wydaje.

Jeżeli jesteście przywiązani do znaczenia wychowania, to zanim wylejecie dziecko z kąpielą (wydarzenie środowiskowe, którego wagę i możliwy wpływ doceniłaby pewnie nawet Judith Rich Harris), obejrzyjcie przekonujące dowody neuropsychologiczne zawarte w skanach mózgu emocjonalnie upośledzonych dzieci, które znajdziecie w świetnie napisanej książce Znaczenie miłości autorstwa Sue Gerhardt. W pewien sposób uspokaja mnie również sugestia psycholożki rozwojowej Sandry Scarr, że być może tylko skrajne warunki środowiska mogą wywierać na nas wpływ, a i to w zależności od naszych słabych punktów. To z pewnością obejmowałoby przypadki niektórych skrzywdzonych dzieci, z którymi pracuję.

Z tego, co mówi Harris i inni, wynika, że jeżeli jakoś sobie radzimy w dość przeciętnym domu, nawet jeżeli sprawy dalece odbiegają od ideału i mamy listę żalów długą na całe ramię, nie możemy tak naprawdę obwiniać mamy i taty o to, jacy jesteśmy jako dorośli. Przeszkoda dla "wystarczająco dobrego wychowania" może leżeć dużo głębiej.

Ujmując na moment w nawias przypadki, gdzie rodzice robią dzieciom naprawdę straszne rzeczy, przyjrzyjmy się trochę bardziej szczegółowo przyczynom naszego powszechnego poczucia, że mama i tata nas skrzywdzili. Co mamy na myśli, mówiąc, że należy ich winić, i za co właściwie należy ich winić?

Jednym z zarzutów często stawianych rodzicom jest to, że sposób, w jaki nas traktowali, sprawiał, że czuliśmy się nic nie warci. Jednak badania nad samooceną sugerują, że chociaż krytyczne, niedające wsparcia środowisko może szkodzić naszemu wizerunkowi własnemu, to samoocena nie jest ustalana raz na zawsze w dzieciństwie. Przeglądając wyniki ponad stu trzydziestu różnych badań, psycholog Chiunjung Huang odkrył, że ogólnie rzecz biorąc, ocena poczucia własnej wartości zmienia się mniej więcej do trzydziestego roku życia, a potem wyniki się stabilizują. Pierwsza dekada młodej dorosłości jest czasem szczególnych niepokojów. Huang nie analizował indywidualnych przypadków, więc jest możliwe, że były jakieś ukryte i miejscowe fluktuacje, których badanie nie wychwyciło. Nie zapominajmy jednak, że sposób, w jaki myślimy o sobie samych, często zależy w dużym stopniu od czynników, które mają niewiele wspólnego z domem rodzinnym. Z pracy Susan Harter wiemy na przykład, że duży wpływ na wzloty i upadki samooceny nastolatków mają relacje z rówieśnikami. Innym mocnym czynnikiem prognostycznym poziomu samooceny w tej grupie wiekowej jest zadowolenie z wyglądu fizycznego. Przy czym okazuje się, że czynniki rówieśnicze oraz upowszechniane przez media ideały piękna odgrywają większą rolę w poziomie zadowolenia młodych dziewcząt ze swoich ciał niż jakiekolwiek sygnały ze strony rodziców.

Powszechną wyobraźnię porusza również inna idea, zasadniczo psychoanalitycznej proweniencji, a mianowicie, że nasze różne "kompleksy" zawdzięczmy sposobowi, w jaki nasi rodzice radzili sobie z takimi zagadnieniami jak seks, zasady i brak umiaru. Freud uważał, że powtarzane rodzicielskie upomnienia w tych sprawach stoją za narodzinami superego, czyli zapisywanego w dzieciństwie oprogramowania decydującego o tym, jak należy postępować, i wyznaczającego warunki doświadczania przyjemności bądź bólu. Superego jest magazynem tych wszystkich chwil, gdy działania dziecka spotkały się z zachwytem, dezaprobatą lub gniewem rodziców. Jest fundamentem naszego sumienia i nie wolno go lekceważyć. Opieranie się jego wymaganiom grozi wezbraniem poczucia winy. Według Freuda bitwa między popędami szukającymi przyjemności a wyrażającym dezaprobatę superego może stworzyć zawirowania nieświadomego konfliktu, których wynikiem będą wszelkiego rodzaju objawy neurotyczne, poczucie niepokoju i fatalny nastrój. Wszyscy znamy ludzi, którzy są drętwi, nadzorujący i obsesyjnie pedantyczni (osobowość analna), a fakt, że są właśnie tacy, ma przypuszczalnie dużo wspólnego z tym, jak zostali wychowani.

Zdaniem Olivera Jamesa, odpowiednia mieszanka surowości i empatii ze strony rodziców tworzy sumienie łagodne, które nie będzie wam zbytnio dokuczało, ale pozwoli żyć uczciwie, podczas gdy zbyt apodyktyczny i karny bądź też, przeciwnie, zbyt swobodny i tolerancyjny sposób wychowania może stworzyć poważne problemy. Tu jednak ponownie zjawia się Judith Harris, która upiera się, że styl wychowania czyni niewielką różnicę, i wskazuje, że "z wielkiej liczby znalezionych korelacji między postępowaniem matek a wynikami osiąganymi przez dzieci tylko 6 procent - wynik, który mógł się pojawić przypadkiem - było statystycznie znaczące".

Freud i Klein sądzili, że kwestie seksualności mogą wyjątkowo niepokoić rozwijające się dzieci, zwłaszcza że muszą one tłumić pożądanie seksualne rodzica płci odmiennej - co rzekomo prowadzi do rozwinięcia się kompleksu Edypa u chłopców i odpowiadającego mu kompleksu Elektry u dziewcząt. Możemy odczuwać pokusę odrzucenia tej koncepcji jak wielu innych psychoanalitycznych nonsensów, ale nieświadomy umysł i tak może wystrychnąć nas na dudka, co zabawnie ilustruje następująca anegdota: Freda Cohen ma straszny problem ze swoim nastoletnim synem. Krzyczą na siebie, a czasami nawet się biją. W tej sytuacji Freda zabiera go do psychoanalityka. Po kilku sesjach doktor zaprasza Fredę do swojego biura i mówi: "Pani syn ma kompleks Edypa". "Edyp-Śmedyp", odpowiada Freda, "najważniejsze, że kocha mamusię". Prawdę mówiąc, niewielu ludzi traktuje dzisiaj poważnie teorię Freuda na temat rozwoju psychoseksualnego.

***Zobacz także***

Ola Kot w "Tok Szoł" o psychofanie: Codziennie go blokuje i codziennie pisze z nowego profiluSuperstacja
Może warto przestać rozpamiętywać przeszłość?
Może warto przestać rozpamiętywać przeszłość? 123RF/PICSEL

Psychologowie ewolucyjni Martin Daly i Margo Wilson, którzy szukali w materiałach badawczych świadectw istnienia kompleksu Edypa, znaleźli ich bardzo mało. Doszli więc do wniosku, że ów brak świadectw sprawia, iż analiza prognoz wynikających z tej koncepcji jest praktycznie niemożliwa. Z kolei Walter Mischel zauważył, że elastyczność norm moralnych w różnych sytuacjach (na przykład dzieci radośnie ściągające i kłamiące w szkole, które nigdy nie pozwoliłyby sobie na to w domu) przemawia przeciwko prawdopodobieństwu, że "w ogóle istnieje jakaś jednostkowa instancja moralna w rodzaju superego". Jeżeli zaś superego nie istnieje i nie może nas stawiać w trudnym położeniu, to nie możemy zrzucać odpowiedzialności na naszych rodziców.

Ale co z naszymi relacjami? Czyż nieprzyjemny rozwód rodziców nie wywiera zgubnego wpływ na perspektywę twojego przyszłego szczęścia? Być może nie. Alison Kirk odkryła, że chociaż dzieci rozwiedzionych rodziców patrzą bardziej realistycznie i z większym niepokojem na szansę rozpadu ich własnych związków, to nie wpływa to na samoocenę młodych dorosłych, ich życie intymne czy poziom zadowolenia z relacji. Może jednak doświadczenia z dzieciństwa wpływają na życie osobiste w mniej bezpośredni, subtelniejszy sposób? Wielu z nas słyszało o teorii przywiązania i o tym, jak jakość wczesnych relacji z opiekunem może wpływać na nasze późniejsze relacje w życiu. Jeżeli nie, to pozwólcie mi na krótkie wprowadzenie.

Przywiązanie występuje w dwóch podstawowych smakach - "ufnym" i "lękowym". Ten drugi dzieli się na kilka podkategorii. Ufnie przywiązane małe dziecko jest przekonane, że rodzic będzie reagował na jego potrzeby. Kiedy trzeba, szuka u niego pociechy, cieszy się z bliskości, ale potrafi również tolerować krótkie rozstania, nie okazując nadmiernego niepokoju. Ufnie przywiązane dziecko wykorzystuje rodziców jako bezpieczną bazę, z której można wyruszyć w świat, by go poznawać, ponieważ ma pewność, że matka powita je serdecznie po powrocie.

Jednak niektóre dzieci (od jednej trzeciej do połowy) nie zachowują się w ten sposób. Niektóre są rozpaczliwie przylepne. Inne wydają się wycofane, bierne i obojętne, jak gdyby dawno temu porzuciły wszelką nadzieję, że dostaną od dorosłych to, czego potrzebują. Jeszcze inne reagują na rozłąkę skrajną chwiejnością zachowań - gdy ich matki wracają, domagają się pieszczot, po czym ze złością je odtrącają. Jest jeszcze czwarta grupa dzieci, których zachowanie wydaje się całkowicie przypadkowe i chaotyczne. Są kompletnie zagubione, ponieważ często nie uświadamiają sobie różnicy między ludźmi, których znają dobrze, a nieznajomymi. Na podstawie tych reakcji niemowlęta zalicza się do jednego z czterech stylów przywiązania. Uważa się, że ich zachowanie odzwierciedla to, czego nieświadomie nauczyły się o świecie w procesie wychowania przez rodziców. Jeżeli matka jest spolegliwa, czuła i wrażliwa, najprawdopodobniej będą przywiązane w sposób ufny. Jeżeli nie, trafią do jednej z pozostałych czterech kategorii przywiązania nieufnego.

Przywiązanie nieufne rozpoznaje się u blisko 40 procent populacji, co najprościej można zinterpretować w ten sposób, że wokół nas jest mnóstwo rodzin nieradzących sobie z wychowywaniem dzieci. Gorzej - z badań statystycznych wynika, że ci spośród nas, którzy nie cieszą certyfikatem przywiązania w stu procentach ufnego, są bardziej podatni na różnego rodzaju problemy natury psychologicznej i społeczno-towarzyskiej. Być może zatem powinniśmy jednak winić rodziców za nasze kompleksy i nerwice? Na domiar złego Cindy Hazan i Philip Shaver znaleźli te same style przywiązania w miłosnych związkach dorosłych. Jeżeli twój dorosły styl przywiązania jest ufny, możesz się uśmiechnąć. Ale jeżeli należysz do jednej z pozostałych kategorii (jak mniej więcej połowa z nas) - cóż, mogą cię czekać fajerwerki, rozpacz lub znaczne wydatki na adwokata... Oczywiście trochę się nabijam.

Uczeni wiedzą, że w żaden sposób nie jest to takie proste i oczywiste. Co jednak, jeżeli czyjś styl przywiązania został ustalony raz na zawsze we wczesnym dzieciństwie? Czy wówczas rodzice muszą wziąć na siebie odpowiedzialność za nasze zmienne i rozczarowujące życie miłosne? Mogłoby się tak wydawać po lekturze niektórych autorów psychologii popularnej, którzy najwyraźniej nie odrobili pracy domowej. Pomysł, że przywiązanie jest "brakującym ogniwem" gładko łączącym przeszłość i teraźniejszość, jest tak elegancki i wygodny, że ignoruje często niektóre ważne, wciąż niewyjaśnione wątki. Zacznijmy od tego, że podobny rozkład różnych stylów przywiązania wśród dzieci i dorosłych nie oznacza wcale, że ludzie zachowują ten sam styl przez całe życie.

Według najlepszych szacunków około dwie trzecie z nas pozostaje przy tym samym stylu, jedna trzecia zaś z wiekiem go zmienia. W jednym z badań, gdzie obserwowano zachowania dzieci od wczesnych lat do osiągnięcia dojrzałości, tylko 17 procent badanych demonstrowało ten sam co w dzieciństwie styl przywiązania w dorosłych związkach miłosnych. W innym badaniu u mniej niż jednej trzeciej badanych znaleziono korelacje wskaźnika poczucia bezpieczeństwa oferowanego przez rodziców i obecnych partnerów.

Czy w związkach powielamy nasze relacje z dzieciństwa?
Czy w związkach powielamy nasze relacje z dzieciństwa? 123RF/PICSEL

W jeszcze innym badaniu ustalono, co nie powinno zaskakiwać, że styl przywiązania dorosłych często zmienia się dość drastycznie w obliczu stresujących wydarzeń życiowych. Wygląda również na to, że ludzie nie zawsze demonstrują ten sam styl przywiązania w różnych relacjach, co stwarza pewne wyzwanie dla tych, którzy popierają najbardziej podstawową wersję "wewnętrznego modelu roboczego" - teorii, że wzór psychiczny dziedziczony po mamie i tacie stosujemy później bez zastanowienia do wszystkich. Jak przyznają Paula Pietromanco i Lisa Barret, "ludzie nie mają jednego zestawu roboczych modeli Ja i innych", a Mark Baldwin zwraca uwagę, że "w relacjach miłosnych oczekiwania mogą się różnić znacznie w zależności od partnera, sytuacji bądź wyrażonych potrzeb". To już brzmi bardziej sensownie i lepiej zgadza się z naszym codziennym doświadczeniem.

Pewnie, możemy znać osoby, które zdają się powtarzać ten sam katastrofalny wzór postępowania z każdym kolejnym partnerem, ale czyż nie spotykamy również ludzi, którzy w cudowny sposób rozkwitli i zmienili się, gdy tylko przestali umawiać się z jakimiś "porażkami" i znaleźli kogoś odpowiedniego dla siebie? Możemy też mieć przyjaciół, którzy - odwrotnie - oddalili się od otwartego, zrelaksowanego, ciepłego stylu przywiązania, gdy dostali się pod wpływ nadzorującego, zazdrosnego partnera. Widząc, jak ludzie zmieniają się pod wpływem nowych relacji, naprawdę mam kłopot z koncepcją, że jesteśmy skazani na jeden z góry określony styl nawiązywania kontaktów, co sugeruje bardziej uproszczona literatura na temat przywiązania.

Z całą pewnością niewiele jest dowodów na poparcie śmiałych twierdzeń takich autorów psychologii popularnej jak Amir Levine i Rachel Heller, którzy mówią, że "zrozumienie stylów przywiązania jest łatwym i wiarygodnym sposobem zrozumienia i przewidywania zachowań ludzi w każdej sytuacji miłosnej". Gdybyż to było takie proste! Gdybyśmy na każdego reagowali w ten sam sposób, oznaczałoby to słabe przystosowanie do życia wśród ludzi. Wiadomo jednak, że nawet niemowlęta, których matki są w depresji, potrafią zachowywać się "troskliwie" w ich towarzystwie i całkowicie normalnie w towarzystwie innych niedepresyjnych opiekunów.

Jak zauważa Judith Harris: "Niemowlę, którego matka jest w depresji, nie oczekuje, że każdy będzie miał depresję". Styl przywiązania z wczesnego dzieciństwa jest również kiepskim prognostykiem tego, jak dobrze będziemy się dogadywać z innymi w późniejszym życiu i jak będziemy nawiązywali relacje z przyjaciółmi. Dinero i jego koledzy odkryli, że nawet ufny styl przywiązania stwierdzony u osób w wieku lat dwudziestu kilku nie gwarantuje jakości ich interakcji z partnerami w związkach damsko-męskich. W każdym razie dla większości z nas styl przywiązania może być mniej ważny, niż nam się wydaje. Jak tłumaczy profesor Pat Crittenden, związane z nim zachowania są uruchamiane tylko w warunkach zagrożenia, ponieważ właśnie w tym celu zaprojektowała je ewolucja. Jest całkiem możliwe, że nawet gdyby te potężne wewnętrzne programy istniały, to gdyby wszystko było w porządku, a my bylibyśmy w stanie stosunkowej równowagi, mogłyby one zostawić nas w spokoju.

Dynamiczny Model Dojrzewania Crittendena jest na szczęście wystarczająco elastyczny, żeby pomieścić możliwość różnych sposobów odnoszenia się do siebie w różnych sytuacjach. Prawda jest taka, że obecnie wiemy mniej na temat przywiązania, niż moglibyście przypuszczać na podstawie beztroskiego sposobu, w jaki szasta się dzisiaj tym terminem. Z pewnością nadal nie wiemy, jaką drogą nasi rodzice mieliby przekazywać nam konkretny styl nawiązywania relacji. Prawdopodobnie nie powinniśmy zapominać, że nasz typ przywiązania jest blisko powiązany z naszym systemem przekonań, a zwłaszcza przekonań, jakie żywimy na swój temat i na temat innych. Bartholomew i Horowitz zdołali sformułować na nowo całą taksonomię przywiązania dorosłych właśnie w tych kategoriach (jak zobaczycie na schemacie poniżej). Na przykład, jeżeli masz pozytywną postawę wobec siebie i innych to prawdopodobnie jesteś "ufny", podczas gdy z niską samooceną, ale myśląc pozytywnie o innych, wylądujesz w ćwiartce "zaabsorbowany-nieufny".    

Dr Stephen Briers, "Psychobzdury. Jak mity popularnej psychologii mieszają nam w głowach"
Dr Stephen Briers, "Psychobzdury. Jak mity popularnej psychologii mieszają nam w głowach" materiały prasowe

*****

Zobacz także: 

Dominika Tajner w "Tok Szoł" o chorobie syna: To pomogło mi w rozstaniu z MichałemSuperstacja
Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas