Robię to, co każą
Daniel Craig, najbardziej znany z roli Jamesa Bonda, jak ognia unika publicznych zwierzeń. Wiadomo, że przeniósł się z Anglii do Stanów Zjednoczonych, zamieszkał w Nowym Jorku, półtora roku temu po raz trzeci się ożenił - z aktorką Rachel Weisz - i ma córkę z poprzedniego związku.
Zaraz po weselu Craig popędził na plan filmowy, by wcielić się w Mikaela Blomkvista - bohatera trylogii "Millennium" Stiega Larssona. Uchodzi za bufona, faceta, który uwielbia ironizować. Nie jest lubiany przez dziennikarzy, ale jak tu odmówić sobie spotkania z taką gwiazdą?
Przed londyńskim hotelem Dorchester tłoczą się młodzi ludzie. Fani aktora dowiedzieli się, że tego dnia ich idol ma być na spotkaniu z mediami. Czekają w nadziei, że Craig zechce przejść się po pobliskim Hyde Parku, a wtedy... Ale 43-letni aktor nie ma czasu - dużo pracuje. Na wywiady dotyczące "Dziewczyny z tatuażem" musi jednak znaleźć miejsce w swoim kalendarzu. Tego wymaga kontrakt.
W pokoju 109 staje przede mną pogodny mężczyzna. Niewysoki, szczupły, ma głębokie zmarszczki na twarzy, trochę odstające uszy. Kamera musi go lubić, a to dla aktora jest bezcenne. Craig ma na sobie beżowy sweter, dżinsy, sportowe buty. Czuje się swobodnie. Nie gestykuluje, jeśli chce podkreślić jakąś myśl, zaczyna mówić głośniej. Ma przekrwione oczy. Dziwne, przecież nie należy do aktorów rozrywkowych, skłonny jest za to do sprzeczek...
Daniel Craig: Spałem tylko dwie i pół godziny. Byłem na planie "Skyfall" - nowej części przygód Jamesa Bonda - do dziewiątej rano. Nie wiedziałem, co się dzieje, gdy mnie obudzili i powiedzieli: "Wstawaj, Daniel, biegnij rozmawiać z ludźmi! Już czekają na ciebie!".
Przeczytałem, że kiedy David Fincher pokazał panu kilka scen z "Dziewczyny z tatuażem", powiedział pan: "Czy ty, k..., mówisz poważnie?".
- Gdzie pan znalazł tę informację? Chyba w internecie.
Producent filmu mi ją podał.
- Kontekst tej wypowiedzi był więc pozytywny? To zmienia postać rzeczy. W takim razie podpisuję się pod tym zdaniem (śmiech). Rzeczywiście, to, co David mi pokazał, zrobiło na mnie wrażenie. Pod względem wizualnym było niesamowite. Klimat, sposób filmowania scen. Cóż - Fincher to mistrz.
Czy to ze względu na niego przyjął pan rolę w "Dziewczynie..."?
- Praca z Fincherem to świetna sprawa. Ale myśl, że zapłacą mi za ekranizacje kolejnych części cyklu, nawet jak w nich nie wystąpię, też była kusząca. Oczywiście żartuję, bo sukcesu "Dziewczyny..." jestem pewien.
Chwali pan Finchera, a nie denerwuje pana, że kręci on niekiedy po kilkadziesiąt dubli jednego ujęcia?
- Na szczęście David słynie też z innych rzeczy.
Słyszałem, że zrobił kilka niezłych filmów.
- Widzi pan, ja też! Nie obchodzi mnie to, ile razy Fincher chce powtarzać jakąś scenę. Jestem aktorem filmowym i moja praca polega również na wykonywaniu dubli, o ile zachodzi taka potrzeba. Robię to, co każe reżyser. Nie kapryszę. Jeśli mam wypowiedzieć jedno zdanie sto razy, robię to.
I nie pyta pan po co?
- Proszę zapytać o to Finchera.
Już to zrobiłem, ale jestem ciekaw, co pan myśli.
- Za każdym razem dzięki jego wskazówkom znajduję w scenie coś nowego, spoglądam na nią z różnych perspektyw. Po każdym ujęciu siadałem z Davidem i rozmawialiśmy, czy nie spróbować inaczej. On szuka w aktorze partnera, choć nie pozwala zapomnieć, kto rządzi na planie. Lubi czuć się jak kapitan statku. Bardzo mi to odpowiada.
Ale jako Bond nie musi pan po kilka razy wskakiwać do tej samej rzeki.
- Kino akcji to zupełnie inny rodzaj filmu.
Szwedzkiej wersji "Dziewczyny z tatuażem" Nielsa Ardena Opleva pan nie widział, natomiast przeczytał książkę Larssona. Jak po jej lekturze wyobrażał pan sobie Blomkvista?
- Larsson świetnie go opisał. Miałem jasno sprecyzowany obraz tej postaci. Spodobał mi się jego idealizm. Ma mocne ego i popełnia błędy. Lubię jego sposób myślenia, szczególnie jeśli chodzi o postrzeganie dziennikarstwa.
Powiedział pan, że w "Dziewczynie..." jest gruby jak dziennikarz.
- Czuje się pan urażony? Przecież to był żart. Ale fakt - przybrałem dziesięć kilogramów. Musiałem dokonać tego przez sześć tygodni i utrzymać wagę przez rok - tyle trwały zdjęcia do filmu. Zaraz potem wchodziłem na plan "Skyfall", więc w bardzo krótkim czasie musiałem zrzucić nadwagę. Matko, jaki ja mam koszmarny zawód!
Bywają gorsze. Czy po roli Blomkvista zmienił pan swój stosunek do dziennikarzy?
- Te wszystkie historie na temat moich relacji z mediami są niewiele warte. Po prostu dzielę dziennikarstwo na dobre i złe. To drugie mnie wkurza. Generalnie jestem za tym, by w demokratycznym świecie dziennikarze walczyli o prawdę tak jak Blomkvist.
- Wolałbym, żeby krzyczeli za mną: "Daniel!".
Publiczność nie od dziś utożsamia aktorów z postaciami filmowymi, a rola w "Dziewczynie..." jest ważna dla pana kariery.
- Tak pan uważa?
A pan nie?
- Na pewno, ale nie chcę tylko myśleć, że ktoś zamierza wykrzykiwać na mój widok.
Bo pan zrozumiał moje pytanie wprost.
- Dobrze, wiem, o co panu chodzi, ale postanowiłem być trochę ostry.
Tak?
- To jeszcze raz spróbuję, tylko za chwilkę (śmiech). Wracając do pana pytania, jeśli stanie się tak, jak pan mówi, będę szczęśliwy. Bardzo lubię te dwie role - Blomkvista i Bonda, także ze względu na to, że są tak różne.
Cała ekipa filmu Finchera, włącznie z panem, to starzy wyjadacze. Wyjątek stanowi Rooney Mara − filmowa Lisbeth Salander.
- Rooney jest bardzo naturalną młodą kobietą. Powiem coś, co nie brzmi jak komplement, ale, wbrew pozorom, nim jest. Rooney jest nieaktorska. Brak jej zmanierowania, bardzo lubi grać, a praca z Fincherem sprawia jej przyjemność. Świetnie się dogadywali. Do tego okazała się doskonałą partnerką na planie. Kiedy trzeba, jest skupiona, a poza ujęciami lubi się śmiać. Czy można chcieć więcej?
Rozmawiał Maciej Gajewski
PANI 2/2012