Rzuciła pracę i zamieszkała w Barcelonie. "Spakowałam walizkę i poleciałam"

Piękna pogoda, widok na morze z sypialni i architektura, która nieustannie zachwyca. To nie opis wakacyjnej przygody, ale moja codzienność. Pięć lat temu rzuciłam wszystko i przeprowadziłam się z Krakowa do Barcelony. Bardzo często słyszę, że "jestem szczęściarą", ale uwierzcie mi - na początku wcale nie było kolorowo. Opowiem wam, jak to wszystko wyglądało i do czego mnie doprowadziło.

Zdjęcie Karoliny Wachowicz
Zdjęcie Karoliny Wachowiczmateriały prasowe

Jedyna Polka na hiszpańskiej wsi. "Życie zaczynałam od zera"

W 2019 roku dużo się w moim życiu działo. Postanowiłam więc wyjechać na pierwsze "samodzielne" wakacje. Nie miałam planu ani wymarzonej destynacji. Sprawdziłam loty: najtańsze były do Barcelony.

Spakowałam walizkę i poleciałam. Po tygodniu wiedziałam, że tu wrócę, ale już nie jako turystka. To nie tak, że "zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia", po prostu poczułam, że tutaj będę szczęśliwsza. Nie pomyliłam się.

W dwa tygodnie spakowałam walizki, rzuciłam pracę, wynajęłam swoje lokum w Krakowie i zamieszkałam w Barcelonie. A dokładniej w Valliranie, wiosce pod Barceloną, bo nie było mnie stać na mieszkanie, ani nawet pokój w mieście.

"O, patrzcie, to ta Polka"

- szeptano na ulicy.

Pamiętam, że dla lokalnej społeczności byłam niczym atrakcja turystyczna. Zaczynałam niejako "od zera". Bardzo często mówiono mi, że jestem nierozsądna - a to i tak eufemizm. "Nie poradzisz sobie i wrócisz", "fanaberie" - to tylko niektóre z tekstów, jakie słyszałam przez pierwsze trzy miesiące. Ja kontra reszta świata - tak się wtedy czułam. Byłam sama i na początku ta samotność mocno mi doskwierała. Nie było nikogo, kto by mi kibicował. Może to przekora, a może wewnętrzne przekonanie, że będzie dobrze, sprawiły, że się nie poddałam.

12 godzin pracy i 400 euro wypłaty na miesiąc

Zdjęcie autorki
Zdjęcie autorkimateriały prasowe

Oszczędności szybko znikały, więc wiedziałam, że muszę znaleźć pracę, żeby przetrwać. Zatrudniłam się w malutkiej, prywatnej szkółce, gdzie uczyłam katalońskie dzieci angielskiego. Pięć lat temu nie znałam hiszpańskiego, o katalońskim nawet nie wspominając. Nie było łatwo, ale trzeba było się "dogadać". Udzielałam lekcji 4 razy w tygodniu. Moja wypłata wynosiła wówczas 400 euro. Za pokój płaciłam około 200, reszta na przeżycie. Jedzenie, busy do centrum i inne, drobne wydatki. Nie było źle, ale wiadomo - apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Zaczęłam aplikować do wielu firm. Po kilku miesiącach dostałam się do działu marketingu Inditexu. Po pierwszej wypłacie przeprowadziłam się do centrum. Szybko awansowałam i... wtedy zaczęła się pandemia. Przez pół roku byliśmy - dosłownie - uwięzieni w domach. To był trudny czas, dla wszystkich. Pamiętam, że wiele osób straciło wówczas pracę, a ja starałam się cieszyć, że wciąż jestem zatrudniona. Pracowałam po 12-14 godzin, by tylko zarobić "najniższą krajową". Nie miałam obok siebie rodziny ani przyjaciół. Jednym z najtrudniejszych momentów był ten, kiedy zmarł mój dziadek, a ja nie mogłam wrócić do Polski.

Życie w przezroczystej klatce czyli Barcelona w czasie pandemii

Mieszkanie w jednym z najpiękniejszych miast świata podczas pandemii było poniekąd masochistycznym doświadczeniem. Chciałam podziwiać i doświadczać, ale jedyne, co mogłam zrobić, to wpatrywać się w ekran komputera. Co więcej, moja pensja była niewspółmiernie niska w stosunku do włożonego w pracę wysiłku. Kiedy restrykcje związane z covidem zelżały zdecydowałam, że muszę coś zmienić.

Postanowiłam aplikować do działu marketingu Amazona. Żeby dostać posadę musiałam przejść 5 testów. Uwierzcie mi, nie było łatwo. Czułam się, jakbym wróciła na studia. Poświęciłam wiele godzin, żeby odpowiednio się przygotować. Udało się i za pierwszym razem dostałam pracę. To był moment, kiedy - w końcu - wszystko zaczęło się układać. Dużo spacerowałam, podziwiałam miasto. Pracowałam w rozsądnych godzinach i za "uczciwe" pieniądze. Pewnego dnia pomyślałam: chyba zostanę tutaj na stałe. Postanowiłam więc sprzedać swoje mieszkanie w Krakowie i kupić (oczywiście na kredyt) tutaj.

Zakup mieszkania w Barcelonie. "Większość wyremontowałam samodzielnie"

Zdjęcia mieszkania autorki
Zdjęcia mieszkania autorkimateriały prasowe

Udało mi się wstrzelić w niszę: mieszkania po pandemii znacznie staniały. Znalazłam lokal na Barcelonecie, przy samej plaży. Kupiłam je przed ukończeniem 32. roku życia. W Hiszpanii oznaczało to, że byłam zobowiązana do opłacenia jedynie 5, a nie 10% podatku. Mieszkanie należało jednak wyremontować. Wszystko, co mogłam, zrobiłam sama. Odrestaurowanie tarasu, malowanie ścian i - oczywiście - składanie mebli z Ikei. Mieszkanie nie wygląda co prawda idealnie, ale za każdym razem, kiedy widzę niedociągnięcia, to przypominam sobie, że zrobiłam to samodzielnie. Obecnie mogę cieszyć, że mam swoje małe miejsce na ziemi. Z widokiem na morze.

Po pięciu latach mogę powiedzieć, że moje życie w Barcelonie jest satysfakcjonujące. To miejsce, gdzie - w mojej opinii- nikt nie czuje się obco.

"Karolina, to miasto tworzą emigranci"

- to jedno z pierwszych zdań, jakie usłyszałam po przyjeździe do Barcelony pięć lat temu. I faktycznie tak jest. Wiele osób mówi, że mi się udało, że mam szczęście. Jasne. To szczęście to jednak nie wygrana na loterii. Stoi za nim ciężka praca i trudne emocje, które ostatecznie doprowadziły mnie do szczęśliwego finału.

Szczerze wierzę, że to, w jakim kierunku będziemy podążać w życiu, najczęściej jest kwestią decyzji. Niektórzy zazdroszczą mi, że budzę się w centrum Barcelony, pośród zgiełku miasta, popijając poranną kawę z widokiem na morze. Ja zazdroszczę im, że budzą się na wsi, popijając poranną kawę z widokiem na góry, podczas kiedy mroźny wiatr przyjemnie szczypie ich w policzki.

Coś za coś.

Ostatecznie nasze poranki są konsekwencją tego, na co się zdecydowaliśmy.

Aplikacja Pogoda Interia - sprawdza się!materiały promocyjne
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas