Ściągam maskę

Chłopak z małej wsi, z rozbitej rodziny. Zakompleksiony, wstydził się skromnego domu i tego, że zamiast jechać na wakacje, pracuje w polu. Jego anoreksja była pewnie wołaniem: Zauważcie mnie. Zauważyli. Mikołaj Roznerski został aktorem. Ale sukces też trudno było unieść. Pogubiłem się – przyznaje. Za dużo romansów, awantur, za mocne życie. Odbił się od tego, nabrał pokory. Pomogła dziewczyna, dla której nauczył się nawet ujawniać uczucia.

Mikołaj Roznerski
Mikołaj RoznerskiPiotr AndrzejczakMWMedia

Twój STYL: W grudniu kończysz 35 lat. Poczułeś się dorosły?

Mikołaj Roznerski: - Nie tylko dorosły, ale  też dojrzalszy.

Co masz na myśli?

- Zrozumiałem, że mam dość zakłamania, w jakim żyłem. Bo niby na zewnątrz wszystko było w porządku, ale wciąż byłem smutny. Ktoś, kto patrzyłby na mnie  z boku, mógłby powiedzieć: "Jesteś popularnym aktorem, masz powodzenie u kobiet, pieniądze, jeździsz niezłym samochodem, producenci chcą cię w swoich filmach i serialach. O co ci chodzi?". No tak, jestem lubiany, zawodowo doceniany, powinienem być szczęśliwy, a nie jestem. "Co mam zrobić, żeby być radosnym człowiekiem?", zastanawiałem się. Jak czerpać radość z sukcesu, ze spotkania z przyjaciółmi, z codziennych rzeczy? Ludzie czasem uśmiechają się, bo widzą liście lecące z drzew. Zazdrościłem im, też tak chciałem.

Zastanawiałeś się, skąd ten smutek? 

- Dla człowieka, który pochodzi z małej miejscowości i nagle znalazł się w wielkim świecie, codzienność okazała się zbyt trudna. Zagubiłem się. Zakładałem różne maski. Szedłem do pracy i wydawało mi się, że muszę być świetny, bo przecież ludzie postrzegają mnie jako fajnego Mikołaja, który na wszystko się zgadza, jest zawsze uśmiechnięty. No to się uśmiechałem. Zresztą z domu wyniosłem przekonanie, że facet powinien być silny, iść do przodu. No i szedłem, a raczej: brnąłem. Przez rok zagrałem 200 spektakli wyjazdowych. Rano miałem dwie sceny w serialu, po południu scenę w filmie, później jechałem 200 kilometrów do teatru do Bełchatowa i potwornie zmęczony wracałem do domu. Nocami siedziałem sam i ryczałem. A rano znowu na plan.

Co się wydarzyło, że spojrzałeś na siebie inaczej? 

- Pomogła mi wspaniała kobieta. Z Adą (Adriana Kalska, aktorka - przyp. red.) zaprzyjaźniliśmy się na planie, razem gramy w spektaklach i dziś jesteśmy też razem w życiu. Podała mi rękę w najtrudniejszym momencie, kiedy byłem na emocjonalnym dnie. Widziała, co się ze mną dzieje. Dała do zrozumienia, że powinienem przestać udawać i zastanowić się, kim naprawdę jestem, bo będzie źle.

Wiele moich związków się nie udało. Chcę pracować nad sobą i nad tym, co mam, żeby tego po prostu nie schrzanić. Na szczęście udało mi się dogadać z matką mojego syna. Dzięki jej mądrości mamy teraz kontakt. W trudnych chwilach mnie wspierała. Zależało nam, żebyśmy byli fajnymi rodzicami dla Antka, mimo że każde układa sobie życie osobno. Żeby nasz syn miał wspaniałe dzieciństwo.

A twoje jakie było?

- Wychowałem się w maleńkiej wsi Rolantowice pod Wrocławiem, mieszkało tam 88 osób. To jedna ulica, kilkanaście domów i sklep u sołtysa. Do kościoła trzeba już iść do sąsiedniej wioski. Babcia, mama mojego taty, jest wierząca, więc co niedziela, po śniadaniu, brała mnie za rękę i szliśmy na mszę. Po kościele był rosół. Babcia robiła najlepszy na świecie. Sama zarzynała kurę albo prosiła mnie o pomoc. To było dla mnie proste. Ojciec miał ubojnię drobiu, więc tych kur zarżnąłem tysiące. Zresztą u nas w gospodarstwie cały rok była robota. Latem nie myślałem o wakacjach, bo to czas żniw, plewienia buraków, zbierania ogórków. Jesienią wykopki, a i zimą nie było odpoczynku: ojciec miał 60 hektarów.

A nauka? Przecież chodziłeś do szkoły.

- Sąsiad woził dzieciaki z wioski do szkoły furmanką. Jak byłem starszy, jeździłem pekaesem. A po szkole rzucałem teczkę i do roboty. Ojciec miał jeszcze hodowlę owiec i świń. Jeździć traktorem nauczyłem się w wieku 12 lat. Kiedyś tata zasiał bób. Na sześciu hektarach! Po zbiorach siedziałem na podwórku, na którym stało sześć przyczep bobu i łuskałem strączki. Całe lato, ręcznie! Palce odmawiały posłuszeństwa. Uraz do bobu został mi na wiele lat. Do niedawna nie byłem w stanie go jeść. Już mi przeszło.

Nigdy nie chciałeś rzucić tego wszystkiego?

- Dzieciak na wsi się nie buntuje. Wszyscy pracują, więc on też. Gdy miałem 14 lat, poszedłem do szkoły do Wrocławia i zobaczyłem, że koledzy po lekcjach grają na komputerze, a ja wracam do domu i muszę zabić 400 kurczaków. Wstydziłem się zaprosić kumpli z Wrocławia do Rolantowic. Wstydziłem się domu: starego, poniemieckiego, zbudowanego w 1860 roku. Na podwórku stała nyska. Z jej powodu też czułem się gorszy. Kiedy tata zawoził mnie do szkoły, zawsze prosiłem, żeby zatrzymywał się ulicę dalej. W ogóle miałem kompleksy. Do tego wpadłem w kłopoty związane z zaburzeniem jedzenia. Dziś nazywa się to anoreksja, ale wtedy nikt o takiej chorobie nie słyszał. Babcia mówiła, że mam jadłowstręt.

Co się stało?

- Rodzice się rozeszli. Musiałem podjąć decyzję, z kim chcę mieszkać. Jak nastolatek może zdecydować, którego rodzica wybrać? Młodsze rodzeństwo zostało z mamą, nie chciałem, żeby ojciec był sam. Mama wyprowadziła się, a wieś huczała od plotek. Ojciec nie komentował. Milczałem, ale to nie znaczy, że mnie nie bolało.

Dlaczego rodzicom się nie udało?

- Mamę pewnie przerosło życie na wsi. Była nauczycielką z miasta. Zakochała się w tacie, ale potem musiała pracować na roli. To nie było spełnienie jej marzeń. Odeszła, a ja przestałem jeść. Może chciałem zwrócić na siebie uwagę? Ale długo nikt nie zauważał, że dzieje się coś niepokojącego: zanim zachorowałem, koledzy wołali na mnie "gruby". Byłem tłuścioszkiem, nie podobałem się dziewczynom: jedną przekupiłem na dyskotece książką Beverly Hills 90210, żeby chciała ze mną zatańczyć.

Aż nagle zeszczuplałem i stało się coś nieoczekiwanego: zauważyłem, że jestem inaczej postrzegany. Koleżanki uśmiechały się zalotnie, koledzy przestali się nabijać. Uznałem, że to dobry kierunek: zacząłem liczyć kalorie. Byłem już przeraźliwie chudy - ważyłem 42 kilogramy. Aż zemdlałem i trafiłem do szpitala. Spędziłem tam ponad rok, wbrew pozorom leczenie jest trudne, długotrwałe. Musiałem nauczyć się jeść. Przestać się bać, że przytyję. Ale z anoreksją żyję cały czas, ta choroba zostaje na zawsze. Zamieniłem tylko liczenie kalorii na liczenie przebiegniętych kilometrów albo kilogramów "wyciśniętych" na siłowni. Wiesz, tak sobie myślę, że wpadłem w anoreksję, bo szukałem akceptacji. Wciąż jej szukam.

Miałeś żal do mamy?

- Byłem na nią wściekły, ale dziś, z perspektywy osoby dorosłej, staram się zrozumieć jej trudną sytuację. Niedawno odbyliśmy pierwszą ważną rozmowę na ten temat. Może późno, ale oboje musieliśmy do niej dojrzeć. Przeprosiła mnie. Powiedziałem: "Mamo, nie mam ci tego za złe. Rozumiem, że chciałaś być szczęśliwa. Inaczej nie potrafiłaś".

Masz poczucie, że ojciec wynagrodził ci jej odejście, kochał cię za dwoje?

- Kochał mnie tak, jak potrafił. Nie był skory do okazywania emocji. Nawet jak po odejściu matki zawalił mu się świat, nie dał tego po sobie poznać. Chciał mnie nauczyć życiowej zaradności, determinacji w dążeniu do celu. Może nie byłem wystarczająco pojętnym uczniem?

Kiedy wyprowadziłem się na stałe do Wrocławia pod koniec szkoły, nie poradziłem sobie. Wagarowałem, zmieniałem dziewczyny, słuchaliśmy z kumplami hip-hopu, rozrabiałem. Jako nastolatek miałem problemy z prawem. Na szczęście wkrótce poznałem inne towarzystwo i trafiłem do kółka teatralnego Chyże Jeże. To było coś nowego. Na przykład miałem grać na scenie drzewo. Może to nie było tak ekscytujące jak rozrabianie z chłopakami, ale wciągnęło mnie. Poznałem rówieśników, dla których liczyło się coś innego niż "fura i komóra". Zacząłem włączać się w prowadzone przez kolegów z kółka teatralnego rozmowy o literaturze. Poznałem twórczość Gombrowicza. Kiedy wystawialiśmy Ślub, zagrałem Ojca. I ten Gombrowicz tak mi zapadł w serce, że po latach napisałem o nim pracę magisterską.

To w tym teatrzyku poczułeś, że chcesz zostać aktorem? 

- Skąd! Nie miałem aż tak dobrego mniemania o sobie. Nie sądziłem, że w ogóle coś w życiu osiągnę. Dla mnie zaliczenie matury było sukcesem. Do szkoły teatralnej zdawałem, bo mój kumpel złożył tam papiery. Z braku pomysłu postanowiłem mu towarzyszyć. Nie miałem czasu na przygotowania. Na egzaminie do łódzkiej filmówki w komisji siedział Wojtek Malajkat. Spojrzał na mnie i powiedział: "Wyjdź, wsadź koszulę w spodnie i wróć jak mężczyzna". Zrobiłem, jak kazał, a po wejściu na salę powiedziałem wiersz... o motylku. Wszyscy się śmieli. Zdałem, ale byłem pod kreską. Dostałem się dopiero w następnym roku, na wydział lalkarski we Wrocławiu. Wtedy już byłem pewien, że tego chcę.

A co na to ojciec? 

- Zadał mi tylko pytanie: "Dla kogo będzie gospodarka? Piotruś nie chce, Agata jeszcze za mała, sam nie dam rady. Kto ją przejmie?".

Dawał ci pieniądze na studia we Wrocławiu?

- Już w liceum pracowałem w spawalni. Wróciłem tam po zdanych egzaminach. Na początku tylko zamiatałem, pewnego dnia prezes firmy powiedział: "Skoro już tu jesteś, może nauczysz się spawać? Przecież nie wiadomo, czy ci wyjdzie z tym aktorstwem". Spawałem barierki, balustrady. Wystarczało, żeby płacić 400 złotych za mieszkanie, dostawałem też alimenty od mamy. Ojciec również pomagał, choć jego gospodarstwo zaczęło podupadać. Byłem mu wdzięczny, że kupił mi laptopa, kiedy na czwartym roku pisałem pracę magisterską. Do dziś mam ten komputer.

Z dyplomem w kieszeni postanowiłeś zawojować Warszawę?

- Na czwartym roku dostałem pracę u Mariusza Trelińskiego w operze Król Roger we Wrocławiu. Ale potem cisza. Mariusz poradził: "Jedź do Warszawy, tam dużo się dzieje". Zapakowałem starą brązową tekturową walizkę i przyjechałem do stolicy. Wysiadam na Centralnym, stoję przed Pałacem Kultury i myślę: "Co będzie, to będzie". Spałem u kolegi, chodziłem na castingi, nic. Skręcałem więc długopisy, pracowałem w Obi jako kierowca i woziłem glazurę, zimą od 5 do 7 odśnieżałem Marszałkowską, potem biegłem do knajpy Melodia, w której byłem kelnerem. Roznosiłem też ulotki. Pod Rotundą spotkałem kumpla ze szkoły teatralnej. "Co słychać? - zapytał. - A ulotki rozdaję - odpowiedziałem. - A ja wracam  z próby z Teatru Dramatycznego, jutro mam zdjęcia w Ojcu Mateuszu, a pojutrze robię film" - odpowiedział. Przykro mi się zrobiło - on tyle osiągnął, a ja wciąż nic...

W teatrach cię nie chcieli? Dostałeś nagrodę ZASP-u za najlepszy debiut teatralny, rolę Piotra w Widnokręgu!

- Na nikim to nie robiło wrażenia. "Nie mamy miejsc", słyszałem wszędzie. Zresztą większość dyrektorów nawet się ze mną nie spotkała. Tylko Gustaw Holoubek poświęcił mi 20 minut, choć też nie miał wolnego etatu. Powiedział za to coś ważnego: "Im będzie pan dojrzalszy, tym będzie panu lepiej w tym zawodzie". Faktycznie tak jest. Ale zanim się o tym przekonałem, cieszyłem się nawet z tego, że byłem statystą. Pamiętasz w serialu Glina policjanta, który kopał dół? To byłem ja. Kopałem przez 12 godzin, dostałem za dzień zdjęciowy 60 zł i zupę. Musiałem się utrzymać, więc dyplom i dumę schowałem do kieszeni. Zresztą ojciec nauczył mnie, że żadna praca nie hańbi. Później poszedłem na casting do Supermarketu i się zaczęło. Zadzwonił do mnie producent Tadeusz Lampka z propozycją roli w M jak miłość. Posypały się kolejne propozycje.

Wkurzasz się, że wciąż dostajesz role ładnych chłopców?

- Wkurzam się, gdy mówią o mnie casanova polskiego show-biznesu. Właśnie odrzuciłem cztery oferty z tego powodu.

Wciąż obchodzi cię, co myślą inni? 

- Jak piszą, że są trzy rodzaje drewna: liściaste, iglaste i Roznerski, to potrafię się z tego śmiać. Ale kiedy robią mi zdjęcia, jak idę z moją dziewczyną, a potem na portalu plotkarskim pojawia się komentarz: "Pewnie za trzy miesiące ją zostawi", denerwuję się. Ludzie tak łatwo oceniają. Niech przyjdą do teatru i zobaczą mnie w dobrym spektaklu.

Mikołaj Roznerski
Mikołaj RoznerskiPiotr AndrzejczakMWMedia

Ja byłam! W Dwoje na huśtawce grasz rewelacyjnie i budzisz takie emocje, że pół spektaklu przepłakałam. 

- Z tym spektaklem było tak: zadzwonił do mnie reżyser, a zarazem mój agent Jurek Gudejko. "Jak z twoją kondycją? - zapytał. - Mam cięższy czas - odpowiedziałem szczerze. Ucieszył się. - Świetnie. Mam dla ciebie rolę w Dwoje na huśtawce z Anną Dereszowską. - Jurek, ja chyba nie umiem - zawahałem się, uważałem, że to za trudna rola. Przekonywał: - To dobry moment, żeby pokazać wszystkim, że jednak umiesz, bo ja wierzę, że umiesz".  Ta propozycja przyszła w doskonałym momencie, kiedy przestałem czuć radość  z wykonywania zawodu. Chciałem być artystą, a miałem poczucie, że jestem komediantem, który grywa tylko w lekkich, łatwych i przyjemnych produkcjach. Coraz częściej czułem się jak maszynka do zarabiania pieniędzy. Dziękuję Jurkowi za to, że zaryzykował. Udowodniłem, że potrafię grać nie tylko w serialach czy romantycznych filmach, ale też w teatrze.

Każdego dnia udowadniasz też, że jesteś dobrym ojcem, choć rozstałeś się z mamą swojego syna. 

- Mam do siebie ogromny żal, że nie potrafiłem utrzymać rodziny. Byłem za młody i za głupi. Dlatego dziś robię wszystko, by syn tego nie odczuł, nie jestem ojcem weekendowym. Jeśli nawet jadę w trasę po Polsce ze spektaklami, nie zostaję w hotelu na noc, wracam do Warszawy, żeby rano móc odwieźć Antka do szkoły.

Nie bałeś się ojcostwa? 

- Bałem się odpowiedzialności, zastanawiałem, czy nadaję się na ojca, czy będę potrafił dać dziecku tyle miłości, ile potrzebuje. Ale wątpliwości mijały, gdy brałem płaczącego synka na ręce, kładłem na przedramieniu, idealnie się tam wpasowywał, po chwili się uspokajał. Ten ojcowski dotyk przynosił mu ukojenie. Do dziś lubimy się przytulać. Wiem, że Antoni jest ze mnie dumny. Jestem jego bohaterem.

Mówisz, że już stanąłeś na nogi. Tak po prostu ci się udało? 

- Nie wiem, czy już stanąłem na nogi. Podjąłem decyzję, że chcę zmiany i pracuję nad sobą. Musiałem się nauczyć, że nie wszyscy muszą mnie lubić. Że mam prawo czasem na coś się nie zgodzić - wcześniej tego nie umiałem. Kolejna lekcja to kontrolowanie emocji. Zawsze byłem porywczy. Jestem słusznego wzrostu, trenuję sztuki walki, ale przecież nie o to chodzi, żeby pięściami rozwiązywać problemy. Już nie daję się łatwo sprowokować. Kontroluję swoje emocje.

I przestałeś być smutny?

- Tak. Mój świat zaczął nabierać kolorów. Zrozumiałem, że nie tylko praca jest ważna. A wiesz, kiedy czuję się najszczęśliwszy? Niedziela, jesteśmy we trójkę: ja, Ada i Antek, snujemy się po domu. Robię śniadanie, potem zmywam naczynia, wspólnie gotujemy - takie codzienne czynności bardzo łączą. Czasem piekę swoje ulubione ciasto z czerwonej fasoli z gorzką czekoladą i malinami, a czasem po prostu się nudzę i sam siebie przekonuję, że to nic złego. Chłopak, który od dziecka ciężko pracował, ma wdrukowany etos pracy. Ada nauczyła mnie, że czasem trzeba odpuścić. Hamuje mnie i uspokaja, uczy partnerstwa, mówienia o swoich uczuciach, potrzebach. Uczy mnie radości z drobnych rzeczy. Lubię wracać do domu. Może znowu zacznę odnawiać stare meble? Kiedyś zwoziłem je do domu ojca i przepadałem na całe dni i noce, naprawiając, malując, ulepszając. Zrobiłem designerski stół barowy ze starej beczki, którą przywiozłem z Lionu, "wystrugałem" też piękny kredens, który podarowałem wujostwu. Praca nad nim trwała półtora roku. Lubię takie proste życie.

Przeżyłeś zarówno totalne porażki, jak i sukcesy. Które są ważniejsze?

- Porażki, one kształtują. Sława trwa chwilę, sukces jest niebezpieczny, można się nim zachłysnąć. Z popularnością jest jak z opalenizną - szybko schodzi. Staram się o tym pamiętać. I o tym, że mam prawo do smutku, do złości, do tego, żeby powiedzieć "nie". Nie chcę dłużej żyć w zakłamanym świecie, w którym wszyscy są piękni, młodzi i szczęśliwi. Nie ma nic złego w tym, że budzimy się rano brzydcy i smutni. Tak też czasem musi być. Mam dość udawania.

Rozmawiała Beata Biały

Twój STYL 12/2018

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas