Stefano Terrazzino: Polska to dla mnie bardzo ważny kraj
Tancerz, aktor, piosenkarz… człowiek orkiestra. Stefano Terrazzino ma wiele talentów i wiele ojczyzn. Urodził się w Niemczech, jest Włochem a od 15 lat mieszka w Polsce. Z tej niezwykłej mieszanki potrafi wyciągnąć to, co najlepsze. - Nie muszę się definiować. Mogę budować mosty, łączyć. Znalazłem w tym swoją rolę - mówi. Właśnie wydał książkę – „Z głową w chmurach. Taniec moje życie”, w której opisuje swoją drogę od dzieciństwa w niemieckim Mannheim do gwiazdy polskich i niemieckich programów rozrywkowych. O „Tańcu z Gwiazdami” i tańcu w ogóle, nauce krawiectwa i miłości do Sycylii opowiada w rozmowie z Interią.
Anna Rzążewska: Ciągle chwytasz się nowych rzeczy, ale w twoim życiu zawsze obecny jest taniec. Jak się zaczęła ta przygoda?
Stefano Terrazzino: - Na początku taniec był tylko środkiem do celu. Jako dziecko byłem niepewny siebie, nie miałem łatwości w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Ciągle z głową w chmurach. Marzyłem, ale z tych marzeń nic nie wynikało, nie umiałem ich spełnić. Rodzice to widzieli i kiedy miałem piętnaście lat, postanowili mi pomóc, zapisując mnie na lekcje tańca. Myśleli, że znajdują dla mnie coś, co pomoże mi stać się mniej wstydliwym, a znaleźli dla mnie język, dzięki któremu zacząłem wyrażać siebie. Motor, który napędzał mnie do spełniania moich marzeń. To mocne słowo, ale nie boje się tych emocji - taniec mnie uratował, nadał kierunek mojemu życiu.
Ale mimo to chciałeś mieć jakąś pewną, "normalna pracę". Wybrałeś krawiectwo.
- Kostiumy taneczne są bardzo drogie, nie chciałem obciążać rodziców, którzy ciężko pracowali, prowadzili restaurację w Mannheim. Oczywiście pomagali mi, ale nie chciałem brać od nich pieniędzy. Wolałem sam szyć stroje. Moja trenerka też je szyła, zachęciła mnie do tego i tak to się zaczęło.
Ale szyć trzeba umieć...
- Miałem zacięcie do tworzenia. Zawsze coś wymyślałem. Myślałem o projektowaniu domów, chciałem być architektem. Mój najlepszy przyjaciel jest architektem, jako dzieci dużo rysowaliśmy. On teraz robi wielką karierę, a ja mówię o sobie, że jestem architektem ruchu. Zawsze byłem utalentowany manualnie, do tego szkoła designu trwała tylko rok. Jedna z nauczycielek powiedziała mi: "Dobrze by było, gdybyś umiał szyć, wtedy masz podstawy, żeby projektować. To tak, jak ktoś wymyśla menu, ale nie wie, jak się gotuje". Projektowanie i szycie jest bardzo ciekawe, to matematyka, wyobraźnia. Byłem trochę niedokładny, nie szyłem szczególnie prosto, ładnie. Zawsze ostrzegałem - moje ciuchy będą bardzo interesujące, ale niekoniecznie perfekcyjnie wykończone, dlatego cena będzie średnia - żeby było coś za coś. U mnie ważna będzie kreatywność, nie wykończenie.
Ale jednak cały czas wołał cię taniec.
- Tak, bo krawiectwo to był tylko kolejny środek do celu. Teraz to wiem, że aby być szczęśliwym, żyć w harmonii ze sobą, potrzebuję kilku składników. Na pewno muszę tworzyć - czy to będzie kostium, choreografia czy stół...
... czy płyta, czy teatralne przedstawienie. Wszystkie te rzeczy, którymi się zajmujesz, opisujesz w książce. Podobno tata spytał cię, po co ci jeszcze ta książka.
- Sam sobie zadawałem to pytanie.
Piszesz, że uporządkowała ci głowę. Jakiego Stefa zobaczyłeś po tym uporządkowaniu?
- To było dla mnie jak katharsis i nawet gdybym nie wydał książki, to same rozmowy z Ewą Anną Baryłkiewicz, która je spisała, bardzo dużo mi dały. Spojrzałem na tego małego Stefa, na drogę, jaką przeszedł i poczułem dumę. Potwierdzenie, że mam swoją miarę i wiarę, jak poruszać się w życiu, jakimi wartościami się kierować. Poczułem też wielką wdzięczność przede wszystkim za bazę, którą dostałem, czyli moją rodzinę, ludzi, których spotykałem. Moich braci...
Masz wytatuowany symbol waszej niezwykłej więzi - trzy kreski.
- To zabawne - przez tę książkę wszyscy wszystko o mnie wiedzą!
Czy jako tancerz zaspokoiłeś swoje życiowe ambicje?
- Cały czas to robię. Na początku myślałem, że jest to związane z rywalizacją. Oczywiście miło jest wygrać, widzieć, że to, co robisz jest dobre, jesteś akceptowany. Ale wygrana może mieć różne formy. To, że wzruszasz publiczność, a publiczność cię rozumie, to też jest wygrana. Ta forma jest mi nawet bliższa niż numerki na ubraniach, walka. Mój trener powiedział, że kręci go, gdy są inne pary wokół niego. A mnie średnio. "Taniec z gwiazdami" to była dla mnie idealna sytuacja, bo jest rywalizacja, ale jesteś sam na parkiecie.
Za co lubisz "Taniec z Gwiazdami"?
- Przede wszystkim jestem tu nauczycielem. Wiadomo - nie tańczę "na full" jak na turniejach czy spektaklu, bo tu chodzi o gwiazdę, o jej rozwój. Trzeba zaplanować to tak, żeby było szybko, ładnie i poprawnie. Inaczej niż kiedy tańczysz w turniejach i nad jednym elementem pracujesz bardzo długo, czasem latami.
Takie podejście wymaga pokory, bo pracujesz na gwiazdę, nie na siebie.
- To jest potwierdzone, że jak się skupiasz na gwieździe, to dobrze ci to robi i właśnie wtedy stajesz się widoczny. Efektem ubocznym jest to, że ludzie dobrze cię odbierają. Czasem nie rozumiałem kolegów, którzy uważali, że są w programie, żeby się pokazać. Zwykle osiągali efekt odwrotny do zamierzonego.
Byłbyś w stanie nauczyć tańczyć każdego?
- Nie i musiałem się nauczyć to akceptować. Przez te wszystkie edycje zrozumiałem, że przychodzi moment, kiedy trzeba powiedzieć: "Dobra, na niektóre rzeczy nie masz wpływu. Nie ma sensu się w to pchać." Tym bardziej, że trzeba sobie określić, po co tańczymy. Bardzo lubię uczyć amatorów, bo lubię ich zarażać pasją, patrzeć, że oczy zaczynają im lśnić. Ale to są inne warunki niż w programie, nie ma napięcia, oceniania, to jest relaks. Uważam, że każdy może w miarę swoich możliwości nauczyć się ruszać. Na pewno zawsze da się coś zrobić. Są osoby, które ćwiczą u mnie bardzo wiele lat, nie mają poczucia rytmu i po tylu latach "coś" tańczą. Nadal jest lekko poza muzyką, ale mają przyjemność, satysfakcję z pracy, jaką wykonały, i to już jest dla mnie jakaś wartość. Często w życiu spotykamy się z zarzutami, że zabieramy się za coś za późno. Zawsze przed tym uciekałem, dlatego moje projekty są nakierowane na to, by takie myślenie odcinać. Jakaś pani ma osiemdziesiąt lat i mówi, że wnuczka uważa, że w jej wieku tańczyć już nie wypada. Jak to nie wypada? Masz tańczyć, żeby walczyć z rzeczami, które sprawiają, że gorzej się czujesz. Życie jest krótkie, nie można się ograniczać.
W twojej pierwszej edycji "Tańca..." tańczyłeś z Kingą Rusin. Waszą rumbę niektórzy wspominają do dziś. Dla ciebie to była przepustka do polskiego show-biznesu.
- To były początki, program był w Polsce bardzo ważny. Internet nie był tak wszechobecny jak dziś, inne były wyniki oglądalności, "Taniec" osiągał pięć milionów, oglądały całe rodziny. Pamiętam, jak po tym programie przyjechali do mnie rodzice z Niemiec. Zabrałem ich do Oświęcimia, który bardzo chcieli zobaczyć. To był absurd, w obozie ludzie prosili mnie o autografy. Przez jeden program zyskałem tak ogromną popularność! Polacy mają ogromną sympatię dla Włochów. I wzajemnie. Widzowie polubili mnie za to, że jestem Włochem a mówiłem po polsku. Na początku rozmawialiśmy z Kingą po angielsku, potem producentka uznała, że to niedobrze, bo oddala widza od nas. Polski to trudny język, dla mnie jak chiński. Uczyłem się go krok po kroku. Powtarzałem za operatorami - pamiętam do dziś: "Ona jak lód. Ja ją roztopnieję". A teraz nawet śpiewam po polsku! Myślę, że tak jest ze wszystkim - na początku coś wydaje się nieosiągalne, dalekie, a potem przychodzi ten moment, że możesz śpiewać.
Mieszkasz w Polsce jedną trzecią swojego życia. Tu jest twoja ojczyzna?
- To jest bardzo ważny kraj, który uformował mnie jako człowieka, abstrahując od kariery. Miał ogromny wpływ na to, kim jestem. Polska jest moją ojczyzną, ale ja nie mam jednej ojczyzny.
Niemcy, Włochy, Polska. W książce powiedziałeś, że wszędzie byłeś obcy. W Niemczech byłeś Włochem, kiedy przyjeżdżałeś na Sycylię mówili: "Niemcy jadą". Ciągle szukasz swojej tożsamości?
- Akceptuje sytuację taką, jaka jest. Nie szukam już, nie muszę się definiować. Przez to, że jestem taką "mieszanką", mogę budować mosty, łączyć. Znalazłem w tym wartość i swoją rolę. Podobnie jest z moimi pasjami. Mówią o mnie tancerz, wokalista, aktor. Ludzie potrzebują takich definicji, a ja wolę jak mówią: "człowiek orkiestra". Albo jak powiedziała o mnie Kasia Skrzynecka - "człowiek renesansu", choć to za bardzo pompatyczne. Najbardziej mi się podoba "Marzyciel". Z tym, że marzyciel, który działa. Tak jak mówię w swoim spektaklu: "Moim marzeniem jest działanie".
Od lat prowadzisz warsztaty taneczne na Sycylii, remontujesz tam dom. Czujesz się Sycylijczykiem?
- Nie wiem, co to znaczy być Sycylijczykiem. Wiem, że jestem bardzo związany z tą ziemią, z moim ojczystym językiem, którym mówili do mnie rodzice - czyli sycylijskim. Nawet poczucie humoru, które dostałem, jest specyficzne. To jest to koło, które się zamyka, stamtąd moi rodzice zaczęli swoją podróż. Niesamowite, bo oni nie mają tego sentymentu. To ja ich uczę, na nowo inspiruję. Rodzice mieli żal do Sycylii, bo tam nie było pracy, musieli wyjechać za chlebem. Moja mama długo to przeżywała, ale w końcu oboje pokochali Niemcy, tamtejsze możliwości, warunki. Kiedy mówię im o Sycylii, słyszę, że tam nic nie działa. A to jest kwestia podejścia. Ostatnio załatwiałem paszport, w urzędach panował ogromny chaos. A mnie to bawiło. Oglądałem to jak film Sorrentino. Wiem, że to jedna strona Sycylii, a potem jest słońce, piękne widoki. Coś za coś. Idealizuję Sycylię i wiem o tym. Nawet sycylijczycy mówili mi: "Dzięki, że nam pokazujesz, że mamy taki fajny kraj".
Jesteś szczęśliwym człowiekiem?
- Żyje na pewno w harmonii ze sobą, oczywiście muszę o nią dbać. Szczęście to za wielkie słowo, dla mnie to raczej równowaga jak w tańcu - cały czas musisz trzymać balans. Taniec jest odzwierciedleniem życia. Wszystko musi w nim być - ból, rozczarowanie, nuda, bo kiedy jest tylko uśmiech to jest nieprawdziwe, płaskie. Ostatnio otworzyłem "Małą Sycylię" - miejsce gdzie można potańczyć, coś zjeść, pobyć razem. Wybierałem kubeczki, firanki, wygląd menu. Myślę, że to jest też forma tańca. Taniec mnie nauczył, że wszystko jest ze sobą połączone i musi ze sobą grać.