Sylwestrowe nieporozumienia
Ostatni dzień roku, który na zawsze zostaje w pamięci? Wcale nie taki, kiedy wszystko szło zgodnie z planem. Aktorka Katarzyna Zielińska do dziś uśmiecha się na myśl o pewnej awarii, sopranistka Aleksandra Kurzak wspomina noc w samolocie, kapitan Roman Paszke wraca do chwil spędzonych w ciemnościach na środku morza. A kucharz Robert Sowa opowiada o kolacji, którą przygotowywał bez prądu.
Uwaga! Usterka
Katarzyna Zielińska - choć jej piękna suknia nie doczekała się pochwał, aktorka nie żałuje, że w tę noc musiała zostać w domu. Było inaczej niż zawsze, nawet zabawnie.
Była to niezwykle mroźna zima. 30 grudnia, w przeddzień sylwestra, miałam jeszcze koncert w Lublinie na powietrzu. Ja śpiewałam, zapowiadała moja przyjaciółka Ewelina. Tupałyśmy, chuchałyśmy w dłonie i szturchałyśmy się łokciami: wytrzymaj, jutro o tej porze będziemy gotowe na bal, w pięknych sukniach i makijażu. Byłam wtedy singielką, marzyła mi się babska impreza, a Ewelina miała mi towarzyszyć. Żartowałyśmy, że ona na drugie imię mogłaby mieć Katastrofa. Bo jeśli komuś zaparkowany samochód ma przymarznąć do ziemi albo wpaść przez okno piorun kulisty - to właśnie Ewelinie. Ale sylwester to przecież noc szczególna, zdarzają się same dobre rzeczy, więc przesądy i uprzedzenia idą na bok.
Około dwudziestej miałam umalowane jedno oko i chodziłam po domu w piżamie. I właśnie wtedy ktoś zadzwonił do drzwi mojego wynajętego mieszkania na ósmym piętrze bloku z wielkiej płyty. Patrzę przez wizjer: sąsiadka z siódmego. Przemiła staruszka, ale aż tak miła, że składa życzenia wszystkim domownikom? Otworzyłam. Cichutkim głosem zakomunikowała, że na jej suficie dzieje się coś niepokojącego i istnieje możliwość, że w mojej łazience pękła rura. Dodała, że trzyma się zasady "jaki ostatni dzień roku, taki cały nowy rok", więc nie chciałaby mieć problemów.
Obejrzałam podłogę w łazience - sucho. Sąsiadka podziękowała, ja zaczęłam malować drugie oko. Po półgodzinie znowu dzwonek. Sąsiad z szóstego. To już zaczynało być podejrzane. Otworzyłam. Znów nie chodziło o życzenia, sąsiad oświadczył, że kapie mu ze ściany. Teraz jemu pokazałam, że u mnie nie dzieje się nic. Następny dzwonek to już delegacja sąsiadów - ewidentnie cieknie "po pionie", panowie zrobili śledztwo, wychodzi na to, że coś się stało w rurze na moim poziomie. Mogę tego nie widzieć, bo rura jest ukryta w podłodze. Hydraulik przyjedzie rano, panowie spróbują zakręcić pion, ale ja mam siedzieć w domu, bo "wszystko się może stać". Spojrzałam na Ewelinę. "Czyżby ona za tym stała?", przemknęło mi przez głowę.
Już wiedziałam: na bal nie idziemy. Zarządziłam: zamykamy drzwi, gasimy światło, otwieramy wino. Żadnych gości więcej. Wiedziałam, że chyba z mojej winy część sąsiadów musiała zrezygnować z wyjścia, a inni będę wściekli, kiedy odkryją mokre plamy po powrocie do domu. Musiałyśmy się zabarykadować. Na szczęście zawsze mam w domu jedzenie na czarną godzinę, a nawet kolorowe słomki i parasolki do drinków. Urządziłyśmy sobie babską imprezę, zaprosiłyśmy jeszcze trzecią koleżankę. Tańczyłyśmy, grałyśmy w gry planszowe, gadałyśmy, zjadłyśmy "całą lodówkę". I był to jeden z najfajniejszych sylwestrów w moim życiu.
Metody tradycyjne
Robert Sowa - mistrz kulinarny, autor książek, właściciel restauracji Sowa & Przyjaciele przygotował dziesiątki bali. Ale najlepiej pamięta sylwestra, który mógł okazać się katastrofą.
Tęgi mróz na zewnątrz, półtora metra śniegu na stokach, a w kuchni gorączka. Jest sylwestrowy wieczór, piąta po południu. Za cztery godziny sala balowa w eleganckim hotelu zacznie się zapełniać. Razem z całą ekipą przygotowujemy imprezę dla setki gości. Rzecz dzieje się w miejscowości Gerlos w Alpach austriackich, jest rok 1989. Kelnerzy nakrywają stoły, orkiestra podłącza sprzęt, rośnie napięcie, bo trzeba już szykować mięsa, doprawiać, smażyć. Na te ostatnie godziny zostało najwięcej pracy. I nagle - ciemność! Chwilowa awaria? Mija kilka minut, kilkanaście, żartujemy sobie, że pewnie właściciel nie zapłacił za prąd. Ale mina rzednie nam z minuty na minutę.
Siedemdziesiąt procent wyposażenia kuchni to sprzęt elektryczny, mamy tylko sześć palników na gaz. I zaledwie dwa małe piece gazowe, z których kucharze dzisiaj korzystają rzadko i niechętnie - to jak powrót od komputera do liczydeł. Wkrótce już wiadomo: sprawa jest poważna, zasilania nie będzie kilka godzin! No i wybuchła panika - co robimy?! Ktoś rozsądny wpadł na pomysł, żeby zgarnąć wszystkie świece ustawione na stołach dla gości. OK. Można już było kroić. Ale co z gotowaniem, pieczeniem? Obsługa szybko przejrzała zaplecze, wystawiliśmy na zewnątrz kilka grilli, rozpaliliśmy. W pobliżu stoku były rzędy pochodni, ściągnęliśmy je na tyły hotelu, żeby oświetlić zaplecze i ustawić między nimi grille, na których opiekaliśmy mięso. No i się zaczęło.
Comber jagnięcy i polędwica wołowa przed wstawieniem do pieca przeszły dymkiem. Punkt dla nas - efekt późniejszego pieczenia był lepszy, niż gdybyśmy usmażyli mięso na patelni. Przyszła kolej na zupy. Jak zrobić krem bez blendera? A ja miałem za punkt honoru poczęstować gości zupą kremem z polskich borowików. I nie zamierzałem się poddać. Podgrzane grzyby rozdrobniłem ile się dało, potem poszła w ruch trzepaczka. I jeszcze przetarłem zupę przez sito. Nie była zupełnie aksamitna, ale - jak się potem okazało - właśnie minimalne grzybowe grudki podobały się najbardziej. Orkiestra zaczęła grać unplugged, pojawili się pierwsi goście, musieliśmy oddać część świec.
Czas wziąć się do deserów, co z nimi? W menu mieliśmy podszykowane wcześniej desery lodowe, które z wielkim prawdopodobieństwem rozpuszczały się w zamrażarce. Cukiernik ubrał się ciepło i postanowił przygotowywać je wewnątrz chłodni. Zamknął się tam, żeby ograniczyć otwieranie drzwi. Około 23.15 włączyli prąd. Co za radość, co za komfort! Resztę potraw przygotowaliśmy bezproblemowo. Na szczęście strat było mało, lekkie zadraśnięcia przy krojeniu. W kuchni, jak w samochodzie, im gorsze warunki, tym jesteśmy uważniejsi, najwięcej wypadków zdarza się w niestresujących okolicznościach. Tak, to była ciężka robota. Na szczęście doceniona. Do dziś się zastanawiam, czy gdyby nie wyłączyli prądu, ten sylwester byłby taki udany.
Wiatr w żagiel
Roman Paszke - regaty milenijne, właśnie zaczyna się 2001 rok. Wśród startujących kapitan Roman Paszke i jego załoga. Mają ambicje pokazać, że potrafią zawalczyć o pierwszą pozycję. Prawie się udało.
Taka sytuacja zdarza się tylko raz w życiu. Bo co to za sylwester! Przełom wieków. Gdy katamaran Warta Polpharma zbliżał się do linii startu największych ówczesnych regat wielokadłubowców, mieliśmy z kolegami z załogi plan. Wpłynąć w nowe tysiąclecie na pierwszej pozycji, pokazać klasę polskich żeglarzy i udowodnić, że małe nie znaczy gorsze. Bo na czym płynęliśmy? Na łódce, którą w porównaniu z ogromnymi katamaranami za miliony dolarów można nazwać łupinką. Nasi rywale mieliby się z nami liczyć? Udowodnimy im, że tak.
Start był w Barcelonie, mieliśmy odbyć rejs nie byle jaki - dookoła świata bez zawijania do portów. Wiadomo, że nasze szanse pokonania gigantów na długim dystansie były marne. Ale chcieliśmy być najlepsi na pierwszym odcinku. Najpierw więc upatrzenie pozycji, przedostanie się w miejsce dogodnego startu i już słyszymy sygnał ze statku, repliki galeonu Krzysztofa Kolumba. Na brzegu nasze rodziny krzyczą z całych sił, my mkniemy do przodu. Tak! Linię startu przekraczamy jako pierwsi. Teraz trzeba to utrzymać, pruć tak dalej. Szło dobrze. Aż nagle... Spojrzałem w górę, bo zaniepokoił mnie dźwięk żagla - grot zaczął dziwnie łopotać tuż przy szczycie masztu. Awaria, teraz? Niemożliwe! Mamy szturmem wziąć nowy wiek, a tu banalna usterka z żaglami? Nie chciałem w to wierzyć.
Nie klnę na łodzi, ale wtedy miałem ochotę. "Zdiagnozowaliśmy" uszkodzenie - prawdopodobnie zniszczone listwy, które idą przez całą szerokość żagla. Jeśli ich nie wymienimy, listwy mogą przebić grot, a wtedy jesteśmy załatwieni. Mogłaby być potrzebna interwencja z zewnątrz, a to wyeliminowałoby nas z zawodów. Trudno, siła wyższa, trzeba ściągać żagiel, wymienić uszkodzone elementy. Roboty na dwie, trzy godziny. A więc wszystkie ręce na pokład! Walczyliśmy z awarią do drugiej w nocy. Tylko co jakiś czas któryś z nas przerywał, żeby połączyć się z Marcinem Zimochem prowadzącym sylwestra w telewizyjnej Jedynce. Wcześniej myślałem, że będziemy relacjonować nasz sukces, ale tkwiliśmy na środku Morza Śródziemnego i opowiadaliśmy, jak idą prace przy żaglu. Cóż, jeszcze raz się potwierdziło, że morze uczy pokory.
A tego sylwestra wspominam jako jednego z najbardziej niezwykłych w moim życiu. W nowy wiek wpłynęliśmy zmęczeni, ale zadowoleni, w końcu najważniejsze, że nie wypadliśmy z regat. Po stu dniach, w porcie w Marsylii, szczęśliwie zakończyliśmy rejs dookoła świata.
Czas nie istnieje
Aleksandra Kurzak - jest przyzwyczajona do ciągłych podróży. Bo raz śpiewa w La Scali, raz w Metropolitan Opera. Ale lot przez ocean w sylwestra?! Nie planowała tego. Tak jakoś wyszło.
Która godzina? Czemu dyrygent przedłuża wejście orkiestry? Jeśli jeszcze raz zabisujemy, zrobi się wpół do dwunastej, zdjęcie kostiumu - dziesięć minut, nie zdążę na wybicie północy! Od lat 31 grudnia spędzam podobnie. Bo zazwyczaj występuję, publiczność kocha koncerty sylwestrowe. Z zegarkiem w ręku liczę ostatnie godziny, kwadranse. Do restauracji czy na imprezę, gdzie czekają przyjaciele, wpadam w ostatniej chwili, na styk. Ale ten jeden raz miało być inaczej. Był rok 2004, końcówka grudnia. Dziwny czas. Z jednej strony sukces - miałam za sobą debiut w Metropolitan Opera. Z drugiej - smutek. Pierwszy raz sama przeżyłam święta Bożego Narodzenia, bez rodziny, w wynajętym nowojorskim mieszkaniu. Udawałam, że Wigilia to zwyczajny dzień - sprzątałam, farbowałam włosy, próbowałam nie myśleć, co dzieje się w moim domu we Wrocławiu.
Kiedy więc minęła gwiazdka i miałam już bilet na samolot powrotny, odetchnęłam z ulgą. Pakowałam się, jeszcze załatwiałam sprawy. Jaka data jest wypisana na bilecie? Kompletnie o tym zapomniałam. Jechałam na lotnisko zadowolona - wkrótce znajdę się w domu, opowiem rodzicom, co się wydarzyło, otworzymy szampana na Nowy Rok. Zaraz, coś nagle mnie tknęło. Przecież dziś jest 31 grudnia! W całym tym pośpiechu nie dotarło do mnie, że lecę w sylwestra. Spojrzałam na siebie - dres, sportowe buty, żadnego makijażu. Czy tak się wita Nowy Rok? I gdzie ta świta bliskich? Byłam zawiedziona, znowu będę sama w takim momencie. Ale już siedzę w samolocie.
Wszyscy rozbawieni, wiadomo - nastrój szampański. Rozczarowanie powoli mnie opuszcza. Przecież i tak nie mam wpływu na to, co się stało. Stopniowo dostrzegam jasne strony sytuacji - przynajmniej nie musiałam szykować sukienki, pójść do fryzjera... Trudno, polecę sobie przez tę dziwną noc i wyląduję w innym roku, to nawet zabawne. Ale właściwie kiedy ten nowy rok się zacznie? Według czasu amerykańskiego, czy może mam go przeliczyć na polski? A może według strefy, nad którą będziemy właśnie przelatywali? Nagle poczułam, że jestem zawieszona w czasie. Że tak naprawdę jest on bardzo względny i tylko nam się wydaje, że możemy nad nim zapanować. Ja też tak zawsze myślę - ogarnę, zdążę, zaplanuję. Co rok postanawiam: od pierwszego stycznia wezmę się do rzeczy X, radykalnie zmienię Y, zapiszę się na siłownię. I co? Jeszcze w styczniu postanowienia się rozmywają, karnet rzucam w kąt. Może więc nie warto spinać się na siłę?
O tym myślałam, lecąc nad chmurami, i było mi dobrze. Świat zwolnił. Kapitan o tylko jemu wiadomej godzinie ogłosił, że mamy Nowy Rok, a stewardesy otworzyły szampany. Uśmiechnęłam się, bo czy jesteśmy pewni, że to właśnie godzina ZERO? Tej nocy zwolniłam się z noworocznych postanowień. Dziś mogę sobie powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Znalazłam miłość, wkrótce urodzę dziecko, układa się moja kariera. Nie zaplanowałam tego 1 stycznia.
Wysłuchała Agnieszka Litorowicz-Siegert
Twój STYL 1/2014