Szkoła miłości

Jak znaleźć tego jedynego? Stworzyć dobry partnerski związek, w którym będziemy się wspierać i kochać? Co robić, by uczucie nie wygasło? Dorosnąć - tłumaczy coach Maciej Bennewicz. - To jedyna droga do prawdziwej miłości.

 
 © Panthermedia
By miłość była dojrzała, a związek udany, niezbędna jest równowaga trzech elementów
 © Panthermedia

Twój STYL: Pana najnowsza książka proponuje coachingowe podejście do miłości. Co to znaczy? Przyznam, że coaching kojarzy mi się raczej z biznesem, wyznaczaniem celów życiowych, działaniem, nie z uczuciami.

Maciej Bennewicz: - Coaching daje konkretne narzędzia, które można zastosować w każdej sytuacji. Mówi pani: uczucia, miłość. A przecież używamy tego słowa w tak różnych kontekstach. Co innego nazywamy miłością na początku związku, czym innym jest ona po dziesięciu wspólnych latach. Mnie interesuje, co się takiego dzieje w związkach, że ludzie cierpią, nie rozumieją się wzajemnie, nadużywają, manipulują sobą nawzajem, a wszystko pod wspólnym hasłem: kocham cię. I jak można im pomóc z tego wybrnąć.

Znalazł pan odpowiedź?

- By miłość była dojrzała, a związek udany, niezbędna jest równowaga trzech elementów: zaangażowania, intymności i namiętności. To taki trójnóg: gdy jedna z nóg jest sporo krótsza, kuleje albo się przewraca. Dlatego trzeba nad wszystkimi pracować, dbać o nie.

To chyba nic nowego?

- Pod warunkiem, że dobrze rozumiemy te pojęcia. A moje doświadczenie pokazuje, że często tak nie jest. Na przykład kiedy mówimy o zaangażowaniu, nie mamy na myśli wyłącznie emocji. To raczej wzajemne zobowiązanie: każdy z parterów powinien się zastanowić, ile jest gotowy bezinteresownie dać z siebie dla dobra związku: energii, czasu, pieniędzy, uczuć. Dla obojga wartością musi być to, że są razem, coś wspólnie tworzą: budują dom, mają dzieci, jadą gdzieś, wyprawiają przyjęcie... I w imię tego są gotowi zrezygnować z czegoś swojego, gdy sytuacja tego wymaga. Na przykład przez jakiś czas pracować więcej i utrzymywać tę drugą osobę czy przejąć część jej obowiązków, gdy choruje.

- Tak się buduje coś, co nazywam kapitalizmem związku, czyli uczciwą współzależność. Ja jestem potrzebny tobie, a ty mnie. Nie ma tu miejsca na częste dziś przepychanki typu: poczekam, aż ty coś mi dasz, wtedy ja ci też coś dam. Jeśli nie mam ochoty angażować się w związek, muszę się przyjrzeć, dlaczego. Co się dzieje i o co mi chodzi. Czy w ogóle jestem gotowy na bycie z drugim człowiekiem. Intymność z kolei polega na otwieraniu się na siebie wzajemnie. Każde z partnerów musi chcieć zbliżyć się do tej drugiej osoby.

Co to oznacza?

- Słuchać jej, wczuwać się w nią. Ale też dzielić się sobą, mówić jej więcej niż innym, nawet o rzeczach trudnych, niewygodnych. By w związku była intymność, trzeba chcieć nawiązać z drugą osobą kontakt emocjonalny. Z tym jest zwykle najgorzej. Ludzie mijają się codziennie, ale nie rozmawiają, tylko wymieniają polecenia i komunikaty: kto odwozi dziecko, co kupić, o której będziesz. Nie wiedzą, co interesuje ich partnera, co jest dla niego ważne. A więź się buduje, to samo nie przychodzi.

- Nie wystarczy razem oglądać telewizję czy zjeść obiad. Trzeba mieć odwagę, by tej drugiej osobie pokazać siebie prawdziwego. Są psychologowie, którzy radzą, żeby nie rozmawiać o pracy w domu. Ja uważam, że jest wręcz przeciwnie: rozmawiajmy o wszystkim, co jest dla nas ważne, co stanowi nasz świat, dzielmy się tym. To zbliża.

Można jednak wpaść w pułapkę i zagadać partnera na śmierć, chcąc mu opowiedzieć ze szczegółami wszystko, co się zdarzyło...

- To oczywiście kwestia równowagi. Ważne jest poczucie, że mogę do partnera przyjść i się zwierzyć, że on mnie wysłucha. Kiedy mężczyzna może powiedzieć kobiecie, że się czegoś boi, a kobieta się przy nim wypłakać - to jest intymność. Kiedy on ją przytuli, nie będzie natychmiast rozwiązywał jej problemów, tylko ich wysłucha z sympatią, ze zrozumieniem, bez oceniania. Oceny czy rady skutecznie zabijają chęć do zwierzeń, zamykają, odsuwają. To gwóźdź do trumny intymności.

Jeśli nie mam ochoty angażować się w związek, muszę się przyjrzeć, dlaczego. Co się dzieje i o co mi chodzi.

Choć ten poziom wydaje się oczywisty, zapytam: a namiętność?

- Wbrew pozorom nie chodzi tylko o seks. Namiętność ma dużo większy zasięg. Wyraża się na przykład w tym, że mam ochotę dla ciebie zrobić śniadanie, spędzić z tobą fajnie weekend, zorganizować wieczorne wyjście, chcę ci zrobić niespodziankę, więc prześlę ci kwiaty do biura. Tęsknię, gdy cię nie ma, czuję zazdrość, czasem gniew. Wszystko, tylko nie obojętność.

Czyli tak naprawdę chodzi o temperaturę?

- Tak. Związek burzliwy, pełen kłótni, charakteryzuje się często dużym poziomem namiętności, choć partnerzy mogą wcale nie uprawiać seksu, bo są na siebie wściekli. Wtedy przydaje się intymność. Pozwala te silne emocje nieco rozładować, uspokoić. Pomaga zaangażowanie, które daje motywację, by się pogodzić, szukać rozwiązań w imię wspólnego dobra. Powie pani: to przecież wszyscy wiedzą. I co w tym nowego?

No właśnie...

- A ja odpowiem: co z tego, że to wiemy, gdy coraz więcej związków się rozpada, bo nic z tą wiedzą nie robimy. By miłość nie obumarła, tylko dojrzała, musimy nad nią pracować. To dziś niepopularne, nikt nie chce się męczyć, żyjemy w świecie, gdzie wszystko ma być szybko, teraz, instant. A jak nie - do widzenia. I z kwiatka na kwiatek. Albo gorzkniejemy, zniechęceni, że ta strategia nie działa. Bo nie ma "takich" mężczyzn czy kobiet. Jedyną alternatywą jest praca nad sobą. By panią zachęcić, powiem: warto. Dojrzały związek to coś niezwykłego. W porównaniu z nim zakochanie jest po prostu głupie.

By się w kimś zakochać, wystarczą trzy, cztery elementy, to wbrew pozorom nie jest trudne
 © Panthermedia

Dla wielu osób - najważniejsze.

- Bo nie wiedzą, czym jeszcze miłość może być. By się w kimś zakochać, wystarczą trzy, cztery elementy, to wbrew pozorom nie jest trudne. Trochę oksytocyny u kobiet czy testosteronu u mężczyzn, jakaś gotowość, kilka czynników typu: o, to ładne, podoba mi się. I już. Tak sobie lecimy przez chwilę w tej różowej chmurce. To miłe, ale nie ma wiele wspólnego z miłością. Na tym nie da się nic zbudować. Bo ten stan z założenia szybko mija. Ulatnia się bezpowrotnie jak bąbelki z szampana. I zostaje słodkawy, ciepławy płyn.

Brrr...

- Z drugiej strony to dobry moment. Gdy hormony przestają nas zaślepiać, możemy się przyjrzeć: w czym ja tak naprawdę tkwię, co mi się nie podoba, czego chcę, i zacząć budować dobry związek. Jednak coś nam w tym przeszkadza: zarówno w nas, jak i w naszym partnerze odpalają się wówczas wszystkie wzorce rodzinne. Zachowujemy się trochę jak sterowane przez kogoś roboty.

Jakie to wzorce?

- Przejęte od rodziców albo ludzi, którzy ich zastępowali w naszym dzieciństwie. Nikt nie jest od tego wolny. Problem w tym, że mało kto ma taką świadomość, zauważa w sobie te mechanizmy. A są one przyczyną poczucia niespełnienia, konfliktów, a nawet rozpadu związków.

Chce pan powiedzieć, że u podłoża moich problemów w związku jest to, że zachowuję się jak moja mama?

- Wydaje nam się, że zachowujemy się inaczej, bo robimy to, powiedzmy, w innych kostiumach. Mój ojciec był mężczyzną oschłym i władczym, rodzina przez to cierpiała. Widziałem to i czułem, a mimo to przejąłem po nim wszystkie wzorce, choć inaczej się objawiały. Nie stałem się co prawda despotą, ale przez wiele lat byłem konserwatywny, oceniający, nieufny, zdystansowany. Chodziłem po świecie jak po polu minowym, spodziewałem się najgorszego od ludzi, co dawało się we znaki moim bliskim. Na głębszym poziomie byłem bardzo podobny do ojca, bo jego zachowanie wynikało właśnie z takiego widzenia świata. Musiałem zobaczyć, w jaki sposób powielam jego wzór, by móc zacząć to zmieniać.

Jak odkryć mechanizmy, które nami rządzą?

- Przede wszystkim trzeba przyjrzeć się swojemu ojcu i matce oraz relacji między nimi. Czy była partnerska, czy ktoś miał pozycję dominującą, kto był nieobecny, wycofany, jak się odnosili do siebie itp.

I jak to wpływa na nas?

- Nie ma miejsca, by omówić tu wszystkie modele, ale dla przykładu zobaczmy, jakie cechy będzie miała dziewczynka, a później kobieta, wychowana w rodzinie, w której ojciec jest słaby albo go nie ma w ogóle, a dominującą rolę gra matka. Ona jest dla córki wzorem kobiecości. W tym wypadku to silna postać, wie, czego chce, zarządza domem.

Kluczem do zmiany jest świadomość tego, co może nami rządzić z ukrycia.

- Jeśli pracuje, zwykle również jest aktywna, działa społecznie, to np. lekarz ordynator, dziennikarz, bizneswoman, otacza się ludźmi. Córka dostaje przekaz: taka masz być. Czyli przebojowa, silna, przedsiębiorcza. Co wnosi tata? Jeśli jest podporządkowany matce, uległy, powstaje kłopot. Jego córka będzie nie będzie miała czegoś, co ja nazywam wewnętrzną instrukcją obsługi mężczyzny. Nie będzie wiele wiedziała o facetach, ich reakcjach, mowie ciała, o tym, jak się z nimi dogadać, o ich potrzebach, bo ojciec w swoim związku ich w ogóle nie wyrażał.

Co to dla niej oznacza?

- Zanim stworzy satysfakcjonujący związek, musi się tego nauczyć od innych mężczyzn, czyli jej relacje będą nietrwałe. Inna wersja: powtórzy układ domowy. Wybierze kogoś, kogo będzie holować przez życie. Albo będzie się starała podporządkowywać sobie swojego faceta, czyli krytykować, redukować jego rolę, by go dopasować do wzoru. Narzekając jednocześnie, że nie można na nim polegać itp.

- Zupełnie inna sytuacja powstaje, gdy dominującą rolę w rodzinie gra ojciec, a matka jest uległa albo nieobecna. Wówczas córka jest we władzy ojca. Jej podstawową potrzebą i zadaniem jest spełnić jego oczekiwania, zadowolić go, zdobyć jego uwagę. W dodatku od matki dostaje podobny wzór kobiecości: ma być plastyczna, podporządkowana mężczyźnie.

To chyba nie wróży dobrze?

- Wbrew pozorom są to często kobiety postrzegane jako atrakcyjne, mają duże powodzenie, bo umieją zdobyć męską uwagę, pożądanie. A jednocześnie nie potrafią zbudować satysfakcjonującego związku, bo nie wiedzą, kim są jako kobiety, czego chcą. Skupiają się na "nim", starają się go zdobyć, a potem zadowolić, co nie wystarczy, by związek był udany.

Powiedzmy, że zobaczyłam, jaki wzór relacji przekazali mi rodzice. Co mogę z tym zrobić?

- To jest kapitał, z którym wchodzimy w każdy związek. Możemy się więc zastanowić, jak go wykorzystać na swoją korzyść. Przewidzieć potencjalne trudności. Kluczem do zmiany jest świadomość tego, co może nami rządzić z ukrycia. To również pomaga nam spojrzeć inaczej na partnera. Widząc, jak wygląda związek teściów, lepiej zrozumiemy jego zachowania. Świetnie, jeśli on ma ochotę na tego typu wspólną rodzinną "archeologię", choćby szczerą rozmowę na temat schematów, które razem powielamy. To bardzo zbliża.

Ale one w ten sposób nie znikają. Można jakoś je unieszkodliwić? Przecież nie cofniemy się w czasie, nie zmienimy swoich rodziców, żeby nas inaczej wychowali...

- I nie o to chodzi. Coaching to nie terapia, nie leczymy ran z przeszłości, zajmujemy się naszymi zasobami i uczymy, jak je wykorzystywać. Pomysł mam taki: nasi rodzice byli, jacy byli. A my zrekonstruujmy sobie rodziców pozytywnych. W tym celu wypiszmy dwie listy: kobiet i mężczyzn, którzy dali nam coś dobrego w życiu. To może być każdy: nauczyciel od wf-u, dziadek, autorytet, sąsiad, który był czuły dla swojej żony, pomocny w domu. A ja takiego wzorca nie miałem w domu, bo ojciec był agresywny. Mama koleżanki, jakaś ciocia, postać literacka. A następnie przy każdej osobie napiszmy, czego nas nauczyła. To są elementy pozytywnej męskości i kobiecości, z których możemy stworzyć inny obraz niż ten wyniesiony z domu.

I co wtedy?

- Gdy sobie to wszystko wypiszemy, ułożymy w całość, możemy świadomie z tego wzoru czerpać. Na przykład kiedy znów pokłócimy się z partnerem, możemy się zastanowić, jak w tej sytuacji zachowałaby się ta fajna ciocia, co by powiedziała? Takie ćwiczenie pozwala nabrać dystansu do siebie, zobaczyć, że jest wiele wzorów. W każdej sytuacji mamy wybór. Nie musimy działać automatycznie, powielając chory schemat.

- To długa droga, ale już sam fakt, że postanawiam zmodyfikować swój sposób działania, bo chcę, by mój związek lepiej funkcjonował, zmienia wiele. Bo to znaczy, że przestawiam się ze sposobu patrzenia dziecka, które mówi: bo to on mi zrobił, gdyby on był inny, to wszystko byłoby inaczej. I wkraczam na drogę ku dorosłości, która oznacza: biorę odpowiedzialność za swoją rolę w tym związku. Przyglądam się, co do niego wnoszę pozytywnego, ale też toksycznego. I staram się to wyleczyć. Niestety, mało kto ma na taką pracę ochotę. Coraz częściej związki tworzą dziś emocjonalne dzieci - zatrzymane w rozwoju psychiki na etapie kilkulatków mimo pozorów dorosłości, czyli dojrzałości cielesnej.

Dlaczego tak się dzieje?

- W dawnych kulturach każdy przechodził coś, co nazywało się inicjacją. Dostawał od swojego środowiska sygnał, że jest dorosłym człowiekiem: kobietą albo mężczyzną. Nie można było tego odsuwać w czasie ani nie przejść. Od tej chwili chłopiec musiał się zachowywać jak mężczyzna, brał odpowiedzialność za swoje życie. Tak samo dziewczynka. Mieli swoje zadania i nowe zachowania. Pewnych rzeczy nie wypadało im już robić. Cała społeczność tego od nich wymagała. I oni sami od siebie też.

A dziś niedojrzałość jest "cool".

- Bo takie "dzieci", które nierzadko wkraczają w wiek średni, zaczynają się rozsmakowywać w tym, co daje bycie niedorosłym. Na przykład w tym, że nie trzeba brać na siebie odpowiedzialności, można wiecznie uciekać i chować się, gdy tylko coś trudnego się wydarza, a całe życie traktować jak zabawę. Nic dziwnego, że tak robią, nie mają pojęcia, co tracą. Nigdy nie byli dorośli. Z perspektywy dziecka dorosłość często wygląda nieciekawie. Ale to ma swoje konsekwencje.

- Dorośli-dzieci nie są w stanie stworzyć satysfakcjonujących związków. Mogą się co najwyżej razem pobawić. Kobieta-dziecko od swojego mężczyzny oczekuje wiecznej opieki, potwierdzenia swojej atrakcyjności. Chce ciągle słyszeć: jesteś jedyną, najpiękniejszą, wspaniałą kobietą. Wariuje, kiedy on nie mówi: kocham. Facet-dziecko cały czas podświadomie czeka, aż ona mu powie: jesteś wspaniały, silny, męski, najlepszy. Wiecznie się sprawdza, udowadnia swoją męskość. Również za pomocą zewnętrznych jej atrybutów, gadżetów. Nic więc dziwnego, że takie związki się sypią albo przeżywają poważny kryzys, gdy tylko pojawia się jakakolwiek trudność, np. prawdziwe dziecko. Bo to wymaga odpowiedzialności, rezygnacji z ciągłej zabawy, z hedonistycznego podejścia.

- Póki jesteśmy razem i chodzimy sobie do kina, na imprezy, coś tam robimy dla pieniędzy, wyjeżdżamy, żyjemy powierzchownie - może być nawet przyjemnie. Ale kiedy coś się dzieje, rozpadamy się. Albo zaczyna się rywalizacja. Czyli walka na krzywdę-winę.

Czyli co?

- On się czuje skrzywdzony, bo ona zrobiła to czy tamto albo czegoś nie zrobiła, choć powinna - jego zdaniem. Na przykład nie uprasowała mu koszuli, kolacji mu nie zrobiła, a on taki zmęczony itp. A ona czuje się z tego powodu winna. Oba stany są nie do zniesienia na dłuższą metę. Bardzo szybko ona zmierza do tego, żeby przerzucić część odpowiedzialności na niego i mówi: "Ale ty mi też nie". Oboje zwykle mają w kieszeni przygotowane po dwie listy: krzywd i zasług własnych. Ty mi też nie zrobiłeś, nie przyniosłeś kwiatów, nie powiedziałeś, nie kupiłeś, nie pomyślałeś... A ja dla ciebie to i to, i to... Ty też o mnie nie zadbałaś.

- Jeśli jednocześnie wobec tej samej osoby mamy poczucie winy i krzywdy, powstaje coś, co ja nazywam więzią na drut kolczasty. Ludzie są ze sobą związani, ale nie mają ruchu. Bo cokolwiek zrobią - boli. Nie mogą się rozstać, ponieważ są tak pozahaczani, że ona ma władzę nad nim, a on nad nią.

Ale wtedy autentycznie cierpimy. Co z tymi uczuciami? One nie są ważne? Co robić, by nasze związki tak nie wyglądały?

- Przestać się zastanawiać, czyja to wina, bo to nic nie wnosi, tylko wziąć odpowiedzialność za to, co się dzieje. Podjąć decyzję: dalej tak nie chcę żyć. I zapytać się siebie i partnera, co możemy zrobić, żeby zmienić to, w jaki sposób się do siebie odnosimy. Zamiast się wzajemnie atakować czy użalać nad własnym losem, zacząć wprost mówić o tym, co czujemy, czego chcemy, czego nam brakuje. Czyli - trzeba dorosnąć.

- Zwykle proponuję swoim klientom coś, co nazywam wielkim zadaniem inicjacyjnym. Proszę, by zaplanowali dla siebie jakieś wydarzenie, działanie czy projekt, po którym będą mogli jednoznacznie powiedzieć sobie: jestem dorosłym mężczyzną albo kobietą.

Kobieta-dziecko od swojego mężczyzny oczekuje wiecznej opieki, potwierdzenia swojej atrakcyjności.

Poproszę o jakiś przykład, bo trudno mi to sobie wyobrazić.

- To sprawa absolutnie indywidualna: dla jednego to będzie zdobycie Kilimandżaro, dla drugiego napisanie doktoratu czy pierwsza szczera rozmowa z własną matką. Ważne w tym zadaniu jest to, że każdy sam projektuje swoje symboliczne przejście w dorosłość. Ja na przykład zrobiłem licencję skoczka spadochronowego. Udowodniłem sobie, że jestem zdrowy, sprawny, i zmierzyłem się z podstawowymi lękami: bałem się wysokości, utraty kontroli i śmierci. Coś takiego daje olbrzymie poczucie mocy. Przekraczamy swoje dzieciństwo wtedy, gdy stajemy twarzą w twarz ze sobą i robimy to, czego zawsze się baliśmy albo uważaliśmy, że nas na to nie stać.

Są ludzie, którzy non stop się tak "sprawdzają", zdobywają kolejne szczyty.

- Zadanie inicjacyjne to co innego. Ma być zaprojektowane specjalnie w tym celu, z intencją: nie tylko coś zrobiłem, ale nadałem temu takie, a nie inne znaczenie. Warto zadbać o to, by w nasz zamiar wtajemniczeni byli ważni dla nas ludzie, to dodatkowo wzmacnia symboliczny wymiar tego, co się dzieje. To musi być świadomy proces, w którym ja sam dla siebie odgrywam rolę owego mądrego rodzica, którego nie miałem. Bo ja znam siebie najlepiej i wiem, że jeśli wydam książkę albo przebiegnę maraton czy choćby pół, to pokonam swoje słabości, udowodnię sobie, że mogę się nazwać dorosłym człowiekiem.

Skaczę z tym spadochronem, ląduję i co? W magiczny sposób dorośleję? I jak to się ma do miłości?

- Boi się pani, że to nie zadziała? Proszę spróbować. Mózg kocha rytuały, potrzebuje symbolicznego napisu "The end". Zaprojektowanie i wykonanie własnego zadania inicjacyjnego będzie dla niego takim właśnie jednoznacznym sygnałem: to już koniec. Na zawsze skończyło się dzieciństwo. A więc muszę teraz zachowywać się jak człowiek dorosły. To nie znaczy, że od razu wszystko w magiczny sposób się zmieni, że nie będę musiał nad sobą pracować. Wręcz przeciwnie. Ale częścią dorosłości jest właśnie owa gotowość do pracy nad sobą, związkiem. Chęć, by zobaczyć, co się dzieje z partnerem, zrozumieć też jego motywacje, jego potrzeby.

- Kiedy jestem dorosły, mogę to zrobić, bo znam swoją wartość. Nie boję się swoich słabości, biorę odpowiedzialność za to, co robię, czuję, staram się komunikować innym moje potrzeby, by mnie lepiej zrozumieli. Przestaję być zależny od partnera. Jestem gotowy do miłości, która nie będzie projekcją moich wymagań, tylko prawdziwym spotkaniem z drugą osobą. To dobry początek wspólnej drogi.

Rozmawiała Tatiana Cichocka

Twój STYL 2/2011

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas