Szminka, Nobel, loteryjka
Katarzyna Kolenda-Zaleska zrobiła film o Wisławie Szymborskiej. Upraszczając: ściągnęła ją z cokołu. Czemu poetka nie była przeciwna. Zostały przyjaciółkami. Przy kawce i papierosach rozmawiały o bardzo ważnych sprawach: wyższości szminki nad błyszczykiem, miłości przystojniaka do garbuski i zdrowiu George’a Clooneya. No, i o poezji i kondycji świata trochę też.
Katarzyna Kolenda-Zaleska: Nie. Chociaż z wykształcenia jestem polonistką. Zadzwonił do mnie Jarosław Mikołajewski, dyrektor Instytutu Kultury Polskiej we Włoszech: "Wisława Szymborska jedzie na Sycylię, może byś chciała zrobić materiał?". Poszłam do Mariusza Waltera i powiedziałam, że jest taka propozycja - dla mnie trochę niecodzienna... A on na to: "Jedź, zobaczymy, co będzie". I tak się zaczęło. Potem spotkałam się z Michałem Rusinkiem, sekretarzem pani Wisławy, i usłyszałam: "Mogę ci obiecać kręcenie zdjęć na oficjalnych spotkaniach. Reszta - bez gwarancji". Natychmiast zarezerwowałam te same hotele, w których na Sycylii miała mieszkać pani Wisława.
Miałaś tremę?
- Pamiętam pierwsze wspólne śniadanie. Byłam w takim dygocie, jakbym miała rozmawiać z Barackiem Obamą.
Przygotowałaś strategię przekonania do siebie noblistki?
- Nie miałam żadnej taktyki, że na przykład musimy się koniecznie zaprzyjaźnić. Postanowiłam, że nie będę niczego przyspieszać. Niech się dzieje samo. No i ewidentnie się polubiłyśmy już pierwszego dnia. Okazało się, że mamy podobne poczucie humoru. To dotyczyło też mojego operatora Witka Jabłonowskiego. Najpierw pani Wisława odwracała głowę, widząc obiektyw kamery. A Witek ciężko wzdychał. Kiedy poznała go bliżej jako człowieka, zaczęła akceptować. Myślę, że przełom nastąpił... czekaj, chyba czwartego dnia. To było w Palermo. Idziemy wszyscy razem na śniadanie. Hotel z lat siedemdziesiątych, przy wejściu do restauracji wielki plakat: girlsy z piórami w pupie i napis "Grupa Kosmos". Wchodzimy - pierwsza pani Wisława, ja za nią, potem chłopcy. Kelner się kłania i pyta: "Czy państwo z grupy Kosmos?". Padliśmy ze śmiechu. Tak zostaliśmy zespołem.
Kiedy zaproponowała ci przejście na "ty"?
- Chyba dość szybko, po kilku tygodniach znajomości. To była następna podróż, już byłyśmy dobrze zakolegowane. Ale i tak byłam spięta i z trudem przychodziło mi zwracanie się do niej po imieniu. Tuż przed wyjazdem do Holandii ona mówi tak: "Słuchaj, jak nie przestaniesz do mnie mówić na pani, to za każdą 'panią' będziesz płaciła euro plus VAT. Zbankrutujesz".
Z Michałem Rusinkiem była na "pan" do ostatniej chwili.
- To konwencja, która nie miała nic wspólnego z ich prawdziwymi relacjami. W rzeczywistości bliskość między nimi była milion razy większa niż z osobami, z którymi ona była na "ty".
Zrobiłaś dwunastominutowy, czyli duży reportaż we Włoszech. Było ci mało, bo co?
- Bo zrozumiałam, że warto i jest szansa pokazać Szymborską ściągniętą z piedestału. Kiedy się do niej zbliżyłam, miałam wrażenie, że Polacy jej nie znają. Może ludzie w Krakowie wiedzieli o tym, że pisała limeryki, była dowcipna. Reszta - nie. Dla wielu była spiżowym pomnikiem za życia. Albo staruszką podszczypywaną przez różnych oszołomów w sprawie wierszy pisanych za Stalina. Cieszę się, że pokazałam ją inną, prawdziwą. Poznawałam ją etapami, odkrywałam.
- Akceptowała wszystko, co zostało dla niej zorganizowane - zajmował się tym Michał, potem także ja. Podróżowaliśmy samolotem albo samochodem. W aucie zawsze zajmowała miejsce na tylnym siedzeniu. W samolocie - gdzie jej wskazano. Nigdy by mi nie przyszło powiedzieć o Wisławie Szymborskiej, że była wybredna albo że miała jakieś "gwiazdorskie" wymagania. Interesowało ją tylko, żeby było gdzie zapalić. W czasie lotu do Shannon w Irlandii miałyśmy przesiadkę w Paryżu. Pierwsze pytanie po wylądowaniu: to co, papierosek? Namierzyłyśmy szybko boks dla palaczy, podobno wyglądałyśmy zabawnie: grupa panów, ja i ona w tym swoim kapelusiku, drobna. W jednym hotelu nie można było palić, zdenerwowała się wtedy. Ale nie tak, żeby się wyprowadzić. Papierosy woziła ze sobą, paliła różne, jakieś zwykłe. Miała w torebce zapalniczkę jednorazówkę. Raz okazało się, że zapomniała, więc poszłam do sklepu i kupiłam dwie, z ohydnym widoczkiem Sycylii. Jedną dałam Rusinkowi, żeby zawsze mógł nam podpalać.
Podobno nie przepadała za odwiedzaniem nowych miejsc, wolała wracać niż odkrywać...
- Nie okazywała tego. Była świetnym kompanem. W Amsterdamie wsiedliśmy na stateczek wycieczkowy, chcieliśmy pokazać jej miasto, sfilmować, jak ona płynie. Przewodnik coś tam beznamiętnie gada, my jej tłumaczymy. Chwilę uważała, a potem zaczęła snuć własną historię. Zobaczyła budyneczek i mówi: "A tutaj mieszkał kupiec, który miał garbatą córkę i drugą piękną, w której zakochał się służący. Mieszkał o tu, w tym domu...". I przez godzinę ta opowieść narastała - służący przeżywał niesamowite przygody, potem zakochał się w garbusce. A myśmy słuchali oczarowani. Właściwie każda podróż tak wyglądała. Pani Wisława coś zobaczyła i układała historie.
Miałaś wrażenie, że ona łowi z tych podróży to, co potem znajdujemy w jej poezji, tworzyła "na bieżąco"?
- Nigdy nie słyszałam, żeby wymyślała frazę wiersza. Albo żeby coś notowała. To była jej całkowicie intymna sprawa. Tak jak opowiadał mi jej przyjaciel Bruno Miecugow, ona wychodziła, zamykała się w innym pomieszczeniu, zapisywała coś i wracała. Do tworzenia potrzebowała samotności. Trudno powiedzieć, w jaki sposób świat, który poznawała - te wszystkie wrażenia, dźwięki, zapachy - wpływał na jej poezję. Ona tego nie pokazywała, zabierała i niosła do ciemnego pokoju.
Cały wywiad znajdziesz w najnowszym numerze magazynu Twój STYL - już w sprzedaży!