Tańcząca z wiatrem

Jak to się stało, że dziewczyna ze „złej” dzielnicy, z niezamożnej rodziny została mistrzynią świata w windsurfingu? Rodzice mówili, że sport to szansa na lepsze życie, więc od dziecka trenowała bez narzekania. Nawet gdy wstawała o piątej, spała w nieogrzewanym baraku, a trener kazał jej biec przed samochodem przez 10 kilometrów. Zofia Klepacka jest twarda, ma charakter. I to wyniosło ją na szczyt.

Wybiłam się jako jedyna z osiedlowej ekipy. Paru znajomych skończyło źle, inni pracują w Irlandii. Mnie się udało. Staram się o tym pamiętać każdego dnia.
Wybiłam się jako jedyna z osiedlowej ekipy. Paru znajomych skończyło źle, inni pracują w Irlandii. Mnie się udało. Staram się o tym pamiętać każdego dnia.Adam Pluciński / MOVE Twój Styl

 Skąd u dziewczyny z warszawskiego Śródmieścia pasja do żagli?

Zofia Klepacka: -  Tata w młodości żeglował hobbystycznie, w latach 60. zapisał się do klubu. Mój starszy brat przez kilka lat trenował żeglarstwo. Czasem zabierał mnie jako załoganta na zawody. Na jednych z nich zobaczyłam człowieka trenującego windsurfing i stwierdziłam, że łódka jest nudna, a deska to dopiero coś! Męczyłam rodziców, że też tak chcę. Ojciec w końcu zabrał mnie do klubu, ale trener, gdy na mnie spojrzał, powiedział: "Jesteś za mała, przyjdź za dwa, trzy lata". Miałam dziesięć. Zaczęłam ryczeć. W końcu trener ustąpił. Pojechałam z klubem na zawody do Kalisza, miałam przyglądać się doświadczonym kolegom.

- Trener położył przede mną sprzęt i kazał złożyć. Nie miałam o tym pojęcia, poprosiłam o pomoc kolegów. Pokazali, w jaki sposób stanąć na desce, trzymać żagiel, rozpoznawać wiatr po ciemnych plamach na wodzie. Robiłam wszystko tak, jak mi radzili, i pewnie dlatego przetrwałam. Na początku rodzice myśleli, że windsurfing to zabawa. Jednak ja weszłam w to na sto procent. W surfowaniu jest coś niezwykłego. Gdy odbijam się od brzegu, jestem wolna. Zapominam o problemach. Liczy się słońce, chmury, deszcz, wiatr. Czuję się częścią natury, z którą muszę współgrać, a nie walczyć. To niezwykłe uczucie, nie do opisania.

Wychowałaś się w dzielnicy, o której powiedziałaś kiedyś: "zahartowała mnie, ukształtowała charakter". Co miałaś na myśli?

- Mieszkaliśmy w bloku, na ulicy nie było monitoringu, a napady i kradzieże były na porządku dziennym. W naszej klatce zwykłe rodziny sąsiadowały z patologicznymi. Dużo czasu spędzałam na podwórku. Napatrzyłam się. Na przemoc, pijaństwo, szemrane interesy. Miałam wiele okazji, żeby zejść na złą drogę. Rodzice mieli tego świadomość, dlatego zachęcali mnie i moje rodzeństwo - miałam pięcioro braci i sióstr, czworo starszych - żebyśmy uprawiali sport. Wierzyli, że kształtuje charakter, wpaja zasady rywalizacji fair play, poza tym zajmuje czas. Im mniej go zostanie na szwendanie się po ulicy, tym lepiej. Rodzice kochali całą naszą szóstkę i starali się każdym z nas zająć, ale nie było im łatwo.

- Mama od południa do późnego wieczora pracowała jako kucharka. Tata chorował na serce, więc głównie pracował dorywczo. To on najczęściej gotował i był w domu, kiedy wracałam ze szkoły. Przy tak licznej rodzinie nie było mowy o własnym pokoju - miałam do dyspozycji trzy metry na antresoli. Materac, szafka i kawałek ściany wyklejonej plakatami sportowców, sprintera Michaela Johnsona, pływaka Iana Thorpe’a i oczywiście Kazimierza Deyny, legendarnego piłkarza, króla strzelców, którego kariera rozbudziła we mnie marzenia, by być wielkim sportowcem.

Myślałam, że Deyna był idolem chłopaków.

- Kumplowałam się głównie z chłopakami! Może dlatego, że lubiłam grać w piłkę, nosić spodnie i słuchać hip-hopu? A może po prostu z chłopakami było raźniej. Ale w naszym domu wszyscy interesowali się sportem, dziewczyny też. Miałam cztery lata, gdy tata zabrał mnie na pierwszy mecz na Legię. Igrzyska, mistrzostwa to było wydarzenie dla całej rodziny. Siadaliśmy przed telewizorem, kibicowaliśmy naszym i wzruszaliśmy się, gdy stawali na podium. Każdy dzieciak marzy, że zostanie bohaterem, medalistą. A ja byłam wytrzymała, żywiołowa. Nadawałam się do sportu. Chodziłam zresztą do sportowej podstawówki, trenowałam pływanie, przez krótki czas tenis.

Mówisz, że w domu było skromnie, a przecież windsurfing to kosztowny sport.

- Gdy trener powiedział ojcu, że szkoda byłoby zaprzepaścić mój talent, tata zlikwidował żelazne oszczędności i kupił mi deskę. Za tysiąc dolarów! Miałam świadomość, że mógł te pieniądze rozdzielić między rodzeństwo, a zainwestował we mnie. Nie mogłam zawieść.

Zaczęła się ciężka praca?

- Wstawałam o 5 rano, o 6.30 zaczynałam trening pływacki na basenie, kraul pomaga wyrobić formę konieczną na desce. Śniadanie jadłam w szkole, po lekcjach znów jechałam na dwie godziny na basen. Do domu wracałam wykończona, szłam spać. Na rodzinnych imprezach pojawiałam się od wielkiego dzwonu, a rodzice wciąż musieli tłumaczyć ciotkom, gdzie jest Zośka: "Na zawodach w Hiszpanii, trenuje nad Bałtykiem, jest w Zegrzu". W weekendy jeździłam z klubem windsurfingowym nad Zalew Zegrzyński, 40 kilometrów od Warszawy. Spaliśmy w nieogrzewanych barakach na piętrowych łóżkach. Jedliśmy kiełbaski z grilla, które przygotowywał trener. Nie narzekałam, nie miałam wymagań. Przyświecał mi cel i motywowały nagrody, które dostawałam na regatach, z początku tylko dlatego, że byłam najmłodsza.

Cały wywiad w najnowszym wydaniu magazynu "Twój Styl". W sprzedaży od 12 lipca.

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas