Teraz się zacznie!
Nurkowanie na rafie pełnej ryb, pierwsza własna wystawa fotografii, premierowy występ przed publicznością po... pięćdziesiątce? Tak. Podróże, ryzyko, zmiana zawodu? Tak. Zdziwione spojrzenia rówieśniczek? Czasami. Grażyna, Maria i Krystyna przekonują, że druga połowa życie może smakować lepiej.
Grażyna: przez szkło
Ostatnia zima, Grażyna na nartach we Włoszech. Szczyt góry, oślepiające słońce. Już ma zjeżdżać, gdy brzęczy komórka. Trzeba zdjąć rękawice, wyplątać telefon z kieszeni, zrobić coś z kijkami. Dzisiaj Grażyna zastanawia się, ile by straciła, gdyby nie odebrała. To Małgorzata Ostrowska, ambasadorka akcji szczepienia noworodków przeciw tężcowi.
- Słyszę jej pytanie, ale nie wierzę - wspomina dziś Grażyna. - Czy pojadę do Etiopii zrobić zdjęcia dla UNICEF-u! Ja?! Mam prawie 50 lat i właśnie staje przede mną przygoda życia! Grażyna Gudejko, drobna, w prostym topie, dżinsach i kolorowym szalu. Miała być ekonomistką. - Skończyłam SGH. Były lata 80., w życiu liczyło się, żeby mieć poważny zawód. Nie cierpiałam matematyki, ale słuchałam rodziny: takie studia to gwarancja dobrej pracy. W kąt poszły marzenia nastolatki. A chciałam być artystką - opowiada. Jej tata fotografował.
- Miał starą practikę, robił piękne, czarno-białe zdjęcia. Portretował mamę, do dziś mam mnóstwo tych fotografii. Pożyczała od ojca lustrzankę, robiła zdjęcia koleżankom. W ogólniaku pod okiem mamy szyła sobie ciuchy, na studiach projektowała biżuterię. I wkuwała makroekonomię. Mówi: - Żałuję, że poszłam na "praktyczne studia handlowe". Są ludzie, których stać na to, żeby się uprzeć i robić swoje. Ja taka nie byłam. Brakowało mi odwagi, żeby realizować marzenia. I miałam poczucie niespełnienia: nie uczyłam się tańca, nie chodziłam na plastykę, teatr, do dziś nie umiem pływać. Moja córka jako nastolatka miała albumy zdjęć, które sama robiła. Ja nie.
Dzisiaj w jej domu wisi ulubiona fotografia z Etiopii: przedmieścia Addis Abeby, obdrapana ściana domu z małym kwadratem okna częściowo przysłoniętym żółtą folią. W oknie widać chłopaka kurczowo trzymającego książkę. Uczy się. Pewnie po to, żeby wyrwać się z nędzy. Grażyna zrobiła to zdjęcie przypadkiem, fotografowała akurat matkę, której dziecko umarło na tężec, i na moment przeniosła obiektyw aparatu. Po chwili chłopca już tam nie było. Ale ona wciąż ma przed oczami szczegóły - miejsce, światło, zapachy. Podczas tego wyjazdu poczuła, że robi to, co kocha.
A kiedy ja?
Od wielu lat nie pamiętała takiej chwili, gdy mogła pomyśleć tylko o sobie, o własnych potrzebach, marzeniach. Zawsze ważniejszy był ktoś albo coś. - Na studiach wyszłam za mąż, urodziłam córkę. Nie byłam mamą doskonałą - równolegle zdobywałam zaliczenia, zdawałam egzaminy i wychowywałam Olgę. Moje małżeństwo nie przetrwało tej próby - mówi.
Kiedy jej Olga trochę podrosła, chciała dać córce to, czego jej samej brakowało. - Zapisałam ją na pianino, malarstwo, taniec, gimnastykę, wysłałam na kurs narciarski. Trochę rekompensowałam w ten sposób własne braki. Olga jest dziś projektantką mody, poszła swoją drogą - kontynuuje Grażyna. A ona? Drugi raz wyszła za mąż. - Znów chciałam stworzyć rodzinę, próbowałam być fajną macochą.
Jerzy, jej nowy partner, ma syna. Ma też trudny zawód, który pochłania... ich oboje. Agencja aktorska Gudejko znana w środowisku, reprezentuje popularnych aktorów. - Zakładaliśmy ją razem na początku naszego związku. W ekspresowym tempie, z entuzjazmem. Jutro firma rusza, a my nocą skręcamy biurka, zmęczona zasypiam na wykładzinie, którą mamy rozłożyć w biurze. To miał być początek wielkiej przygody, ale potem praca w firmie zajęła cały mój czas - wspomina.
Zdjęcia? Kiedy? W agencji wszystko ma dopisek "załatwić natychmiast". Grażyna zdobywa role dla aktorów, negocjuje kontrakty, zatrudnia statystów, montuje ekipy. - Praca dla innych, fakt, ale fajnie jest ułatwiać życie komuś, kto ma talent. Inaczej może bym żałowała, że własne ambicje znów poszły na bok - zastanawia się. - Zawsze taka byłam. Łatwiej mi walczyć o interesy obcego człowieka niż o własne.
Supermama nie jest super
Rok `97. Grażyna i Jerzy patrzą uważnie w okienko testu ciążowego. Druga kreska jest tu naprawdę? Prawie czterdzieści lat i dziecko? Ale ona nie czuje lęku. - Chcieliśmy tego oboje z Jurkiem. Byłam szczęśliwa. Myślałam: teraz to dopiero będę mamą. Do kwadratu! Nie miałam czasu dla Olgi, odrobię to przy drugim dziecku. Agencja działała już sprawnie, a ja - stop, przerwa, synek jest najważniejszy.
Założyłam: poświęcę się domowi, dziecku, zostawię wszystkie inne zajęcia. I co? - Nie czułam się z tym za dobrze - przyznaje. - Brakowało mi pracy, kontaktów z ludźmi. Co robić? - Kupiłam aparat fotograficzny. Ile zdjęć zrobiła Antkowi? Tysiące. - Dwa są szczególne. Na pierwszym mały z rozwianą czupryną goni po plaży. Na drugim widać gołe pupy jego i naszego wnuczka, niesionych "na barana". Trochę onieśmielona zgłosiłam oba zdjęcia na konkurs dla amatorów. Wygrałam i w nagrodę dostałam profesjonalnego pentaksa! Ależ się cieszyłam!
Jest po czterdziestce, gdy Antek idzie do przedszkola. Ona wraca do agencji, ale już z fotografii nie rezygnuje - robi zdjęcia rodzinie, na wakacjach, w sytuacjach domowych, wszędzie. - Po nocach siedziałam przy komputerze, obrabiałam fotografie, uczyłam się technik cyfrowych. A potem wyrzuty sumienia: powinnam zająć się rodziną, coś ugotować - wspomina.
Idzie na kurs fotografowania. Od znanego fotografa Tomasza Tomaszewskiego słyszy: "Opowiada pani zdjęciami historię, ma pani kontakt. Ja wejdę między bandytów i dostanę w twarz, pani ich namówi, żeby stanęli przed obiektywem". - Nabierałam pewności. Może nawet trochę bezczelności? Kiedyś pomyślałam: żeby tak zrobić zdjęcie dla "National Geographic" albo UNICEF-u.
Odzyskałam siebie
Mały szpital położniczy pod Addis Abebą. - Brudno, gorąco. Zardzewiałe łóżeczka z podartymi kocami, stare materace. Odrapana waga dla noworodków - mówi Grażyna. Gdy ona szuka obiektu do zdjęcia, młoda Etiopka zaczyna rodzić. Krzyk, nie wolno wejść, Grażyna fotografuje przez szybę. Przed wyjazdem dostała zadanie: w Etiopii ma prześledzić drogę szczepionki przeciwko tężcowi noworodków od jej wylądowania w stolicy do chwili szczepienia ciężarnych kobiet na prowincji.
- Usłyszałam, że to mają być zdjęcia do prasy, ale także na wystawę i nie mogą się nie udać. Spora presja - przyznaje. - "Oszalałaś? Nie dasz rady!", koleżanka, której pochwaliłam się misją, próbowała mnie zniechęcić. Ale skutek był odwrotny. Że niby co? Za stara jestem, za słaba? To jak już kobieta ma 50 lat, ma siedzieć w fotelu na biegunach? – złości się.
Przed wyjazdem zapisuje się do siłowni, pierwszy raz w życiu. Radzi się fotografów podróżników: jaki sprzęt, jakie światło, jak bronić aparatu przed kurzem. I wciąż dzwoni jej w uszach: „Nie może się nie udać!”.
44 zdjęcia z wyprawy zostają wytypowane na wystawę "Nadzieja w szczepionce". Wernisaż na placu Zamkowym. Płachty zdjęć 3,6 na 2,2 metra. Ogromne. Tym razem Olga fotografuje mamę przy jednym z nich, Grażyna jest mniejsza niż jej bohaterowie. Była sobota, 9 kwietnia. – Tego dnia odzyskałam kawałek siebie – twierdzi. I idzie dalej.
Jest w jury konkursu, w którym dzieciaki z warszawskiej Pragi Północ fotografują swoje zwierzęta – niby mała rzecz, ale ma znaczenie, aktywizuje. Będzie fotosistką przy nowym filmie Joanny i Krzysztofa Krauze. – Wszystko nabiera sensu. Mam nowe marzenia: chcę zrobić we własnym studiu wielki portret całej rodziny i przyjaciół. Drugie: asystować przy pracy Peterowi Lindberghowi, mojemu ulubionemu fotografowi. I zrealizować sesję dla „Vogue’a”. I kto mi powie, że się nie uda?
Krystyna: więcej tlenu
Egipt, kurs nurkowania. Ćwiczenia w parze. Ona i czterdziestoparolatek. W pewnej chwili mężczyzna podpływa i ręką pokazuje gest podcinania gardła – sygnał, że za chwilę zabraknie mu tlenu. Krystyna najpierw myśli: podpuszcza ją, tak mu kazał instruktor, który nadzoruje kurs. Jednak widzi, że partner rzeczywiście ma kłopoty. Automatycznie odpina z ramienia swój „oktopus” – zapasowy przewód do butli, uspokaja mężczyznę i na własnym tlenie powoli holuje go w górę. Na powierzchni sprawdzają – wypłynęli na ostatnich haustach...
„Ratowniczka” zdejmuje maskę, wskakuje na pokład łodzi, rozpina piankę. Spod kaptura wyłania się krótka jasna czupryna. Opalona twarz, duże oczy. Krystyna Bukowska. Ma 51 lat. Nurkuje, podróżuje. W październiku jedzie na safari: Kenia, Tanzania, potem nurkowanie na Zanzibarze. Musi jeszcze dokupić buty, leki antymalaryczne, nową fajkę do nurkowania. Ale kiedy?
Terminarz jej studia kosmetycznego pęka: odchudzanie, czesanie, paznokcie. Krystyna wciąż tu coś ulepsza: przestawia meble, urządza kącik dla dzieci. Pogodna, dobrze umalowana, w srebrnych klapkach i czarnej sukience nad kolana. – Że krótka? Tak lubię. Noszę odważne ubrania, jaskrawe kolory. Niedawno zezłościłam się na koleżankę. Ona mówi: „No wiesz, w twoim wieku to już chyba nie wpada...”. Przecież mam dopiero 51 lat – uśmiecha się Krystyna.
Przed pięćdziesiątką odeszła z firmy deweloperskiej. Była szefową administracji. – Pracowałam z mężem. Byłym – dodaje z naciskiem. Rozwód, a potem codzienne spotkania w pracy – bez sensu. Próbowała szukać innego zajęcia. – Miałam doświadczenie, talent organizatorski. Myślałam, że to atuty. Tymczasem... nic. Kult młodości obowiązuje nie tylko w modzie i reklamie. Także podczas rozmów o pracy. Okropne – twierdzi Krystyna. Ale zamiast rezygnacji był bunt. Jak u Grocholi w "Ja wam pokażę!"
– Miałam oszczędności, niedawno skończyłam studia ekonomiczne. Udało się, więc dlaczego teraz ma być inaczej? – motywowała samą siebie, wiedząc, że jeśli się załamie, zostanie przedwczesną mentalną emerytką. To w ramach buntu otworzyła swój salon. Nie znała się za dobrze na pielęgnacji urody, ale na biznesie – tak. Sukces? Nie od razu. W kryzysie zarabia tylko na czynsz, ale walczy. Sprzedaje działkę pod Warszawą, inwestuje w firmę. – O marzenia trzeba dbać – mówi twardo.
Czy mam zostać na kocyku?
Marzenie numer dwa: nurkowanie. – Jeszcze z mężem bywałam w Egipcie. On się szkolił, ja patrzyłam: kiepsko pływam, chyba to nie moja bajka. Lepiej posiedzę na kocyku – myślałam. – Ale po cichu wyobrażałam sobie, że schodzę pod wodę i oglądam kolorowe ryby. Jeśli po pięćdziesiątce zaczyna nowe życie, to może i to marzenie uda się zrealizować?
Zapisała się na kurs – najpierw w basenie, w Polsce, druga część w Morzu Czerwonym. Ale to nie jest tak, że chcieć to móc i już. Z pierwszych zajęć chciała uciekać. Pod wodą stresowała się tak, że raz o mało się nie udusiła. Wszystko nie tak: w ustach ma jakiś korek, z ustnika zamiast tlenu płynie woda! Okazało się, że z nerwów przegryzła gumową wypustkę ustnika. – Ale zdałam – mówi z dumą.
– Mam licencję, mogę schodzić na 18 metrów. A to dopiero początek – tłumaczy Krystyna. – W nurkowaniu jest taki moment, gdy pod wodą trzeba znaleźć swoją „pływalność” – wybrać poziom zanurzenia, w którym człowiek czuje się najbezpieczniej, najpewniej, osiąga równowagę. Nie opada się na dno, o nic nie zahacza, można płynąć równo i spokojnie się rozglądać. To indywidualna sprawa. Długo miałam z tym problem. Ale już umiem znaleźć tę równowagę i zostaje mi tylko przyjemność.
- Pod wodą najpiękniejsza jest cisza. Słyszę wyłącznie lekki szum wody i własny oddech. Bliżej plaż jest jeszcze mruczenie motorówek, bliżej dna odgłos chrupania, to ryby papugi oskubują z kamieni twarde pożywienie. Uwielbiam spotkania z wielkimi żółwiami i napoleonami, rybami o rozmiarach człowieka. Wiele razy widziałam skrzydlice, mureny, spotkałam stonefish, najbardziej jadowitą rybę w Morzu Czerwonym – wylicza Krystyna.
Na wiosnę planuje kolejny kurs i egzamin na następny stopień nurkowy. – Chcę zejść głębiej, wyznaczyłam sobie nowy cel: Wielka Rafa Koralowa u wybrzeży Australii. Będę podnosić kwalifikacje – zapewnia. Już nie wydaje oszczędności w galeriach handlowych.
– Kocham zakupy, torebki, buty, ale wolę dokupić coś ze sprzętu niż następną parę szpilek – deklaruje bez żalu w głosie. Honorowe miejsce w jej szafie zajmuje pianka do nurkowania. – Turkusowa. Ładna. Sama kupiłam sobie wszystko: aparat tlenowy, płetwy, maskę, fajkę, specjalną kamizelkę, którą można pod wodą nadmuchiwać i w ten sposób regulować poziom zanurzenia. Mam profesjonalny sprzęt, chwalę się nim. I często widzę zdziwienie: ale po co ci to?
OK, spróbuję
Czy w drugiej połowie życia można stać się innym człowiekiem? Zmienić swój charakter? A może wystarczy uwolnić cechy, którym przez całe życie się zaprzeczało? – Okazało się, że mam wielką potrzebę ruchu – mówi Krystyna. – Teraz więc do pracy jeżdżę rowerem. Z Woli na Starówkę, niedaleko, ale mam dni, że przejeżdżam za miastem nawet 80 kilometrów – tłumaczy.
– Moi bliscy nie komentują. Mama ma 71 lat, a idzie z duchem czasu: korzysta z poczty elektronicznej, robi przelewy przez internet i obrabia zdjęcia w Photoshopie. Ja też nie chcę być z tyłu: mam w samochodzie GPS i telefon z internetem, żeby mieć kontakt ze światem. Myślę, że to nie kwestia wieku, tylko apetytu na życie – zamyśla się Krystyna. I obiecuje sobie nie starzeć się bez sensu. Jej wnuk ma prawie rok. Musi go jeszcze nauczyć nurkować.
Maria: za głosem
Osiem lat temu. Maria ma 45 lat, jest szefową i wychodzi drugi raz za mąż. Ślub wśród przyjaciół, kwiaty, szampan, nagle w tle odzywa się przejmująca muzyka. Ave Maria gra na skrzypcach jej syn. – Pomyślałam: sama nie mogłam marzyć o wykształceniu muzycznym, jak cudownie, że udało się synowi – opowiada Maria Sarna.
Dawno temu śpiewała. Na festiwalu w Opolu doszła do głównego konkursu. – Podobno miałam talent – mówi z lekkim żalem. Zabrakło czasu, by go szlifować. Praca, praca, kariera w kolejnych korporacjach wciąga i wysysa. Wtedy nie wiedziała, jak bezwzględnie. Niedługo po ślubie wzywa ją szef. Wychodzi... już bez pracy. Nawet nie zdążyła się rozpłakać. W firmie nie ma dla niej miejsca. A Maria jest w trudnym wieku. Za młoda na emeryturę, a na nową karierę zbyt późno.
Własny biznes? Ryzykowny, ale nie było wyjścia. Miała wiedzę, kontakty, założyła z koleżanką firmę. Po dwóch latach trzeba było ją zamknąć. Utrzymanie domu wziął na siebie mąż. I nawet nie protestował, gdy któregoś wieczoru Maria powiedziała, że będzie śpiewać.
Aria zamiast prozaku
Mieszkanie Haliny Popkowskiej na Saskiej Kępie. Kiedyś Maria wzięła u pani profesor kilka lekcji. Wtedy chodziło o muzykę popularną. Dzisiaj wraca z innym pomysłem. – Nie miałam pracy, tkwiłam w czarnej dziurze. Przyszło mi do głowy, żeby robić wreszcie coś, co kocham. Profesor zdziwiona: śpiew operowy? No tak. Bardzo się bałam. Ale zaśpiewałam. Umówiłyśmy się na następne spotkanie – opowiada Maria.
Przez sześć lat będzie brała lekcje u maestry. Pięć razy w tygodniu. Potem dojdą zajęcia z pianistami i solistami z Akademii Muzycznej. Prywatne studia wokalne. Pieniądze? – Duże, ale mąż uwierzył, że moje wykształcenie to inwestycja, nie kaprys. I że lepiej wydawać na lekcje śpiewu niż na tabletki antydepresyjne. „Wielkie postępy, naprawdę. Szkoda, że tak późno...”, usłyszałam po którejś z lekcji. Miałam poczucie straconego czasu i chęć, żeby go nadrobić. Nie zrobię kariery, nie będzie dużych honorariów, ale może być poczucie sensu. Bezcenne – twierdzi.
Kiedyś przy kolacji robi test wśród znajomych: „Podajcie słowo, które najlepiej mnie charakteryzuje. – Entuzjazm”, słyszy. OK, tego się trzyma. Rezygnacja z życia krótko po pięćdziesiątce to tak, jakby wylała na podłogę pół butelki szampana.
Aż ściany wibrują
Ślub przystojnego blondyna i ślicznej brunetki. Nagle w tle przejmujący głos. Ave Maria Schuberta. Śpiewa Maria Sarna, sopran. Dla syna. – Odważyłam się na pierwszy publiczny występ po dwóch miesiącach od pierwszych lekcji. Wielki stres: czy jednak nie za późno zaczynam?
Pamiętam, jak zadzwoniłam do Warszawskiej Opery Kameralnej. Zaproponowałam: może mogłabym śpiewać w chórze? Ale tam... ściana. Usłyszałam: ile pani ma lat? Mówię ile. Na to kobieta w słuchawce: „I pani chce u nas startować? Zgoda, ale pod warunkiem, że na przesłuchaniu zaśpiewa pani arię Królowej Nocy z Czarodziejskiego fletu Mozarta. To bardzo trudna partia dla śpiewaków z dużym stażem”. Powiedziała to z pełną premedytacją. Więcej nie zadzwoniłam.
Jej dom w podwarszawskiej Podkowie Leśnej. Z okna słychać wokalne wprawki. I wycie psów. – Mam pięć. Nie wszystkie znoszą dobrze moje „treningi” – żartuje Maria. – Dobrze, że nie mieszkam w bloku, sąsiedzi też mogliby nie wytrzymać. A tu jeden nawet przywozi do ogrodu swojego starszego ojca, który mi sekunduje. W Podkowie mieszka wielu znanych muzyków, może jesienią zrobimy koncert.
Występuje dużo. Ale nie od razu tak było. – Musiałam się pokazać. Korzystałam z każdej okazji: ślub, przyjęcie rodzinne... Rozeszła się wieść, że istnieję. Uwierzyłam w siebie. Dziś Maria koncertuje w Iwaszkiewiczowskim Stawisku, na koncertach świątecznych, galach. Mimo to kiedy przyjaciółka prosi o występ na urodzinach – nie odmówi. Najważniejsze: śpiewać. Arie operowe, pieśni Chopina, Karłowicza.
– Repertuar wybieram sama. Nie jestem nigdzie na etacie, więc czuję się wolna. Przydaje się też moje doświadczenie w biznesie. Patrzę na życie praktycznie, bez egzaltacji. Mój śpiew to także towar, trzeba umieć go sprzedać.
Jestem zajęta, śpiewam
Skoro mam nowy zawód, muszę być „zawodowcem” – tak sobie postanowiła. Żadnej amatorszczyzny, półśrodków. Dobry makijaż, fryzury, stroje. To też inwestycja, ale konieczna. Najbardziej lubi suknię w kolorze butelkowej zieleni z gorsetowym stanikiem, rozszerzaną na dole. Na uroczyste koncerty idealna. W szafie są też koktajlowe sukienki na występy popołudniowe i kilka kreacji naprawdę eleganckich – z dużym dekoltem, do butów na wysokich szpilkach.
Teraz stara się o współpracę z Laurą Guidi, może będzie śpiewać w jej wieczorowych sukniach. – Mam stałą fryzjerkę i makijażystkę, ale chcę też być niezależna – zaznacza. Chodzi na pokazy nowoczesnego makijażu do firm kosmetycznych. No i dba o kondycję. – Śpiewak musi być zawsze w formie. Zapisałam się na pilates – tłumaczy. Nie jada lodów, nie pali, nosi szale chroniące gardło.
W dzień występu rano dzwoni do dzieci: „Dzisiaj śpiewam”. A to oznacza: nie spodziewajcie się po mnie obiadu, spaceru, goszczenia. – Muszę się wyciszyć, pochodzić po pustym domu, zadeptać stres. Wyspać, rozśpiewać. Przed występem zawsze trema. Czasami trzy miesiące ćwiczę jeden utwór, a i tak uważam, że trzeba go doszlifować, że jeszcze zasycha mi w gardle – kręci głową.
Zanim wyjdzie na scenę, sprawdza, kto jest na widowni. Nie zawodzi jej fanklub – mąż, syn, teść, córka, wnuk, przyjaciele. Czasem na koncerty przychodzą dawni współpracownicy. – Uczyłam tych młodziaków biznesu. Kiedy słyszą, że teraz śpiewam, nie mogą uwierzyć: „Pani dyrektor, naprawdę?!”. Naprawdę. Czasem zamykam oczy i słyszę siebie w arii Królowej Nocy. Jeszcze ją zaśpiewam.
Agnieszka Litorowicz-Siegert
Twój STYL 10/2010