Vincent Lindon: Życie posiada wiele odcieni
Mam takie same życie jak wszyscy ludzie - czasami przypomina spokojną taflę wody, innym razem wzburzone morze - mówi Vincent Lindon, bohater filmu "Miara człowieka", zdobywcą Palmy na Festiwalu w Cannes w 2015 roku.
Joanna Orzechowska:Czy trudno było panu wcielić się w rolę bezrobotnego, który musi bić się nie tylko o utrzymanie rodziny, ale i o własną godność?
Vincent Lindon: Jako aktor zawsze nasiąkam historią i cechami mojego bohatera. To odwrotność mechanizmu psychologicznej projekcji, polegającej na dopatrywaniu się u spotykanych osób naszych własnych cech i reakcji. Grając odczuwam to, co czuje bohater, przejmuję jego zachowania i reakcje. Staję się nim do tego stopnia, że powrót do samego siebie staje się często bardzo skomplikowany. Są aktorzy, którzy komponują rolę posługując się wyuczonymi technikami, ale ja się do nich nie zaliczam - muszę stać się moim bohaterem. Nie umiem pracować inaczej. Może nie jestem dostatecznie dobry.
Udaje się chyba panu jednak wracać do sobie?
- Nie do końca - za każdym razem zatrzymuję w sobie coś z granych postaci. Daję moim bohaterom siebie, z moim sposobem myślenia i fizycznością , oni zaś mnie wzbogacają, zmieniając moje spojrzenie na świat. Uważam, że należy budować swoje własne życie pozostając w zgodzie z postaciami, które odtwarza się na ekranie. Dobrze, że nie grywam psychopatów. Niedawno mój przyjaciel ostrzegł mnie przed ryzykiem utraty własnej osobowości."Uważaj" - powiedział - "jeśli będziesz przejmował cechy od każdego ze swoich bohaterów, w końcu przestaniesz istnieć". To prawda - po tylu latach wykonywania zawodu jestem hybrydą. Myślę jednak, że udaje mi się ewoluować w oparciu o moją własną naturę, że to wciąż ja.
Inni aktorzy nie podchodzą chyba do ról aż tak emocjonalnie?
- To nie ma wielkiego znaczenia - wszystko co w życiu zobaczyliśmy, zrobiliśmy, czego dotknęliśmy zostaje w nas na zawsze. Nawet jeśli chodzi tylko o kino. Jesteśmy jak torba, do której wkłada się kolejno różne części ubrania. W życiu określa nas to co robimy - dziennikarz specjalizujący się w konfliktach wojennych różni się od swojego kolegi piszącego o modzie.
Zdobył pan popularność grywając role pechowców w komediach, od jakiegoś czasu pojawia się pan jednak w tytułach o wyraźnej wymowie społecznej. Czy to sprawa pana osobistego zaangażowania?
- Mogę grać zarówno w komediach, jak w dramatach czy filmach grozy. Jedynym kryterium jest dla mnie jakość scenariusza. Akceptuję tylko to, co mi odpowiada - to moje credo, także życiowe. Idę tam, dokąd prowadzą mnie moje pasje. Ktoś zapytał kiedyś Lino Venturę, jak wybiera filmowe propozycje. Ventura odpowiedział: "Wybieram moje filmy tak samo jak moje żony - za każdym razem podejmuję ryzyko." Oczywiście w tym drugim przypadku jest ono dużo mniejsze.
Urodził się pan w rodzinie bogatej francuskiej burżuazji. Czy pana bliscy nie są zdziwieni, że grywa pan regularnie postaci rozdartych wewnętrznie proletariuszy?
- Rzeczywiście moi rodzice początkowo nie bardzo rozumieli moich artystycznych wyborów. Później uświadomili sobie, że to kwestia indywidualnej wrażliwości, także na sprawy społeczne. Ale na szczęście mam liczną rodzinę, dzięki czemu mój nietypowy przypadek gubi się w tłumie. Nie sądzę poza tym żeby ludzie z różnych środowisk tak bardzo się od siebie różnili - łączą nas te same wewnętrzne rany. Nauka życia jest dla wszystkich równie bolesna. Nie jestem jednak naiwny i zdaję sobie doskonale sprawę, że posiadanie wykształcenia i poczucia bezpieczeństwa to wielki przywilej.
Co stanowiło dla pana najtrudniejsze wyzwanie w "Mierze człowieka"?
- Olbrzymie trudności sprawiło mi poradzenie sobie z kontekstem. Kręciliśmy nasz film w prawdziwym supermarkecie, byliśmy otoczeni osobami skonfrontowanymi na co dzień z problemem bezrobocia i bezwzględnego traktowania - wracając po zdjęciach do domu za każdym razem zdawałem sobie sprawę z tego jak odmienny jest mój własny świat. Czułem się trochę jak "voyeur" - miałem wrażenie, że podglądam i wykorzystuję do swoich celów czyjeś nieszczęście. W całej Europie miliony ludzi nie mają przecież środków do życia a różnice między bogaczami i niższymi klasami społeczeństwa wciąż rosną. Wszyscy o tym wiemy, ale udajemy, że ten problem nas nie dotyczy. Do chwili kiedy sami tracimy pracę.
- Z drugiej strony to niezwykle ważne, że powstają książki, artykuły i filmy o bolesnych problemach społecznych - sztuka musi być przecież także świadectwem swojej epoki. Za 20 czy 30 lat widzowie "Miary człowieka" będą wiedzieć, jak wyglądało życie we Francji w pierwszej połowie XXI wieku.
W przypadku filmów społecznych łatwo jest jednak wpaść w pułapkę dydaktycznego przesłania.
- Dlatego uważam, że nie należy podchodzić do problemów społecznych w kinie w sposób globalny - powinno się opowiadać małe, kameralne historie, które złożą się następnie na szerszą wizję tego czym jest życie.
Czy sądzi pan, że zaangażowane kino może w jakimś stopniu zmienić rzeczywistość?
- Odpowiedź należy do widzów. We Francji ludzie często chodzą do kina, są bardzo reaktywni, filmy mogą więc wpłynąć na ich sposób postrzegania świata. To właśnie z tego względu politycy zabiegają o względy artystów - tradycja społecznej funkcji przekazu filmowego jest u nas wciąż żywa. Choćby z tego względu, że półtoragodzinna opowieść jest dużo bardziej interesująca aniżeli trzyminutowa migawka w telewizji. Ludzie lubią, kiedy opowiada się im historie, to dla nich powrót do bajek z czasów dzieciństwa. A bajki też bywają smutne.
Dlaczego "Miara człowieka"?
- Chodzi o sam tytuł czy też postać mojego bohatera? Po francusku tytuł brzmi "Prawo rynku" i odnosi się bezpośrednio do mechanizmów kierujących zatrudnieniem. "Miara człowieka" to z kolei aluzja do wyboru przed którym staje mój bohater - popełnić społeczne samobójstwo i żyć zamykając oczy na dziejącą się krzywdę czy też trzasnąć drzwiami, mając świadomość, że poświęca tym samym bezpieczeństwo własne i swojej rodziny. To wielki dylemat - godność ma zawsze swoją cenę.
W filmie uderza wszechobecny brak solidarności między ludźmi, także tymi, którzy znajdują się w ciężkiej sytuacji życiowej. Czy tak wygląda rzeczywiście sytuacja we Francji?
- To kwestia proporcji, podobnie jak w filmach Hitchcocka - jeśli na parapecie usiądzie jeden agresywny ptak, nawet go nie zauważymy. Jeśli będzie ich setka, przesłonią całe niebo. Akceptujemy rozgrywającą się wokół nas społeczną tragedię dopóty, dopóki bezpośrednio nas nie dotyczy, pozostaje abstrakcyjnym pojęciem i tematem telewizyjnych debat. Kiedy jednak dramat alienacji dotknie nas samych, zaczynamy się buntować bądź też spuszczamy głowę i idziemy na upokarzające kompromisy. Bohaterowie filmu mogą wydawać się strasznie egoistyczni, okrutni i skoncentrowani na własnych problemach.
- Trudno się jednak dziwić, że odnoszą się do siebie nieufnie - czują się wciąż zagrożeni. Stanowią trybiki bezlitosnego mechanizmu, który w końcu ich wypluje, jak nikomu niepotrzebne odpadki. Jedyną możliwą formą oporu jest odmowa uczestnictwa w toczącej się grze. Problem w tym, że system ten został stworzony przez nas samych, wszyscy więc ponosimy za niego odpowiedzialność.
To pana trzeci film nakręcony we współpracy ze Stephanem Brizé. Czy tworzycie rodzaj twórczego tandemu?
- Rzeczywiście łączy nas bardzo silna więź, rodzaj braterstwa, nie tylko artystycznego. Łączą nas podobne doświadczenia i ten sam rodzaj wrażliwości. Jesteśmy sobie bardzo bliscy, bardzo się szanujemy, dużo ze sobą rozmawiamy. Stephane jest moim duchowym bratem. Artystyczna wizja nakłada się na nasze osobiste relacje.
Czy w dziejach pana kariery współpraca z reżyserem zawsze układała się tak harmonijnie?
- Bywało różnie, ale z reguły udawało mi się unikać konfliktów. Przychodzę na plan żeby poszukiwać emocji, przyjacielskiej atmosfery, pomocy - każdy film jest przecież owocem pracy całego zespołu. Jeśli widzę, że nie udaje się mi nawiązać porozumienia z reżyserem czy członkami ekipy, po prostu się wycofuję. Nie zamierzam się torturować.
Za rolę w "Mierze człowieka" otrzymał pan Palmę dla najlepszego aktora na ostatnim Festiwalu w Cannes, był pan też nominowany do Nagród Europejskiego Związku Filmowców. Czy czuje się pan wreszcie doceniony?
- Zanim dostałem nagrodę w Cannes, moje życie było bardzo, bardzo przyjemne. Teraz także jest bardzo, bardzo przyjemne. Mogłem oczywiście obejść się jeszcze przez następnych wiele lat bez tej nagrody, ale przyznaję, że był to najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Wciąż jeszcze nie dotknąłem ziemi, szybuję! Ale to tylko plus w historii mojej przygody z aktorstwem. Podobnie zachowuję się w życiu - nigdy nie nastawiam się na to, że coś się wydarzy, ale jeśli rzeczywiście się stanie, szaleję ze szczęścia. Jeśli nie, po prostu idę dalej. Staram się nie tracić czasu próbując zmieniać coś, na co nie mam wpływu i oczekiwać tego co może nigdy się nie wydarzy. Nie chcę spędzić życia marząc.
Co oznacza dla pana termin "przyjemne życie"?
- Życie posiada wiele odcieni. Przede wszystkim nie jestem w nim sam - mam ojca, matkę, braci, rodzinę. Były też w nim kobiety - jedne mnie rzucały, inne kochały. Mam takie same życie jak wszyscy ludzie - czasami przypomina spokojną taflę wody, innym razem wzburzone morze. Co jest w nim najważniejsze? Miłość, uczciwość, przyjaźń, zdrowie i szczęście najbliższych. Szacunek dla drugiego człowieka.
- Nie znoszę panoszącego się wszędzie braku kultury, złego wychowania, taniej agresji, spoufalania się. Dlaczego ktoś kogo nie znam zwraca się do mnie po imieniu? Dlaczego nie powie "dziękuję" czy "przepraszam"? I nie są to z mojej strony żadne relikty mieszczańskiego wychowania, uważam po prostu, że jeśli chcemy choć trochę zmienić świat, powinniśmy zacząć od samych siebie, od szczegółów. Szczegóły składają się przecież na większą całość - każdy z nas powinien uważać, żeby nie czynić drugiemu tego co jemu samemu sprawiłoby przykrość. Jak w Biblii. Świat stałby się od razu dużo, dużo lepszy.
A czym jest dla pana aktorstwo?
- To mój zawód. Moja pasja. Moje życie.
Rozmawiała Joanna Orzechowska