"W Auschwitz w porównaniu z Gross-Rosen, było jak... w sanatorium". Świadectwo z "kamiennego piekła"
- Auschwitz? W Auschwitz w porównaniu z tym, co działo się w Gross-Rosen, było jak... w sanatorium - opowiada były więzień "kamiennego piekła". Lekarze z SS zabijający zastrzykami z benzyny i fenolu. Polowanie obozowych strażników na więźniów ze złotymi koronami zębowymi. Mordercza praca w kamieniołomach. Przeraźliwy głód i epidemie chorób zakaźnych. To wszystko dziesiątkowało zesłanych do KL Gross-Rosen, jednego z najcięższych obozów III Rzeszy. Tutejszymi kapo i blokowymi zostawali przede wszystkim niemieccy recydywiści: gwałciciele, złodzieje i mordercy. To oni wraz ze zwyrodnialcami z SS znęcali się nad uwięzionymi.
Tomasz Bonek, reporter, dokumentalista i autor reportaży historycznych, dociera do zeznań więźniów niemal już zapomnianego kacetu założonego pod dolnośląską Rogoźnicą. Każdy z kolejnych analizowanych dokumentów jest bardziej przerażający. Wszystkie układają się w przejmującą opowieść o demonach śmierci - oprawcach z KL Gross-Rosen. Prezentujemy fragment książki "Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen".
Chorych w jednym z najcięższych obozów III Rzeszy przybywało z miesiąca na miesiąc. Więźniów dziesiątkowały szerzące się choroby, wykańczała mordercza praca.
- Przed rewirem stało chyba z dwustu chorych - opowiada Antoni Gładysz. - Wszyscy trzęśli się z zimna, bo każdy miał gorączkę, każdy był obity, owrzodzony i opuchnięty. Po godzinie zjawił się kapo rewiru otoczony zgrają złodziei i morderców, aby dokonywać selekcji mniej i bardziej chorych oraz tych, których od razu kierowano do krematorium. Kazał się nam rozebrać do naga i iść do umywalni. Oblewał nas przejmująco zimną wodą. Zemdlałem i nie wiem, co się dalej działo. Kiedy się ocknąłem, usłyszałem tylko jeden przerażający jęk wydobywający się ostatkiem sił z piersi tych, którzy cierpieli na zapalenie płuc, na choroby nerek, tyfus i inne ropne zapalenia[1].
Wielu już nie żyło. Inni właśnie w tej chwili umierali. Wielu transportowano na noszach do krematorium.
- Nie wiem, jakim cudem znalazłem się na pryczy, ale to było wybawienie. Wybawienie od wyniszczającej pracy w kamieniołomach, od dodatkowej pracy w kompanii karnej. A jednak dziś, kiedy o tym wszystkim myślę, ten rewir, w którym wróciłem do sił, bez wahania zaliczam do najstraszliwszych potworności obozu. Stanowił on jeden z najniższych kręgów obozowego piekła. Rewir to nie to samo co szpital. Odgrywał on wprawdzie również rolę szpitala, ale tylko w tym stopniu, w jakim leczenie mogło mieć sens wobec celów i warunków obozów koncentracyjnych.
Nazwa "rewir" dość dobrze definiowała, czym to miejsce miało być i było.
- Nie miała ona przecież nic wspólnego ani z medycyną, ani z lecznictwem. Przejęta została z łowiectwa. Rewir w obozie koncentracyjnym był rzeczywiście jakby terenem, z którego wyławiano zwierzynę do krematoryjnego pieca. Jak w leśnym rewirze odstrzela się co podlejsze kozły, tak w rewirze obozowym uśmiercano co słabszych więźniów, których w początkowym okresie rozstrzeliwano, a w późniejszym czasie unicestwiano zastrzykiem fenolu. Niezależnie od selekcji hulała tu śmierć mniej lub bardziej naturalna. Ułatwiano jej polowanie.
W baraku dla zakaźnie chorych kładziono przecież obok chorego na tyfus chorego na jaglicę i dorzucano jeszcze chorego na czerwonkę. Ciężko chorych kładziono na prycze z gołych desek, aby się szybciej nabawili odleżyn. Miał ów rewir być zarażalnią, i był. Miał być umieralnią, i był nią także. Lecznicą pierwotnie nie był wcale, a jeśli później, z czasem się nią stawał, to tylko dzięki poświęceniu więźniów lekarzy.
Transportem z Majdanka trafił do Gross-Rosen lekarz i wybitny historyk medycyny doktor Stanisław Konopka. I dla niego nazwa "rewir" była obca.
- I w niczym nie przypominała ośrodka, którego celem powinno być leczenie. Rewir to tylko fragment tego błędnego koła, którego zadaniem było wyniszczenie fizyczne i psychiczne istoty ludzkiej. Tak działo się w pierwszych latach wojny. W okresie końcowym, kiedy na rewirach pracowała większa liczba lekarzy Polaków, stosunki znacznie się poprawiły. Lekarz Polak wytężał wszystkie swe siły, zabiegał o leki i strawę, improwizował, ratował chorego przed napaściami okupantów, bez względu na jego narodowość i wyznanie. A nie było to rzeczą łatwą. Lekarz musiał często wchodzić w kolizję z zarządzeniami obozowymi, gdy szło o kryteria, kogo należy przyjmować na rewir, czy o czas pobytu na rewirze[2].
Gładysz, Żegleń, Konopka i kilku innych lekarzy naprawdę mieli tu co robić.
- W chwili mojego przybycia w Gross-Rosen przebywało około dwunastu tysięcy mężczyzn, nie licząc obozów filialnych, których było na początku czterdzieści - wspomina doktor Konopka. - W rewirze przebywało ośmiuset chorych i tylko trzech więźniów lekarzy. Z lubelskim transportem przybyło dwunastu i wszyscy zostaliśmy przydzieleni na rewir. Na czele rewiru stał Lagerarzt. Zjawiał się na rewirze co drugi dzień i w zasadzie nie dbał o chorych. Odbierał tylko apele rano i wieczorem.
Jak twierdzi Konopka, według przepisów obozowych rewir mógł mieścić tylko 10 procent stanu osobowego obozu, ale zdarzało się, że przebywało w nim nawet 20 procent więźniów.
- Władze obozowe wywierały więc nacisk, by lekarze wypisywali zdrowszych - relacjonuje Konopka. - Wtedy także utworzono instytucję Blockarztów, na każdy blok został przydzielony lekarz, który określał, czy stan więźnia pozwala mu pracować w danym dniu czy nie. Jesienią czterdziestego czwartego SS-mani ogłosili, że ciężko chorzy na gruźlicę wyjadą do sanatorium, gdzie będą mieli bardzo dobre warunki. Wybrano wtedy stu pięćdziesięciu gruźlików i wywieziono w niewiadomym kierunku, po czym ślad po tym transporcie zaginął i żadnego z wywiezionych nikt z nas już nie spotkał[3].
[1] Antoni Gładysz, numer obozowy 2313, Przeżyliśmy Gross-Rosen...; Archiwum Muzeum Gross-Rosen.
[2] Pamiętniki Stanisława Konopki, Archiwum Muzeum Gross-Rosen.
[3] Stanisław Konopka, numer obozowy 27872, Archiwum Instytutu Pileckiego.
Czytaj też: