Wojciech Pokora: Aktorstwo? Ja się do tego nie nadaję!

Aktorem został przez przypadek. Nie ceni zbytnio swoich ról filmowych i telewizyjnych, z miłością mówiąc o teatrze. Ale to właśnie role w filmach i serialach "Poszukiwany, poszukiwana", "Alternatywy 4", "Kariera Nikodema Dyzmy" czy Kabarecie Olgi Lipińskiej przyniosły mu popularność i rzesze wielbicieli.

Rola Marysi w filmie "Poszukiwany poszukiwana" przyniosła mu ogromną popularność
Rola Marysi w filmie "Poszukiwany poszukiwana" przyniosła mu ogromną popularnośćEast News

Jest pan najbardziej kojarzony z rolami filmowymi, choć nie ceni ich pan tak bardzo jak kreacji teatralnych.

Wojciech Pokora: - Ja się nie nadaję do filmu, mój charakter i talent nie mają z filmem za wiele wspólnego. Teatr to jest przygoda mojego życia. Cieszę się , że zostałem aktorem i cały czas pracuję w teatrze.

Co takiego jest w teatrze?

- Każde przedstawienie jest rodzajem premiery. To nie tak jak w filmie, że jak się nie uda scen, to robimy ją drugi raz, a potem dziesiąty aż będzie dobrze. Tutaj człowiek wychodzi na scenę i na przestrzeni dwóch godzin musi zaistnieć. Nie ma rady.

Ale spektakl teatralny niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwa, np. zapomnienie tekstu.

- To się nie zdarza.

Nie zapomniał pan nigdy?

- Nigdy! Kiedyś w teatrze była funkcja suflera, dziś się od niej odchodzi. Aktor podpisawszy umowę ma obowiązek nauczyć się tekstu. Nie ma przebacz. Jak się pomyli, to zmyśla. Gorzej jeśli ma mówić wierszem, np. w "Zemście" Fredry nie sposób się pomylić. Można, co najwyżej, jedno słowo zamienić, ale to jest tak pięknie napisane, że trzeba ten tekst znać na 100 proc. jeśli się w tym przedstawieniu gra. Zdarzają się natomiast różnego rodzaju przejęzyczenia. Nie sposób, żeby się nie zdarzały, bo każdy wieczór jest inny od poprzedniego, inna publiczność, która inaczej reaguje. Koledzy robią też psikusy.

Jak aktorzy reagują na takie żarty?

-  Najwięcej żartów na scenie robił Wiesław Michnikowski Kazimierzowi Rudzkiemu. Obaj grali w tym samym teatrze i tam zdarzały się dziwne, zabawne rzeczy, które publiczność, oczywiście, tolerowała. Był taki aktor Stefan Śródka - on w pewnym sensie nie umiał udawać, jeśli np. miał kimś potrząsnąć, to robił to tak, że człowiek tracił rozum. W jakimś przedstawieniu, nie pamiętam już tytułu, Zdzisław Leśniak, który grał z nim w jednej scenie, otrzymywał od niego klapsa, żeby to był klaps sceniczny to byłoby ok, ale ten Śródka tak trzepał biednego Leśniaka w tyłek, że aż iskry się sypały. Pewnego razu któryś z kolegów mówi: Zdzisiu, ty weź sobie patelnię włóż do spodni. I Leśniak tak zrobił. Mało tego, prowokował Śródkę, wystawiał mu się. Więc jak ten Śródka przyłożył, zdrętwiała mu ręka i przez parę dni nosił na temblaku.

Pana łatwo było "ugotować"?

- Ja byłem łatwym celem do rozśmieszania, koledzy z tego korzystali. Ja prawie 30 lat spędziłem na scenie Teatru Dramatycznego...

Robiąc sobie żarty?

- Czasami robiłem psikusa myśląc, że to będzie dobry żart, ale najczęściej to się jednak obracało przeciwko mnie, np. w sztuce Andrzeja Wydrzyńskiego "Uczta morderców" jest taka scena, kiedy Czesław Kalinowski z Barbarą Krafftówną piją bruderszaft i, oczywiście, on z butelki nalewał herbatę nie alkohol, no bo na scenie nie można pić alkoholu. Ja wpadłem na szatański pomysł, żeby te butelki zamienić - kupiłem za te nędzne grosze, jakie zarabiałem, butelkę dobrego koniaku i powiedziałem inspicjentowi, żeby je  zamienił. Dochodzi do tej sceny, pan Kalinowski nalewa po kieliszku i zanim wypił to wyczuł, że to alkohol i zmusił Krafftównę do wypicia koniaku, mówiąc: Pij, gosposiu.

Były konsekwencje?

- Były. Wchodzimy za kulisy a tam Krafftówna krzyczy: Co za idiota nalał prawdziwego koniaku? To ja się tłumaczę, że to nie dla niej, że żart miał być tylko dla pana Kalinowskiego. A Kalinowski poklepał mnie po plecach i mówi: Wojtek, co wieczór możesz taki żart robić.

A jak pan reagował na te żarty, które robiono panu? Podobno przodował w tym Wiesław Gołas.

- Ja w ogóle byłem uczulony na niego. Nie mogłem na niego patrzeć, bo od razu się śmiałem. Na przestrzeni tych trzydziestu lat zrobił mi na scenie mnóstwo żartów przeróżnego rodzaju. Raz zrobił mi takiego psikusa, że trzęsąc się ze śmiechu uciekłem ze sceny w kulisy, prosto w ramiona dyrektora Mellera. To się działo w Teatrze Dramatycznym. Dyrektor powiedział: Panie Wojciechu są inne teatry, komediowe. Może chciałby się pan zaangażować do Teatru Komedia?

Czy trudno jest się nauczyć dużych partii tekstu?

Hanna Pokora, żona Wojciecha Pokory: - Mąż uczył się roli, kiedy wychodził z psem na spacer. Ja rzadko kiedy widziałam, żeby on się uczył roli. Uczył się bardzo łatwo i bardzo szybko. Podziwiałam go za to.

- Nie mam żadnych patentów, ale dziś już nie władam taką pamięcią. W teatrze jest luksusowa sytuacja, próby są czasami przez pół roku, więc nie sposób się nie nauczyć. Gorzej jest w telewizji czy filmie, gdzie dostaje się tekst na godzinę przed ujęciem, tak bywa.

Jako Żorż Ponimirski w serialu "Kariera Nikodema Dyzmy"
Jako Żorż Ponimirski w serialu "Kariera Nikodema Dyzmy"East News

Ale film można powtórzyć.

- To jest właśnie ten plus, że jak się coś niewłaściwie powie czy zrobi, można powtórzyć. Aż do skutku.

Ale była też telewizja na żywo, np. Kabaret Olgi Lipińskiej

- H.P.: - Na początku były na żywo, potem były nagrywane. Początki były bardzo trudne i stresujące, bo nie wiadomo było, co się wydarzy. Na ogół zaczynało się jakieś przedstawienie nagrywać z kilku kamer, potem w trakcie te kamery się psuły i czasem efekt był taki, że kończyło się tylko na jednej. To była jedna wielka improwizacja. Bardzo dużo stresu, szczególnie dla tych, którzy realizowali przedstawienie, bo aktorzy nawet czasami nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje.

- Ja byłem świadkiem takiego zdarzenia, kiedy kamerzysta przekręcił kamerę w drugą stronę i ona spadła ze stojaka na ręce i on fotografował tą ogromną, bardzo ciężką kamerą z ręki.

Jak pani znosiła bycie żoną Marysi, bo po roli w filmie "Poszukiwany, poszukiwana" Stanisława Barei, mąż stał się po prostu Marysią?

H.P.: - Tak, to było bardzo uciążliwe. Ludzie nie dawali nam spokoju, dzwonili domofonem w środku nocy, bardzo trudno było czasami. Na ulicy zaczepiali. Na wakacjach.

Czy któraś rola jeszcze tak bardzo wpłynęła na państwa życie?

- Po filmie "Poszukiwany poszukiwana" było najtrudniej. Ta rola najbardziej nam dokuczyła.

Czy to prawda, że to pani ubrała Marysię?

H.P.: - Tak, tam było sporo moich rzeczy. Problem polegał na tym, żeby przebrać Wojtka w damskie ciuchy tak, żeby wyglądał jak przebrany mężczyzna, bo na tym reżyserowi zależało. Były różne przymiarki, ale wszystko to było nie to. W końcu ja otworzyłam swoją szafę i zaczęłam go przebierać w swoje ciuchy.

A makijaż?

- To już specjalistki.

Jak się chodziło na obcasach?

- Kupili buty, żeby były dobre i chodziłem. Czasem się potykałem. W "Pół żartem, pół serio" dwaj aktorzy też przebrali się za kobiety - jak oni chodzili na obcasach!

Jest pan uważany za aktora komediowego, nie ma pan wrażenia, że został zaszufladkowany?

- To pytanie do żony.

H.P.: - Tak, mąż został zaszufladkowany w tych rola komediowych. Nie został należycie wykorzystany, a on jest naprawdę wszechstronnie uzdolniony.

Ale aktorzy mówią, że zagranie roli komediowej jest trudniejsze niż doprowadzenie widza do łez.

- Rzeczywiście panuje taka opinia i jest w tym trochę prawdy. Żeby rozśmieszyć publiczność, trzeba bardzo specyficznie zagrać. Natomiast, żeby wzruszyć w dramacie, to nie jest trudne. Poza tym widownia zawsze milczy i nie wiadomo, czy akceptuje czy nie. W komedii reakcja publiczności jest natychmiastowa, widać, czy przyklaśnie takiemu prowadzeniu roli czy też nie.

Gloryfikuje pan teatr, ale to role filmowe przyniosły panu ogromną popularność.

- W trakcie realizacji w ogóle o tym nie myślałem, chciałem zrobić jak najlepiej to, czego chce reżyser. Nigdy nie myślałem, że dzięki temu zyskam popularność, chciałem uczciwie wykonywać zawód, który umiem. Ja nie jestem próżny, nie fascynuję się tym, co zrobiłem. Na szczęście kabaret Olgi Lipińskiej czy sztuki robione w telewizji idą jednorazowo, a w teatrze w ogóle nie ma takiej możliwości, żeby zobaczyć siebie. Trzeba zaufać reżyserowi, co nie znaczy, że nie miałem swoich pomysłów. Zresztą ja przez kilka lat też zajmowałem się reżyserią sztuk różnego rodzaju, ale na ogół sam w nich grałem. "Mayday" we Wrocławiu idzie już półtora tysiąca razy. Rekord.

Mówi pan, że jest despotą jako reżyser.

H.P.: - Ja bym nie powiedziała, że despota, bardziej, że wymagający. Jego realizacje najczęściej powstawały w krótkim czasie, w trudnych warunkach. Każdą rolę zawsze miał w małym palcu, wiedział więc też, o co prosi aktorów.

- W teatrze w Zielonej Górze żona była moim asystentem. Tam realizowałem "Damy i huzary", w których zresztą grałem, wiedziałem też , jak to trzeba zrobić. Aktor grający główną rolę zachorowała na kilka dni przed premierą, w ogóle na realizację całego spektaklu było dwa tygodnie - to była katastrofa, bo przecież nie znajdę aktora, który w trzy dni nauczy się roli. Dyrektor teatru dzwonił po Polsce, szukał miejsca, gdzie grają ten spektakl, żeby wypożyczyć aktora, który już zna rolę  - znaleźli w Poznaniu. Takie przypadki też się zdarzają.

Łatwo się pracuje z mężem?

H.P.: - Naturalnie, my jesteśmy małżeństwem 58 lat - pracujemy... właściwie trudno nawet powiedzieć jak długo - od początku. Ale to się zdarzało niezwykle rzadko - ja miałam swoje sprawy zawodowe, dzieci, więc nie mogłam sobie za bardzo pozwalać na takie wyjazdy.

- Ale do Zielonej Góry wzięliśmy ze sobą wnuczkę Amelkę.

H.P.: - Tak, ona bardzo długo była z nami, zabieraliśmy ją kiedy była mała. Łatwo się pracowało razem dlatego, że ja wiedziałam, czego on wymaga, miałam w końcu trochę doświadczenia jako asystent reżysera u wielu innych reżyserów.

- Kiedyś musiałem pilnie wracać do Warszawy, dyrektor teatru mnie wezwał, a prowadziłem przygotowania w Zielonej Górze i żona musiała mnie zastąpić.

H.P.: - Nie było wtedy innego wyjścia. Kiedyś się zdarzyło, że zachorował na grypę, leżał w łóżku a przedstawienie trzeba było przygotować.

- No i zrobiła piękne przedstawienie w Płocku. Pięknie doprowadziła to do premiery.

Czy jest jakaś rola, której nikt panu nie zaproponował, a chciałby ją pan zagrać?

- Jest taka moja wymarzona rola, której nigdy nie zagrałem i nigdy już nie zagram. To jest rola profesora Higginsa z "Pigmaliona". Uważam, że zagrałbym to fantastycznie, ale to jest tylko moje subiektywne stwierdzenie.

Miałem okazję zagrać Papkina w telewizyjnej "Zemście" w bardzo pięknej obsadzie. Zagrałem na 3+, choć, jakbym się przyłożył, mógłbym zagrać na 4. Dziś, po tylu latach doświadczeń, wiem dokładnie, jak to zagrać i zagrałbym to doskonale, ale dziś już nikt mi takiej propozycji nie złoży.

Gdyby była taka sztuka, w której występuje dziadek i wnuczka, to namawiałbym reżyserów, żeby zagrać z moją wnuczką Agatą Nizińską. Ona jest bardzo utalentowana i jaka piękna!

A rola, którą pan zagrała, ale drugi raz już by się pan na to nie zdecydował?

- Nie było takiego przypadku.

O swoich rolach filmowych mówi pan, że były robione na szybko, np. Hrabiego Żorża Ponimirskiego z serialu "Kariera Nikodema Dyzmy" - nie znam osoby, która by nie zwróciła uwagi na tę rolę oglądając serial, a pan mówi, że szybko, że bez należytego przygotowania.

- Trochę przesadziłem, nie sposób się nie przygotować, jeśli się dostaje rolę od takiego reżysera, jakim był Jan Rybkowski. Mówi: Panie Wojciech, realizuję ekranizację "Nikodema Dyzmy" i tam dla pana jest fantastyczna rola Hrabiego. Pomyślałem, że Hrabiego to będzie ciężko zagrać, nie miałem pomysłu, jak to ugryźć. Ale wiedziałem, że Wilhelmi będzie głównym bohaterem, więc pomyślałem, że z takim wielkim aktorem to będzie wilka przyjemność zagrać. I zagrałem. I zadowolony jestem z tej roli, chociaż tak bardzo się nie przyłożyłem do niej, jak można było. Wtedy, kiedy, jak to się mówi, zyskiwałem popularność, miałem bardzo dużo propozycji. Dziś bym się zastanowił, czy brać, ale wtedy brałem. Oboje z żoną ciężko pracowaliśmy, szczególnie żona, bo była nie tylko na etacie, ale jeszcze dom - dwie córki, sprzątanie, pranie, gotowanie, wszystko było na jej głowie, ale poradziła sobie i radzi do dziś fenomenalnie.

Czemu dziś komedie polskie nie śmieszą?

- Bo są mało śmieszne. Nie ma się z czego śmiać. Kiedyś twórcy robili komedie, które kpiły z rzeczywistości, ale ta rzeczywistość była inna dla nas i dla rządzących - łatwo było kpić i krytykować.

Wywiad rzeka z Wojciechem Pokorą
Wywiad rzeka z Wojciechem PokorąStyl.pl/materiały prasowe
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas