Zakościelny, ale czad!
Od kiedy gra w "Czasie honoru" Żołnierza Wyklętego, wyrósł z emploi miłego przystojniaka. A poza kadrem? Trudno go zaszufladkować. Zamiast gadżetów kolekcjonuje doświadczenia. W wolnym czasie gra na skrzypcach, czyta książki o II wojnie światowej i jeździ na motorze. W rozmowie z „Twoim STYLEM” Maciej Zakościelny mówi o domu z tradycjami, kobietach swojego życia i podróży, która „otworzyła mu głowę”.
Od sześciu lat grasz Bronka Wojciechowskiego w "Czasie honoru". Nie mylą ci się tożsamości?
Maciej Zakościelny: - Jeszcze nie, ale rzeczywiście jest w tej roli coś takiego, że chociaż zdjęcia do każdego sezonu trwają tylko niecałe cztery miesiące w roku, jakoś noszę tę rolę ze sobą cały czas. Złapałem się na tym, że gdy trafiam na książkę czy artykuł z okresu drugiej wojny o cichociemnych albo Żołnierzach Wyklętych, to natychmiast czytam. Oglądam stare kroniki, chodzę do Muzeum Powstania Warszawskiego, rozmawiam z AK-owcami...
- Kiedyś wpatrywałem się w napis "Warsaw" i zobaczyłem, że składa się z dwóch angielskich słów: war - wojna, saw - widział. Mieszkam w mieście, które jakimś niewytłumaczalnym zrządzeniem ma w nazwie zapisane, że "widziało wojnę".
Przeżywasz emocje postaci, którą grasz?
- Jeśli mam plan zdjęciowy, gdzie przez pół dnia chodzę w kanałach w wodzie po pas - teraz kręcimy siódmy sezon związany z powstaniem warszawskim, siłą rzeczy myślę o tym, co przeżywali ludzie, dla których to było życiem, a nie nagraniem. Wszyscy wiemy, że tamta historia nie miała happy endu. Tym bardziej jestem dumny, że gram w serialu o ich losach i w ten sposób jakoś przypominam, że byli wśród nas ludzie o takim harcie ducha. A losy Bronka to dla mnie spory temat pewnie również dlatego, że miałem dziadka AK-owca.
W rodzinie o tym się mówiło czy milczało?
- Mówiło się, i to dużo. Jako dzieciak ciągle miałem sny o wojnie - że biegam z karabinem po jakichś piwnicach. Od małego słyszałem historie o tym, że dziadek walczył w podziemiu, a potem po wojnie babcia jeździła do niego do więzienia w Przemyślu. Dziadek nie opowiadał o swoich powojennych losach, ale od babci wiem, że torturowali go tam ubecy - bili w pięty, wybijali zęby, wyrwali mu nawet paznokcie, tak jak mojej postaci w jednym z odcinków "Czasu honoru". Kiedy kręciliśmy tę scenę, pomyślałem, że dziwnie się to wszystko układa, bo w jakimś sensie odgrywam losy dziadka.
Taka moralna zemsta po latach na jego oprawcach.
- Chyba nie chcę tego tak nazywać, bo to by oznaczało, że dokonuję jakichś radykalnych czarno- białych ocen tamtych czasów. Jasne, że trudno mi uciec od myśli, jak Polak Polakowi mógł robić takie rzeczy, ale nie chcę nikogo osądzać, bo mechanizmy łamania ludzi i zmuszania ich, by działali wbrew sumieniu, były wtedy potężne. Dziś łatwo ferować wyroki, zbyt łatwo, ale mam nadzieję, że w serialu udało nam się uczciwie pokazać złożoność tamtych czasów, uciec od stereotypów i uproszczeń.
Nie lubisz ostrych sądów?
- Nie. Spędziłem ostatnio trochę czasu za granicą i dotarło do mnie, że my w Polsce mamy jakiś szczególny kulturowy nawyk, żeby osądzać natychmiast, bezwzględnie i kategorycznie. Ta cecha powoduje dużo złego na poziomie indywidualnym i narodowym, dlatego staram się z niej siebie wyleczyć. Gdy mnie kusi, żeby coś autorytarnie podsumować, przypominam sobie pewną anegdotę.
- Jedzie ojciec z dorosłym synem pociągiem, a rozegzaltowany syn wykrzykuje: "Tato, tato, patrz, jak ten pociąg pędzi! Jak krajobraz za oknem się zmienia!". Naprzeciwko siedzi para i spogląda po sobie znacząco - no, czym tu się ekscytować?! Pociąg jedzie, to krajobraz się zmienia, normalne. A ten chłopak dalej krzyczy: "Tato, te chmury! One tak lecą po niebie za nami!". Para znów wymienia spojrzenia. W końcu, gdy chłopak woła zachwycony: "Tato, krople, patrz one spadają z nieba!", ktoś z tej pary nie wytrzymuje i mówi: "Pan chyba powinien udać się z synem do specjalisty! Dorosły chłopak, a reaguje jak dziecko". A ojciec na to: "A, drodzy państwo, my właśnie wracamy od specjalisty. Mój syn przez całe życie był niewidomy, ale przeszedł operację i właśnie dziś odzyskał wzrok". Kiedy tylko sobie przypomnę tę historyjkę, od razu jestem mniej skory do jednoznacznych ocen. Ciągle się uczę wyrozumiałości dla ludzi, ale i tego, żeby nie brać wszystkiego do siebie.
Bo kiedyś brałeś?
- Był taki czas, kiedy mnie obchodziło, co drugi człowiek myśli o mnie i o tym, co robię, jak mnie ocenia. A dziś, jeśli sam czuję, że jestem w porządku, a ktoś mnie atakuje, to potrafię się wobec tego zdystansować, już mnie nie rusza. Niedawno miałem taką sytuację: jadę motorem ulicą z pierwszeństwem przejazdu, nagle z podporządkowanej ostro wyjeżdża limuzyna, prawie się zderzamy. Wyskakuje z niej elegancki pan i wrzeszczy "Ty kretynie!".
- W pierwszym odruchu poczułem impuls, żeby też się jakoś "uaktywnić", zwłaszcza że ja miałem rację, nie on. I kiedyś pewnie bym tak zrobił. Ale teraz powiedziałem sobie: Maciek, odpuść. Zatrzymałem się, ściągnąłem kask i popatrzyłem tylko w oczy tego pana o wyglądzie dyplomaty, który coraz bardziej się nakręcał. Skończyło się tak, że człowiek w samochodzie za mną wysiadł i wytłumaczył pieklącemu się kierowcy, kto jest kretynem. Odjechałem bez słowa. Pewnie zachowałem się nietypowo jak na polskiego kierowcę, ale byłem zadowolony, że nie wszedłem na ten sam rejestr, nie dałem się sprowokować i udało mi się zapanować nad emocjami.
Zawsze jesteś tak pokojowo nastawiony do świata?
- No nie. Są granice. Kiedy raz, jeszcze na studiach, poszliśmy razem z kolegami do Marcinka - to taka bardzo popularna za moich czasów knajpa dla studentów, w której stoliczek miał profesor Zapasiewicz - i jakiś facet uderzył naszą koleżankę kuflem w twarz, to nie było przebacz. Było z nim kilku starszych od nas bysiorów, ale wtedy nie kalkulowaliśmy. I razem z kolegami zrobiliśmy z nimi porządek.
Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto wzbudza strach w osiłkach.
- Naprawdę. (śmiech) Od małolata trenuję różne sztuki walki. Tylko że obecnie tłuczenie się z kimś to nie jest coś, co mnie podnieca.
Dojrzałeś?
- Trójka z przodu, zmiana kodu. (śmiech) Ale tak, kilka rzeczy mi się w ostatnich latach przedefiniowało. Kiedyś na przykład miałem takie chojrackie wyobrażenie na temat tego, co to znaczy zachować się honorowo. Wydawało mi się, że honorowy facet to taki, który stawia się tym, co mu nastąpili na odcisk, nawet jeśli są silniejsi. Dziś myślę, że honor to przede wszystkim wierność sobie, swoim przekonaniom. Dlatego w ważnych sprawach wymagam od siebie, żeby mieć zdanie. A gdy już je mam, to się go trzymam, nawet jeśli słyszę, że "to bez sensu", "odbiło mu", "przecież to się nie opłaca" itp. Dojrzałem do tego, że chcę słuchać siebie, nie innych, którzy wiedzą lepiej, co jest dla mnie dobre.
Byłbyś skłonny w obronie czegoś zaryzykować życie, jak Bronek z serialu?
- Na pewno w obronie rodziny.
Jesteś tradycjonalistą?
- Nie chciałbym wyjść na skostniałego faceta, bo się za takiego nie uważam, ale w pewnych sprawach jestem już dość "sformatowany". Wyrosłem w rodzinie z tradycjami. Gdy chleb upadł na ziemię, to się go podnosiło i całowało. Dla pieniędzy też trzeba było mieć szacunek. W domu obowiązywała kindersztuba. Babcia uczyła mnie zachowania przy stole. Musiałem trzymać łokcie przy sobie, a jeśli nie pamiętałem, babcia wsadzała mi książki pod ramiona i trzeba było tak jeść, żeby nie wypadały. Jeśli miałem wrócić o umówionej godzinie, o żadnych wymówkach nie było mowy.
- Raz się spóźniłem o parę minut, to mi mama za karę zamknęła drzwi. Co prawda wszedłem wtedy do domu po balkonach. (śmiech) Kiedy mama to zobaczyła, omal nie zemdlała i potem już mi więcej drzwi za spóźnienie nie zamykała. Ale ciągle słyszałem w domu, że "trzeba coś sobą reprezentować". Dla rodziców to znaczyło, że trzeba opanować jakąś umiejętność na dobrym poziomie.
Stąd wzięła się twoja szkoła muzyczna?
- Pomimo że podobno sam zmusiłem ojca, aby poszedł ze mną na egzaminy do szkoły muzycznej, to tu inspiracją była akurat babcia. Wierzyła, że do wartościowych rzeczy dochodzi się ciężką pracą i konsekwencją. Wszystkie swoje trzy córki wysłała do szkoły muzycznej. I było dla niej oczywiste, że też powinienem grać na instrumencie Uczyłem się trzynaście lat. Skończyłem szkołę średnią w klasie skrzypiec.
Sam sobie wybrałeś te skrzypce?
- Nie, chciałem grać na gitarze, ale nie było nauczyciela, i tak jakoś stanęło na skrzypcach. Od siódmego roku życia musiałem codziennie ćwiczyć. Najpierw 15 minut, potem godzinę, a już w wyższych klasach szkoły muzycznej to były trzy godziny ćwiczeń dziennie. Babcia pilnowała dyscypliny. To w ogóle była silna osobowość, taki herszt w rodzinie. Jej córki zresztą podobnie. Wychowywałem się wśród silnych kobiet. Pewnie dlatego czuję do kobiet wielki szacunek i zawsze miałem z nimi dobry kontakt.
Kobiety to jest duży i ważny rozdział w twoim życiu czy niekoniecznie?
- No, bardzo duży i bardzo ważny. Począwszy od matki, która była pierwszą ważną dla mnie kobietą i do dzisiaj jest, przez babcie, ciocie, które uwielbiałem, po moje dziewczyny. Wszystkie bliskie relacje, w które wchodziłem, traktowałem poważnie. Jeśli już z kimś decydowałem się być, zawsze było to z mojej strony prawdziwe i uczciwe. Ale jakbym miał nadać jakiś tytuł rozdziałowi związanemu z kobietami w moim życiu, byłoby to coś w stylu "burze i pioruny". Dużo emocji, dużo pasji, i niech tak zostanie.
Mówiąc o relacjach z kobietami, używasz słów "uczciwe", "poważne". A byłeś kiedyś rasowym podrywaczem?
- No, cały czas jestem. (śmiech) Gdy tylko znajduję się w towarzystwie kobiet, to lubię przyciągać ich uwagę. Więcej mówię, więcej robię, improwizuję, czaruję, jakoś tak instynktownie się aktywizuję.
Twój najbardziej karkołomny pomysł, żeby zrobić wrażenie na dziewczynie?
- Wszedłem po rynnie do jej mieszkania na drugie piętro. W połowie drogi dotarło do mnie, że rynna nie jest najsolidniej zainstalowana, ale się nie wycofałem, choć strasznie skrzypiała.
W "Czasie honoru" większość chłopaków z twojej paczki ma od początku do końca jedną miłość. Masz w sobie tęsknotę za takim uczuciem totalnym?
- Czy ja mogę się aż tak odkryć? No, nie wiem. Odpowiem w ten sposób - wielka miłość to zdecydowanie jest to, o co chodzi. Ale czy można ją znaleźć w wieku lat dwudziestu i już tak od razu na całe życie? Doświadczenie mi podpowiada, że gdy człowiek jest dojrzalszy, to jego szanse na głęboką miłość rosną. Kiedy takie uczucie przychodzi do świadomego faceta, on już wie, co może dać, i wie, czego sam by chciał, nie napina się bez sensu i dopiero wtedy robi się ciekawie. Więcej na ten temat nie powiem.
Płakałeś kiedyś przez kobietę?
- ...i powiedziałem sobie wtedy, że więcej to się nie powtórzy!
A biłeś się kiedyś nie w obronie dziewczyny, tylko o dziewczynę?
- Żeby kochała mnie, a nie innego? Dla mnie to by nie miało sensu. Jeśli woli innego, to co będę stawał jej na drodze do szczęścia. Chyba że bym totalnie zwariował na jej punkcie. (śmiech)
Kiedyś zwariowałeś?
- Zdarzało się. Ale dziś jeśli ja bym chciał, a ona niekoniecznie, to raczej nie walczyłbym do upadłego. Być z kimś, kto nie ma przekonania, to chyba nie najlepszy układ.
Masz już potrzebę, żeby się z kim związać? No dobra, użyjmy tego słowa - ustabilizować?
- Trochę mam, bo wierzę, że mężczyzna dopełnia się jakoś właśnie poprzez związek z kobietą. Ale to musi być coś, w co się wchodzi ze stuprocentowym przekonaniem. Tego nie da się zaplanować, przyspieszyć. Warto najpierw nauczyć się szczęścia w pojedynkę. Uzależnianie go od związku z drugą osobą to pomyłka.
Na własne dzieci już masz ochotę?
- Jakoś tam mam. Nieskromnie powiem, wydaje mi się, że będę fantastycznym ojcem i myślę o tej roli z wielką przyjemnością. Tymczasem sprawdzam się w kontaktach z dziećmi znajomych i testy wypadają pomyślnie. Dzieciaki mnie lubią, z wzajemnością. Łapiemy kontakt.
Podobno wzruszasz się, grając z dziećmi.
- Raz mi się zdarzyło. To było w filmie "Tylko mnie kochaj". Grałem z siedmioletnią Julką Wróblewską. W jednej ze scen mówię, że będzie mi smutno, jeśli będzie musiała odejść. A ona na to: "To nie pozwól mi odejść". "Zrobię dla ciebie wszystko" - pada moja kwestia. "Nie trzeba wszystko, tylko mnie kochaj" - ta mała tak to powiedziała, że wzruszyłem się naprawdę, choć zupełnie się tego po sobie nie spodziewałem. Ale to była jednorazowa sytuacja. Kiedy gram, trzymam dystans do emocji, które pokazuję. Jestem aktorem profesjonalnym.
Dlaczego w ogóle zostałeś aktorem?
- Lubiłem bawić towarzystwo, popisywać się. Żarty sytuacyjne to była moja specjalność. Profesor od harmonii rzuciła raz: "ty to byś się, Maciek, nadawał na aktora", potem ktoś inny powiedział coś podobnego. Zacząłem się zastanawiać. Jest jeszcze coś, nigdy o tym nie opowiadałem. Kiedy byłem dzieckiem, babcia mówiła na mnie często "mój ty mały Delonie". Nie wiedziałem, o co chodzi, więc odpowiadałem: "Babcia, przestań, nie jestem żadnym delonem". Wtedy mi wyjaśniła, że to znany aktor. Chodziło oczywiście o Alaina Delona. Kim był, zrozumiałem po latach, ale jako dzieciak odczytywałem to tak, że być takim "delonem" to musi być coś, bo gdy babcia tak mówiła, patrzyła na mnie z zachwytem. Może zostałem aktorem właśnie przez tego "delona". Może babcia mi aktorstwo swoim żartem jakoś zaprogramowała?
Przyjechałeś na studia do Warszawy. Co cię zaskoczyło?
- Poza tym, co wpajali mi rodzice, że "trzeba coś sobą reprezentować", to jeszcze "trzeba było jakoś wyglądać". Tego, przyjeżdżając ze Stalowej Woli, nie rozumiałem. Nie obchodziło mnie, jaki krój mają moje spodnie czy koszula. A tu nagle zaobserwowałem, że to jest ważne. Był czas, gdy chciałem nadrobić te "braki". Na szczęście mi przeszło. (śmiech) Przyszedł moment refleksji - o co chodzi?! Ten chłopak bawiący się w swojego stylistę to nie jestem ja. Lubię, gdy człowiek ma styl, ale nie dajmy się zwariować. W życiu nie o to chodzi.
A o co?
- Żeby zebrać się na odwagę i przeżyć to, co chce się przeżyć. Niedawno wyjechałem na osiem miesięcy za granicę, bo zawsze marzyłem, żeby dłuższy czas pomieszkać gdzieś w świecie, poznać mentalność ludzi innego kraju, żyć - improwizując. Tak sobie wszystko zorganizowałem, że na te kilka miesięcy zniknąłem z kraju, i to było coś. Jeździłem po Stanach na motorach, spotykałem genialnych ludzi, których poznawałem przypadkiem. Nie wiedziałem, co będę robił za dzień, tydzień...
- Podróż otworzyła mi głowę. Zatęskniłem za poczuciem totalnej niezależności od ludzi i rzeczy. Po takim doświadczeniu człowiek zadaje sobie pytanie, po co tyle pieniędzy wydał na remont mieszkania. Przecież za chwilę mogę mieszkać całkiem gdzieś indziej, nie jestem przywiązany do tego miejsca. Co za różnica, umywalka za trzysta złotych czy za trzy tysiące? Przecież chodzi o to, żeby mieć gdzie umyć ręce. Ważne jest, czego doświadczam, a nie co gromadzę.
Czyli nie jesteś łowcą drogich gadżetów, co bywa nałogiem wśród kolegów z branży?
- No, jeszcze trochę jestem. Ale nie przywiązuję wagi do tego, kto czym przyjechał. Ja jeżdżę ostatnio motorkiem, uśmiecham się do siebie, gdy dodaję gazu, i myślę: Zakościelny, ale czad! Jaka wolność! I jest super. Podobnie się czuję, gdy jeżdżę na rolkach na tzw. streecie. To dość ostra jazda po mieście z zaliczaniem murków, zjeżdżaniem ze schodów, poręczy, skokami itp. Kolekcjonuję kontakty z fajnymi ludźmi, ciekawe doświadczenia, spotkania, rozmowy.
Teraz chciałbyś, żeby...
- ...Polska i Polacy mieli więcej klasy. I chciałbym grać role, które jakoś tej klasy uczą. W tym sensie rola Bronka w "Czasie honoru" jest idealna.
Chama byś nie zagrał?
- Zagrałbym, ale tak, żeby jakoś pokazać, czemu on tym chamem został. Żeby wyszło na jaw, że bycie chamem to jest życiowy pech, wynik jakiejś traumy, a nie powód do dumy. A jeśli miałby to być tylko cham rozrywkowy, który ma śmieszyć i przez to w jakiś sposób chamstwo oswajać, to takiej roli bym nie wziął. Jeżeli w czymś biorę udział, lubię wiedzieć po co. Do tego też dorosłem.
Rozmawiała: Anna Jasińska
TWÓJ STYL 8/2014