Żyję pełnokalorycznie
Jego autobiografia byłaby bestsellerem. Opowieścią o sukcesie artysty, któremu czasem brakowało na chleb.
Telenowelą o miłosnych zawirowaniach. Kazaniem o grzechach, których nie udało się uniknąć. Poradnikiem: Jak ugasić życiowe pogorzelisko. Stanisław Sojka, dziecko Śląska. Wnuk organisty, syn mistrza budowlanego i wykształconej u zakonnic "gospodyni domowej", jako pięciolatek odkrył, że ludzie słuchają jego głosu. Muzyka już go nie opuściła. Siedzimy na powycieranych fotelach w afrykańskiej knajpie na Saskiej Kępie. Stanisław Sojka od lat mieszka w sąsiedztwie. - Shake z mango i paczka marlboro albo dwie, prego - uśmiecha się do znajomych Senegalczyków. Zwraca się do mnie: - O to, szanowna pani, proszę nie pytać. O tamtym nie będę mówił... Czas start - ordynuje. "Kapral, sam tak o sobie mówi. Będzie trudno", myślę. Zadaję bezpieczne pytanie o przemyślenia z okazji 50. urodzin. W pierwszych minutach spotkania po policzkach Stanisława Sojki ciekną łzy.
Dlaczego Pan płacze?
Stanisław Sojka: Przepraszam, to pewnie z osłabienia, niewiele dziś jadłem. I przez pani pytanie o przemyślenia na "pięćdziesięciolecie". Jakbym przeczuwał babie lato. Cholera. Płaczę za ludźmi, którzy odeszli. Bliski przyjaciel jest na krawędzi, już dwa lata zmaga się z obcym pasażerem. Właśnie przechodzi trzecią terapię nowotworu, chyba skuteczną... Zawsze, kiedy jechałem, żeby spędzić z nim święta, pobyć, porozmawiać, bałem się. Jak się zachować? A on siłą, nadzieją, uśmieszkiem, wiarą zmiótł problem. Zrozumiałem: trzeba żyć co do minuty.
Na co dziś szkoda Panu czasu?
Stanisław Sojka: Na życie jaszczura. Gad leży i wygrzewa się bezczynnie. Unikam błahych przyjemności, lenistwa i nieróbstwa. Mogę powiedzieć: moje pięćdziesiąt lat jest pełnokaloryczne. Nie zmitrężyłem czasu, choć zaliczyłem problemy, dramaty. Zafundowane na własną prośbę.
Co Pan przeskrobał?
Stanisław Sojka: Bywałem głupi. Ślepy. Głuchy. Egocentryczny, despotyczny sukinsyn z miłą twarzą, który śpiewa balsamiczne piosenki. Był czas, kiedy uznawałem za normę, że wszyscy mi salutują. Taki byłem wspaniały. Mam do siebie żal o sybarytyzm, który przeszedł w hedonizm. O nieumiarkowanie, lekceważenie i przedmiotowe traktowanie ludzi. Jestem szczęśliwym człowiekiem, Pan Bóg dał wszystko, o co prosiłem. Wciąż daje możliwość naprawienia rzeczy popsutych. Kompasem powinno być sumienie. W zachowaniu wobec drugiego człowieka zobowiązuje nas to, jak traktujemy siebie. A siebie kochamy.
Ale czego konkretnie się Pan wstydzi?
Stanisław Sojka: Agresji na przykład. Wie pani, rodzice ostro mnie chowali. Skórzany pas to była jedna z metod subordynowania. Obiecałem sobie: będę nowoczesnym ojcem, pomogę żonie bezstresowo wychować dzieci. Pamiętam noc: kilkumiesięczny Kuba wrzeszczy niemiłosiernie w łóżeczku. Nie pomaga śpiewanie, tulenie, karmienie. Ze złości swoją wielką łapą zlałem go w pupę. Będę się tego wstydził do końca życia. Pozostałe skuchy niech pozostaną tajemnicą.
Jednak otwarcie wyznał Pan w jednym z wywiadów: Zaliczyłem dno.
Stanisław Sojka: Dwukrotnie. Nie tak, żebym nie miał gdzie mieszkać, żeby ludzie się ode mnie odwrócili, ale czułem się upokorzony. Myślę o dwóch zdarzeniach. Był rok '83. Na koncie miałem totalny sukces mojego kwintetu jazzowego. Jeździłem po Europie i śpiewałem klasykę amerykańskiego jazzu. Pieniądze. Popularność. I znużenie. Zrozumiałem, że jestem z Gliwic, nie z delty Missisipi, że powinienem pisać polskie piosenki. Wtedy przestałem się podobać. "Panie Stasiu, jazzowo to pięknie pan śpiewał, a to - nie za bardzo". Było krucho, na utrzymaniu miałem rodzinę, dom. Żyłem za pożyczone i nie dałem sobie wmówić: "Nie uda się". W lutym '86 podpisałem kontrakt na 40 oryginalnych piosenek. Tak się zaczął dzisiejszy Sojka.
Finał z happy endem. A druga historia?
Stanisław Sojka: To dramat osobisty. W ostatniej chwili uciekłem z toksycznego, groźnego dla mnie świata i związku z pewną piękną kobietą z Krakowa.
Aktorką Grażyną Trelą?
Stanisław Sojka: Ta miłość spowodowała niewyobrażalne turbulencje w moim życiu rodzinnym. Odszedłem od żony i synów. Ale dzięki temu dostałem bolesną naukę. Po tym związku wiem: nie ma miłości bez dialogu. Hamowanie złości, "kiszenie" żalu to droga do katastrofy. Żyłem w wiecznym poczuciu winy, wiecznie byłem "nie taki". Wystarczyło, że na koncercie ktoś krzyknął: Kocham cię, Stachu. Miałem tydzień z głowy, więc kłamałem, ściemniałem. Narozrabiałem, choć nie było warto.
Błędy naprawione? Bliscy Panu wybaczyli?
Stanisław Sojka: Tak, dali szansę odkupienia. Małżeństwo z Iwoną zakończyło się, ale nie skończyła się przyjaźń ani rodzicielstwo. Dziś liczy się tylko, że z mądrej matki i niegłupiego ojca powstało czterech przyzwoitych ludzi. Moich synów.
Jest Pan fajnym ojcem?
Stanisław Sojka: Nie wiem. Starsi - 28-letni Kuba i 25-letni Antek - mieszkają po drugiej stronie ulicy. Pracujemy razem w Soyka Sextecie, dzięki nim to orkiestra mojego życia. Jestem surowym kapelmajstrem, despotą, czasem się zagalopuję, dotknę, ale umiem powiedzieć "przepraszam". Zrozumiałem, że to nie oni mają dopasować się do ojca, ale ja muszę nauczyć się być z moimi dorosłymi synami. Nie odwrócili się ode mnie. Lubimy "pobywać" ze sobą. Gramy w kości, gotujemy, gadamy nad szklankami whisky. To moje bratnie dusze.
A bliźniacy, którzy nadal mieszkają z mamą we wsi pod Olsztynem?
Stanisław Sojka: Niczego nie brakuje naszym kontaktom. To cholernie zdolni artyści. Marcin jest w szkole muzycznej w klasie perkusji. Dla Janka liczą się sztuki wizualne. Lepi świat z plasteliny i go filmuje. Jestem dumny, bo udało mi się im przekazać, że to co liczy się w życiu, to wzrastać, rozwijać się. I przede wszystkim kochać. Jak ja wierzą, że miłość wszystko zwycięży.
Nie potrafi Pan żyć bez miłości?
Stanisław Sojka: A pani? Życie bez miłości to ciężki grzech.
Są ludzie, którzy wyznają inne religie.
Stanisław Sojka: Chodzi mi o postawę miłości nie tylko rodzicielskiej czy erotycznej. Kiedyś traktowałem ludzi przedmiotowo. Szczególnie kobiety. Była namiętność. I zero odpowiedzialności. Dziś jestem uczniem Ewangelii, rozwinąłem się, kocham bliźniego.
Regularnie czyta Pan Biblię?
Stanisław Sojka: Nie, choć można tam znaleźć najbardziej esencjonalną formułę dla człowieka, który czuje się chrześcijaninem. Trudna formuła, bo przecież trzeba "samego siebie dać". Nie jestem religijnym ortodoksem. Pana Boga boję się i Panu Bogu ufam. Ale nie chodzę do kościoła, nie szwendam się po ulicy z hasłem: "Jezus cię kocha. I wszystko ci załatwi". Nie będę tulił każdego na ulicy, ale jak upadnie, to podam rękę. I to jest miłość, bez której nie mogę żyć. O tej mogę mówić. Zamykam za to swoją sypialnię, żadnych szczegółów, odsyłam do piosenek: Kiedy jesteś taka bliska albo Niech całują cię oczy moje. To erotyki.
Takie słowa zniewoliły niejedną kobietę?
Stanisław Sojka: Zazwyczaj działają (śmiech), ale tylko 90 minut. Fakt, podczas koncertu panowie tracą swoje dziewczyny. Ale gram ostatnią piosenkę i odzyskują je. Nie czekam na wizyty za kulisami, bo tam jest moja ukochana Ewa. Wszedłem w inny etap, jeśli chodzi o "natężenie prokreacyjne", czyli uganianie się za spódniczkami. Moje kobieciarstwo odeszło w plan historyczny. Wie pani, w młodości miałem ksywkę Całusik. Zakochiwałem się na zabój.
Ma Pan to szczęście, że od tego czasu jest wiecznie zakochany?
Stanisław Sojka: Tak się nie da. Znam naturę uczuć, a także ten ciąg napięć, radości - chwil lepszych, gorszych, groźnych. Zakochanie to iskra. Życie w związku to trwały ogień. Trzeba do niego dokładać - czujność, czułość. Nie chciałbym być wiecznie zakochany. Cztery razy wystarczy.
O Bożence z kolonii w Łebie mówił Pan: "Miała francuskie usta i kształty dojrzałej kobiety".
Stanisław Sojka: Szczeniacka miłość. Istotna, choć nie był to związek. Poważną relację zbudowałem z Iwoną, mamą naszych synów. Potem oddałem serce pani z Krakowa. Po tym szaleństwie, poraniony, przez trzy lata byłem sam. Niezwykle pouczający czas, kiedy "już nigdy" nie planowałem się wiązać z kobietą. Uśmiecham się, bo dziesięć lat temu z nieba spadła Ewa. Osoba wyjątkowa i doskonała, człowiek dialogu. Dama z krwi i kości.
Sporo młodsza od Pana?
Stanisław Sojka: Nie interesowały mnie młodsze partnerki. Zbyt cenię sobie "pobywanie" z kobietą, żeby zajmować się jej edukacją.
Na czym polega takie "pobywanie"?
Stanisław Sojka: To flirt, uwaga, zatrzymanie w zabieganiu, żeby spojrzeć w oczy, wsypanie łyżeczki cukru do jej herbaty, zanim ona to zrobi. Wcześniej z bliskimi żyłem osobno. Wiodę cygańskie życie, ale ciągnie mnie bardziej niż w przeszłości do domu. Mniej koncentruję się na sobie. Pamiętam, kiedyś drażniła mnie "niedyspozycja" kobiet. Jak to gorszy dzień? Jaka fizjologia? Normalnie ma być. Dziś jestem wyczulony: pogłaskać, przytulić, zaopiekować się - staram się zgadywać potrzeby kochanych ludzi.
Rozmawiała Marta Bednarska