Nowotwór: Choroba ciała, myśli i emocji

- Przywykłam do niej. Okrzepłam. Coraz pewniej patrzę w przyszłość i częściej dostrzegam jej dobre strony. Jestem daleka od wdzięczności. Może kiedyś do tego dojrzeję, ale zmieniam się dzięki niej i widzę, jak dobrze te zmiany wpływają na moich najbliższych. Po prawie 4 latach zmagań, dziś już nie walczę. Czuję, że jestem na dobrej drodze do zdrowia, że dużo w tej podróży zależy ode mnie – mówi o swojej historii onkologicznej Kinga, autorka strony „RakCiach - terapia Simontonowska”.

Leczenie nowotworów to nie tylko poddawanie się zabiegom, ale również dbanie o psychikę
Leczenie nowotworów to nie tylko poddawanie się zabiegom, ale również dbanie o psychikę 123RF/PICSEL

Ewa Koza, Interia: Z czym kojarzyła się pani choroba nowotworowa przed diagnozą?

Kinga: - Myślałam, że rak to wyrok, że tylko nielicznym, jakimś cudem, się udaje. Że każdy nowotwór leczy się tak samo. Najpierw jest operacja, potem radio- lub chemioterapia, a brak któregoś z tych elementów oznacza, że leczenie jest źle prowadzone.

- Po diagnozie wielokrotnie spotkałam się z takim wyobrażeniem o chorobie nowotworowej. Blokowało mnie to i zamykało na dalszą rozmowę. Chyba rozumiem, skąd się to bierze. Ktoś, kto nie ma takich doświadczeń, czerpie wiedzę z przestrzeni publiczno-medialnej, gdzie częściej mówi się o dramatycznych historiach onkologicznych. O tych z dobrym zakończeniem, znacznie rzadziej.

- Jeśli osoba publiczna umiera z powodu nowotworu, nagłówki informują: "Przegrał walkę z rakiem", zamiast "Odszedł. Walczył z nowotworem". Nie czytałam o nikim, kto przegrał walkę z zawałem, udarem czy cukrzycą. Na to się po prostu umiera. Czasami ginie w tragicznych wypadkach. Przegrywa się tylko z rakiem. Taka narracja nikomu nie pomaga. Chorych utwierdza w przekonaniu, że z rakiem trudno wygrać. Wśród zdrowych utrwala stereotypy.

Jak doszło u pani do wykrycia choroby nowotworowej?

- Przez przypadek. Zgłosiłam się do lekarza, bo odczuwałam dotkliwe mrowienie w dłoni i stopie połączone z bólami głowy. W trakcie diagnostyki wykryto mnogie zmiany, które — jak się później okazało — nie miały żadnego wpływu na moje dolegliwości. Mrowienie było skutkiem długoletniej pracy przy komputerze. Stwierdzono też, że cierpię na migrenowe bóle głowy.

- Znalezione przy okazji guzy narastały latami, ale wykryto je na tyle wcześnie, że były jeszcze małe i nie dawały objawów. Po diagnozie i licznych konsultacjach przyszedł długi i emocjonalnie wyczerpujący czas obserwacji oraz wyboru metody leczenia. Często mówię, że jestem "ciekawym" przypadkiem onkologicznym, bo decyzja dotycząca drogi leczenia nie była u mnie oczywista. Musiałam podjąć ją sama.

- Najtrudniejszy był okres zawieszenia, w którym trwałam blisko trzy lata. Z perspektywy czasu widzę, że w mojej onkologicznej historii emocje ucierpiały bardziej niż ciało. Leczenie przeszłam pomyślnie, bez ubytków neurologicznych — tych obawiałam się najbardziej. Z długiej listy tego, co może się wydarzyć, najbardziej bałam się ograniczenia sprawności fizycznej lub umysłowej. Na szczęście nie spełniły się moje czarne scenariusze. Często uspokajam się myślą, że jestem po prostu słabym prognostykiem (śmiech). Dziś jestem w trakcie obserwacji. Pierwsze wyniki są obiecujące.

Co choroba zmieniła w pani życiu?

- Nie lubię mówić o sobie, że jestem chora. Nie czuję się chora. Ta historia zmieniała przede wszystkim mnie. Zmusiła do zmian. "Zmusiła" to dobre słowo. Czułam się tak, jakby ktoś przystawił mi pistolet do głowy i powiedział: "jeśli chcesz być zdrowa, musisz coś zmienić". Wiedziałam, że nie mam wyboru. Że jedyne, co w życiu muszę, to sobie pomóc. Zaczęłam inaczej projektować i modelować myśli i emocje. Z pozoru niewiele się zmieniło. We mnie bardzo dużo.

Może pani podać przykład?

- Zaczęłam zwracać uwagę na swoje potrzeby i mówić o nich. To było dla mnie bardzo trudne. Ograniczyłam relacje, które wprowadzały do mojego życia dużo chaosu i niepokoju. To też okazało się wyzwaniem. Zaczęłam świadomie zapraszać do życia spokój i radość. Uczę się być z siebie zadowolona. Pracuję nad tym każdego dnia. Jest mi z tym dobrze i coraz łatwiej przychodzi.

Wiadomość o chorobie jest szokiem, ale lęk można oswoić dzięki terapii
Wiadomość o chorobie jest szokiem, ale lęk można oswoić dzięki terapii 123RF/PICSEL

Co pani pomaga?

- Terapia Simontonowska. Na tamtym etapie życia nie umiałam radzić sobie z emocjami, które po trudnym czasie — prawie 3-letniego zawieszenia, zaczęły ze mnie wypływać. Czułam, że chcę sobie jakość pomóc. Znalazłam wtedy w skrzynce mailowej informację o warsztatach Simontona, które organizowało Stowarzyszenie Unicorn. Przemówiło do mnie jedno zdanie: "Nauczymy cię, jak radzić sobie z żalem." To był haczyk. Nie miałam wtedy pojęcia, kim był Simonton, nie wiedziałam nic o jego terapii, ale bardzo chciałam poradzić sobie z żalem. Więc poszłam.

Jaki był efekt?

- Wyszłam odmieniona. Mogę śmiało powiedzieć, że to był przełomowy moment w moim życiu. Poczułam, że mam wpływ na swoje zdrowie. Że nie muszę jedynie siedzieć i czekać na kolejne wyniki badań, a mogę aktywnie budować i wzmacniać swoje zdrowie. W dużo większym zakresie niż dotąd myślałam. Świadomość, że "mam wpływ" była dla mnie uwalniająca. Lubię działać i czuć moc sprawczą. Wyjście z poczucia bezsilności było uskrzydlające.

- Terapia Simontona pokazała mi moje życie z innej perspektywy. Trochę tak, jakby ktoś mnie z niego wyjął i pokazał je z góry. Z innego miejsca. Dostrzegłam wiele nowych dróg i możliwości. Poczułam wiatr w żaglach.

Jaka jest idea tej terapii?

- Carl Simonton był amerykańskim radiologiem, który przez długie lata obserwował, jak efekt leczenia radiologicznego jest uzależniony od nastawienia pacjenta. Terapia Simontona zbudowana jest wokół 10 umiejętności zdrowienia. Szczególnie bliskie jest dla mnie ograniczanie stresu. Podkreślam "ograniczanie", bo nie czuję, że mogę go całkowicie wyeliminować. Ważna jest też praca z przekonaniami, czyli nad zdrowszym sposobem myślenia.

- Dr Mariusz Wirga, polski współpracownik Carla Simontona, mówi, że nie sam stres jest przyczyną chorób, ale to, w jaki sposób go przeżywamy. To do mnie trafiło. Przecież wszyscy się stresujemy, a nie wszyscy chorujemy. Pracę nad sobą zaczęłam od nauki lepszego przeżywania stresu i wyrażania emocji. Przed diagnozą wszystko dusiłam w sobie, wychodziło mi to doskonale. W dniu zabiegu lekarz powitał mnie słowami: "nareszcie jakaś spokojna osoba". Nie byłam spokojna. Nogi i ręce mi się trzęsły. Żołądek miałam zwinięty w trąbkę. Cała byłam napięta jak struna, ale ukrywałam to.

- Oczywiście od czasu do czasu wybuchałam, ale zdecydowanie za rzadko. Przed diagnozą dominowało zamykanie i maskowanie emocji.

Jak jest teraz?

- Czuję, że łapię równowagę. Zaczęłam informować otoczenie o tym, co czuję. Kiedy jestem zestresowana, po prostu o tym mówię. Kiedy zła, komunikuję: "jestem zła na ciebie, albo jestem zła, bo mi coś nie wyszło w pracy". Brzmi prosto i banalnie, ale dla mnie to kroki milowe, które musiałam pokonać.

- Nie zamykam już wszystkiego w sobie. Żyje mi się przede wszystkim lżej. Czuję ulgę i przestrzeń na inne, dobre rzeczy. Często tracę tę wypracowaną równowagę, ale już wiem, jak do niej wrócić. Terapia Simontona dała mi takie narzędzia.

Postanowiła pani pisać o swoich doświadczeniach.

- Tak, założyłam stronę na Facebooku "RakCiach-terapia Simontonowska". Dzielę się tam moją drogą do zdrowia w ujęciu terapii Simontona. Traktuję to także jako ćwiczenie w wyrażaniu cząstki siebie. Jeśli chcę coś przekazać, najpierw muszę to zauważyć, przemyśleć i nazwać. To wiele porządkuje i bardzo pomaga w codziennej pracy nad sobą.

- Terapia Simontona pokazała mi inne, kompleksowe, ujęcie chorowania i zdrowienia. Skoro myśli i emocje biorą aktywny udział w chorobie, to znaczy, że możemy je wykorzystać również w drodze do zdrowia.

- Wciąż rozbrajam emocjonalne "miny" z trzech trudnych lat zawieszenia pomiędzy diagnozą a leczeniem. Uczę się też, by na bieżąco sobie nie szkodzić, a pomagać.

Jak dziś myśli pani o swojej historii onkologicznej?

- Przywykłam do niej. Okrzepłam. Coraz pewniej patrzę w przyszłość i częściej dostrzegam jej dobre strony. Jestem daleka od wdzięczności. Może kiedyś do tego dojrzeję, ale zmieniam się dzięki niej i widzę, jak dobrze te zmiany wpływają na moich najbliższych. Po prawie 4 latach zmagań, dziś już nie walczę. Czuję, że jestem na dobrej drodze do zdrowia, że dużo w tej podróży zależy ode mnie.

***

Zobacz także:

Na ten rodzaj nowotworu chorujemy coraz częściejNewseria Lifestyle/informacja prasowa
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas