Zamieszkanie: Wyremontowali "familok". "Towarzyszyła nam myśl, że to był dom zwykłej, śląskiej rodziny"
Prawie sto lat temu Edward i Maria w „kozim mieście” postawili dom. Ceglany, solidny, miał wystarczyć dla całej rodziny, być schronieniem na lata. Widział wojnę, kwaterunek, transformację, a teraz, dzięki nowym właścicielom, Ani i Olgierdowi, zyskuje nowe życie. Jak tłumaczą małżonkowie, dla nich renowacja przedwojennego budynku to nie tylko spełnianie marzeń o domu, ale też ratowanie kawałka historii Śląska.
"Zamieszkanie" - autorski cykl realizowany przez Aleksandrę Suławę. Seria wywiadów, reportaży i felietonów, w których autorka wraz z zaproszonymi ekspertami, poszukuje odpowiedzi na pytania o jakość przestrzeni, w której żyjemy.
***
Tędy się nie jeździło, co najwyżej chodziło na spacery. Droga raczej wąska, po obu stronach pola, kilka zakładów produkcyjnych, rzadko domy. Kiedy dochodziła z dziećmi do tego dużego, od parteru po dach obrośniętego bluszczem, maluchy łapały ją za rękę, przyspieszały kroku. Wiadomo - pies za płotem.
Ania i Olgierd dzieci mają trójkę, od nastolatka do kilkulatki. Im szybciej pociechy rosną, tym mniej robi się miejsca w domu, w szeregowym bliźniaku z małym ogródkiem, położonym w Mikołowie koło Katowic. Niejeden zacisnąłby zęby, coś przemeblował, coś pokombinował, ale oni - Ania i Olek Olgierd, uśmiechnięte, energiczne małżeństwo, "lubią, kiedy się dzieje". Zaczynają więc szukać dla swojej piątki innego domu, a lista warunków do spełnienia jest długa. Dom ma być śląski w lokalizacji i estetyce. Położony w mieście, najlepiej w okolicy Katowic, duży, z ogrodem, zbudowany z cegły i drewna. Powinien mieć też coś, co można by nazwać "duszą". I jeszcze nadawać się do remontu.
Jeżdżą do różnych miejsc. - To było sześć lat temu, jeszcze przed pandemią, stare domy sprzedawało się wtedy pocztą pantoflową. Ich właściciele rzadko wystawiali ogłoszenia w internecie, niechętnie korzystali też z usług agenta, zwykle ograniczali się do powieszenia banneru na płocie. Namierzaliśmy taką wywieszkę, dzwoniliśmy po konstruktora pana Tadka i jechaliśmy - opowiada Olgierd. - Na miejscu, zawsze rozczarowanie: problemy z dachem, dziwne dobudówki, wilgoć, zbutwiałe stropy, ściany poklamrowane, trzymające się na słowo honoru. Kupisz, ruszysz, nie wiadomo co się stanie, czy dom w ogóle wytrzyma do końca remontu.
Szukają popołudniami, rano dzieci idą do szkoły, oni do pracy. Jednego ranka, najstarszy syn wstaje trochę za późno. Szybko, szybko, do auta, najkrótszą, drogą, tą wąską, którą się nie jeździ, tylko chodzi na spacer. Za oknem migają pola, zakłady produkcyjne, dom zarośnięty bluszczem. Za płotem jak zwykle pies, ale pojawił się i nowy element krajobrazu - banner "sprzedam". Ania robi zdjęcie, wysyła mężowi, raczej dla żartu. Po południu są na miejscu z konstruktorem, już pół serio. Kilka godzin później jadą po zaliczkę do banku, już całkiem na poważnie.
Bo przecież taki dom, to prawie jak pałac: 320 metrów, piwnica, poddasze.
- Właściciel, pan Lucjan, tylko otwierał kolejne drzwi. Tu pokój, tam pokój, jeszcze jeden pokój, kuchnia, łazienka i znowu pokój, kolejna kuchnia, do tego ogród z garażem i chlewikiem - wylicza Ania. - Lucjan pytał, czy wystarczy nam miejsca, a ja myślałam: Boże, przecież tutaj mogłyby się zmieścić trzy rodziny.
- "Familok" - pomyślałem. I tak zostało - mówi Olgierd. - Chociaż niejeden ekspert od terminologii architektury pewnie by mnie poprawiał.
Zobacz również: Wielka przygoda z małym domkiem. Jak budowano domy jednorodzinne w PRL
Rozpoznasz od razu. Dwa, bywa że trzy piętra, nietynkowane ściany z cegły, dach o łagodnym spadku, głęboko osadzone okna. Czasem stoją wolno, innym razem stykają się ścianami, tworząc długie, biegnące wzdłuż ulic ciągi. Wyposażenie raczej skromne, nie ma windy, toaleta zwykle znajduje się na korytarzu, za to więzi sąsiedzkie - modelowe. Tu każdy każdego zna, drzwi na dzień się nie zamyka.
Takie domy, nazywane familokami (niem. Familien-Block "rodzinny blok"), na przełomie XIX i XX wieku budowano tam, gdzie rozkwitał przemysł. Włókiennictwo, metalurgia, budowlanka, zbrojenia, przede wszystkim jednak, górnictwo. W Polsce najłatwiej spotkać je na Górnym Śląsku i w Zagłębiu, gdzie funkcjonowało około 200 osiedli robotniczych.
Na tych terenach familoki stały się ważnym elementem nie tylko wizualnego, ale też mentalnego pejzażu, wytwarzając kulturę, której charakterystycznymi elementami były wypielęgnowane, przydomowe ogródki, hodowla królików i gołębi, orkiestry górnicze.
Chociaż dzisiaj styl życia w familokach uległ znaczącym zmianom, same budynki wciąż stoją, nie raz zyskując rangę zabytku, przechodzą też latami wyczekiwane renowacje. Już nie tylko popularny katowicki Nikiszowiec, ale też bytomski Zgorzelec, zabrzańskie Biskupice, czy rybnicka Czerwionka-Leszczyny, stają się turystycznymi atrakcjami. Przewodniki opisują je jako "perełki", "symbole", "małe ojczyzny".
Ania i Olgierd jeżdżą na wycieczki, oglądają te "małe ojczyzny", szukają inspiracji. Ich dom co prawda podręcznikowym familokiem nie jest - położony na dawnych rolniczych terenach, budowany z myślą o jednej rodzinie, nie mieści się w klasycznej definicji. Do budynków z robotniczych osiedli upodabnia go jednak bryła i materiał. Śmiało można więc podpatrywać rozwiązania. Na przyszłość, bo zanim małżonkowie zaczną remontować swój "familok", najpierw muszą w nim posprzątać.
Zobacz również: Eksperymentalny blok z PRL. Miał być domem dla 3 tysięcy ludzi
Pan Lucjan od razu powiedział, że sprzątać nie będzie. Jeśli kupują, to z wszystkim, co jest w środku. A było wiele. - Jakby ktoś rano wstał, wypił kawę, zostawił kubek na szafce i wyszedł - opowiada Ania. - Na maszynie do szycia wciąż były nawleczone nici. W korytarzu rozrzucone buty.
Kubek, nici, buty - brzmi romantycznie, ale czar pryska w konfrontacji z ogromem zmagazynowanych w domu sprzętów. - To jest śląski dom, a w śląskim domu może być wszystko. Blacha z huty - owszem, rury z kopalni - tak, łożyska z fabryki - jak najbardziej. Każdy gdzieś pracował, każdemu "coś się mogło przydać" więc przynosił do domu. Na sprzedaży samego metalu zarobiliśmy 3-4 tysiące. Do tego mnóstwo mebli i sprzętów, czasem ciekawych, ale i takich, które były po prostu rupieciami - opowiada Olgierd. - Raz do roku mamy w Mikołowie wywóz wielkogabarytowych śmieci. Jak chłopaki zobaczyli nasze podwórko to złapali się za głowy. Dwie hałdy - jedna gruzu 60 ton, druga mebli pół tony.
Śmieciarze sprzątali przez kilka godzin, a i tak w familoku pozostało jeszcze sporo do wyniesienia. - Ten dom co chwilę zaskakiwał - mówi Olek. - Myśleliśmy, że to już koniec porządków. Pewnego dnia ściągamy elementy dachowe, a tam kolejne rupiecie pochowane pod deskami. Sto lat zbieractwa, pół roku sprzątania. Tytaniczna robota.
Zobacz również: "Może się ugnie, ale przecież nie zawali". Tak powstają polskie osiedla
Chociaż, jak dodają, jeśli coś było warte zachowania, próbowali to ocalać. Maszynę do szycia, radio, sporo cegieł, które ponownie wykorzystują na budowie. - Staraliśmy się podejść do tego domu z szacunkiem. Nie w taki sposób, że kupujemy, prujemy do gołej ściany, a potem tylko lakier, szkło i fornir. Zależało nam na tym, żeby dom przynajmniej w części zachował swój pierwotny charakter - tłumaczy Ania.
Oprócz dużych gabarytów ocalali też pamiątki. Maszynę, na którą wciąż nawleczone były nici. Garść starych monet. Biblię z sygnaturą pierwszej właścicielki. Roczniki "Gościa Niedzielnego" z końcówki lat 30., zdjęcia.
Na jednym z nich, powieszonym w korytarzu, kilkulatek z jasnymi włosami, obciętymi na pazia. Ubrany w obszerną bluzę, grube rajtki i trzewiki, trochę się burmuszy. Za rączki trzyma go elegancki mężczyzna w garniturze. Ten zdaje się być w lepszym humorze, uśmiech błądzi mu po wargach. Chłopiec to Gerard, ten, który jako ostatni żył w familoku. Mężczyzna - Edward, ojciec Gerarda, dziadek Lucjana. Ten, który w 1936 roku razem z żoną, Marią, zbudował ten dom.
Musieli być bogaci, zamożni przynajmniej. Pola prawie po horyzont, na polach kozy. Zresztą nie tylko na tych. Przed 1922 miasto leży nie po polskiej, a po niemieckiej stronie granicy, nosi nazwę nie "Mikołów", a "Nikolai", czasem jednak określa się go mianem "Ziegenstadt" - "miasta kóz". "Od pradawnych czasów miejscowi hodują tu wielką ilość tych zwierząt" - pisał w 1910 roku dziennikarz "Berliner Tageblatt". "Przed mikołowianami nie wolno jednak tej nazwy używać! Robią się natychmiast bardzo nerwowi. (...). Więcej nawet, mikołowianie twierdzą ze liczba kóz w ich mieście nie przekracza średniej z innych miast...". Na organizowany co czwartek targ kóz zjeżdżają ludzie z całej okolicy.
Kto się dorobił, budował dom, w Nikolai tuż obok pastwisk działała cegielnia oraz młyn. Projekty zwykle realizowano typowe - ceglane kostki, idealnie symetryczne. U Gerarda i Marii wzniesiono cztery kondygnacje (licząc z piwnicą i poddaszem), łącznie przeszło 300 metrów. Pewnie marzyła im się cała rodzina pod jednym dachem, może nawet kilka żyjących razem pokoleń.
Spore, otaczające dom podwórko, zaaranżowali po śląsku, praktycznie i gospodarnie: drzewa owocowe, maliny, róże. Był też chlewik, solidny, murowany, z pięterkiem i schodami na zewnątrz. W pierwszej chwili można by go wziąć za samodzielny dom.
Najpierw wprowadzili się do chlewika. Zdemontowali boksy, wynieśli koryta, wywieźli maszyny, wyremontowali. Warunki naprawdę nie ustępowały domowym, ale dzieci kręciły nosami. W bliźniaku miały fajne pokoje, każdy swój własny. Potem (kiedy małżeństwo sprzedało już szeregówkę) musiały wyprowadzić się do bloku i zamieszkać w jednym pomieszczeniu. A teraz rodzice wymyślili mieszkanie w chlewiku i remontują ruderę.
- Koledzy przychodzili, patrzyli i mówili: taki stary dom, rany... - opowiada Ania. - Dla dzieci to nie był łatwy etap.
Dla dorosłych zresztą też. Myśleli, że wprowadzą się po roku. Remontowali pięć lat.
Nowe kompetencje nabyte w czasie remontu:
Ania: fugowanie, czyszczenie cegieł, skuwanie tynków. To ostatnie uważa za czynność przyjemną, relaksującą. Wyczyściła cały dom.
Olgierd: kafelkowanie, malowanie natryskowe, podłączanie instalacji, układanie chodnika.
Źródła wiedzy: internet i rodzina. Olgierd mówi, że na Śląsku każdy ma w rodzinie "Janusza murarki", "Janusza tynkowania" i "Janusza wykończeniówki" - fachowców-amatorów, z wiedzą wyniesioną z zakładów pracy. Jest kogo prosić o radę.
Razem śmieją się, że teraz przydałby się jeszcze jakiś dom do remontu. Skoro człowiek tyle się nauczył, to wreszcie mógłby się wykazać.
Chociaż i przy familoku okazji do zaprezentowania budowlanych umiejętności nie brakowało.
Pierwsza ulga: kiedy odsłonili belki stropowe i okazało się, że stuletnie drewno jest zdrowe, żadnej wilgoci, żadnych korników.
Pierwszy kamień milowy: powiększenie salonu przez wyburzenie ściany nośnej na parterze. - Konstruktor Tadek trochę się bał, ale liczył, liczył, aż wyliczył- opowiada Ania. - Teraz w poprzek sufitu biegnie gruba, stalowa belka. To ona podtrzymuje cały budynek.
Pierwsza wielka zmiana - schody, wymienione w całości. Poprzednie były tak zużyte, że człowiek miał wrażenie, jakby ruszały się pod stopami.
Pierwsze kompromisy: Ani marzy się podwyższenie wiatrołapu, ale nie można go ruszyć, bo to element konstrukcyjny. Nie chce łuków i filarów przy wejściu do kuchni - nie może ruszyć, bo konstrukcyjne. Chce duże okno w salonie - będzie, choć konstruktor kręci nosem, przecież zewnętrzna ściana to element konstrukcyjny. - Z perspektywy czasu myślę, ze taki remont jest trudniejszy niż budowa nowego domu. W nowym masz plan, ekipę, wchodzisz i robisz, a tutaj? Udziwnienie na udziwnieniu - podsumowuje Ania. - Wchodząc do familoka mieliśmy pewną wizję, a kierownik budowy ograniczał nas kroczek po kroczku.
Jak każdy duży projekt, tak i remont familoka obrósł w anegdoty.
Jest na przykład historia o zamianie ról: "Żona, jak już wiadomo, relaksowała się przy ściąganiu tynków. Kiedyś kolega wpada z wizytą, wchodzi, a tam Ania w pełnym rynsztunku, kombinezon, młot, heroiczna, a ja tylko podaję jej maseczkę. Do dzisiaj się z nas śmieją, że nastąpiła zamiana ról w małżeństwie".
Historia o podglądaniu: "Na poddaszu urządziliśmy sypialnię, w zamyśle miała być taka z otwartą łazienką. Przychodzę któregoś dnia na budowę, patrzę, a tam robotnicy kończą stawiać przepierzenie. Pytam <<co to jest>>? A oni <<a co, pani się będzie tak kąpać na widoku? Mąż się będzie na panią patrzył>>?!"
Historia o wypadkach: "Raz familok prawie mnie wykończył. To była późna jesień, wcześnie robiło się ciemno, wyszedłem na poddasze i zawadziłem głową o metalowy wieszak do sufitów podwieszanych. Rana była dość głęboka, poważnie krwawiła. Ania mnie ratowała". "A co miałam robić? Sama bym remontu nie skończyła".
I wiele, wiele innych, kolejnych wątków w stuletniej opowieści o domu.
Ania sama remontu pewnie by nie skończyła, za to sama wymyśliła, jak wnętrze ma wyglądać po zakończeniu prac. - Dom jakby mnie prowadził, podpowiadał rozwiązania. Wystarczyło trochę wyczucia, żeby wiedzieć, co jest w porządku, a co nie. Styl francuski, klasyczny, rustykalny - odpadały. Czerń, czerwień, cegła, drewno, metal - pasowały. Tutaj musiało być prosto, skromnie, nowocześnie, ale przytulnie.
Efekt? Wydaje się zgodny z zamierzeniem. W piwnicy spiżarnia, na parterze kuchnia i salon, na piętrze pokoje dzieci, na poddaszu sypialnia dorosłych. Dużo światła, jasne barwy, skromne sprzęty. Dużo odsłoniętych belek, sporo nietynkowanej cegły. Kiedy znajomi przychodzą z wizytą, pytają czasem, czy długo ją układali. Ania i Olgierd tłumaczą wtedy, że w stuletnim domu przeszłości nie trzeba podrabiać. Wystarczy tylko o niej pamiętać, zadbać o nią, wyeksponować.
- Cały czas towarzyszyła nam myśl, że to kiedyś był dom zwykłej, śląskiej rodziny - mówi Olgierd. - Chcieliśmy, żeby taki pozostał. Przecież my z jednej strony jesteśmy jego właścicielami, ale z drugiej, jesteśmy tu tylko na chwilę. Jeśli nie stanie się nic złego, familok będzie tu stał jeszcze długo po tym, jak nas zabraknie. Warto zadbać o ciągłość opowieści o miejscu, jakieś kontinuum, a nie w kółko zaczynać wszystko od nowa.
Zwykła śląska rodzina, po wojnie nie mieszka już w Niemczech, a w Polsce, nie w Nikolai/Zigenstadt, a w Mikołowie. Tuż po wojnie: strach. Maria i Edward podobno kupują, broń, "giwerę" jak się mówi po Śląsku. Nie wiadomo, co przyniesie nowy porządek.
Kiedy strach mija, przychodzą zmiany. Ich jednorodzinny dom staje się domem wielorodzinnym, prawdziwym familokiem. Na mocy prawa o kwaterunku, władza ludowa wprowadza do domu dwie dodatkowe rodziny - jedną spokrewnioną, drugą obcą. Zwyczajna praktyka, ale relacje układają się niezwyczajnie - w przeciwieństwie do większości przypadków, tutaj między lokatorami nie ma konfliktów.
Dzisiaj, kiedy Lucjan wpada z wizytą do Ani i Olgierda, czasem opowiada o tych czasach.
O kuzynie, który w latach 60. kupił motor. Maszyną wjeżdżał aż do salonu, parkował przy łóżku babci. Drogi pojazd, strach było na zewnątrz zostawiać.
Albo o wyjątkowej, hodowanej przez rodzinę kozie, tak ładnej i inteligentnej, że zaangażowano ją do filmu. Ponoć jeździła po Chorzowie tramwajem.
Albo o poszukiwaniu giwery w ogrodzie. Kiedy sytuacja się uspokoiła, broń zakopano. Gdzie teraz jest? Któż pamięta.
Ania i Olgierd oprowadzają po domu, mówią, jak tu kiedyś było. - W pokoju córki stał byfyj - tłumaczą.
Umiejętność, przynajmniej fragmentarycznego, opowiedzenia o familoku z użyciem śląskich słów, to jeszcze jedna nowa kompetencja. Bo człowiek z tożsamością rzadko się rodzi, częściej musi do niej dorosnąć. Znaleźć czas na jej odkrywanie.
Na parterze powiesili zdjęcia rodziny, która zbudowała dom, piętro wyżej zaś, fotografie własnych krewnych. Poplątane ich losy. U Olgierda, jeden dziadek z Krakowa, drugi ze Śląska. Kiedy przyszła wojna, wcielono go do Wehrmachtu, gdy wkroczyła Armia Czerwona, rodzina ukryła go w kurniku. Ocalał, w rodzinie natomiast niszczyło się pamiątki, albo chowało wszystko, co świadczyło o zawiłych losach Górno-Ślązków. Nie było przedmiotów, nie było opowiadań. Olgierd, urodzony w Tychach, wychowany w bloku z wielkiej płyty, po śląsku nie znał ani słowa. Raz pojechał do Rudy Śląskiej, już jako nastolatek. Nie rozumiał, co mówią ludzie dookoła.
Ania, urodzona w Opolu, dorastała na Giszowcu, przedwojennym katowickim osiedlu robotniczym o silnej tożsamości. Wszyscy byli tutejsi, ona obca, ale przez kontakty z sąsiadami nasiąkała językiem i kulturą.
- Paradoks, ona, gorolka, była bardziej śląska niż ja, uważający się za hanysa - mówi Olgierd i dodaje, może trochę na swoje usprawiedliwienie, że moda na śląskość, to zjawisko ostatnich lat. - Przez dekady tendencja była odwrotna. W szkole nauczyciele karcili, gdy mówiło się po śląsku, pojechałaś do Warszawy, zaczęłaś "godoć" i była ,,gańba’’ (pot. śl). Utrzymywał się też stereotyp Ślązaka jako ni Polaka, ni Niemca, człowieka trochę nierozgarniętego, niechętnego wszystkiemu, co obce - wyjaśnia.
Może trochę na fali mody ostatnich lat i on zaczął interesować się śląskością. Przyglądał się swoim babciom. - Obydwie wplatały w wypowiedzi słowa, które nie należały do języka polskiego. Jedna z nich lubiła puszczać sobie na RTL7 Familien Duell, niemiecką Familiadę. Zacząłem się zastanawiać, co jeszcze poza językiem je wyróżnia. Jakimi są osobami, jakie wartości reprezentują, jakich wydarzeń były świadkami - opowiada. - A potem wciągnęła się i Ania. Czyta teraz Twardocha po śląsku.
Do obserwacji w sferze domowej, doszły i te w sferze publicznej. Olgierd pracuje jako przedstawiciel handlowy, dużo jeździ po Polsce. Pewnego razu dostał przydział regionu: Bytom i Chorzów. - Najpierw byłem zły, bo wiadomo, jaka łatka przykleiła się do tych miast: bieda, brzydota, problemy. A potem, po kilku miesiącach wyjazdów, zrobiło mi się przykro. Bo te miejsca wcale nie były brzydkie, były po prostu zaniedbane. To, co dzisiaj jest obwieszoną szyldami ruderką, kiedyś było modernistyczną willą albo przedwojenną kamienicą. Zacząłem się zastanawiać, co takiego się stało, że miasta, które w XIX wieku wyglądały tak, że i dziś na widok archiwalnych zdjęć oczy wychodzą z orbit, które były tak ładne, że mogły konkurować z Krakowem, zmieniły się w synonimy upadku - opowiada. - Myślałem, że najchętniej to kupiłbym taką kamienicę w Bytomiu i zaczął ją remontować, spróbował ocalić trochę dziedzictwa.
Kiedy odwiedzam familok w Mikołowie jest wrzesień, słoneczny dzień. Spacerujemy po ogrodzie, przez który Ania i Olgierd, jak sami mówią, "zaczęli się przedzierać dopiero w tym roku", wcześniej nie było czasu. Jest róża, która na wiosnę obsypuje się kwiatami, wiśnia, maliny - widok jak z sadu u dziadków, urok nie do odtworzenia, nie do podrobienia, taki, którego przydaje tylko upływ czasu. Urządzili też sobie winniczkę, za kilka lat będą na wino, ale już teraz można poskubać, zerwać przysmak z krzaczka. Wzdłuż chlewika, który obecnie pełni funkcję biura, biegnie częściowo ułożony chodnik z cegieł, obok równo rozłożone na palecie, kolejne cegły pocięte na paski. Posłużą do obłożenia tarasu, albo innych, niezaplanowanych jeszcze robót. Tu nic się nie marnuje.
Sam familok pyszni się w słońcu, prosta kostka z czerwonymi drzwiami, kwadratowe okna, ruda cegła. Gdyby pstryknąć zdjęcie, mogłoby posłużyć za pocztówkę ze Śląska.
- Na kamienicę nie byłoby nas stać, ale mamy nasz familok - mówi Ania. - Uratowany kawałek śląskiej historii, pamięci o tych, którzy budowali ten dom, a potem mieszkali w nim przez kolejne dekady. Może niewielki to fragment, ale gdyby co setna śląska rodzina zrealizowała podobny projekt, nasze miasta wyglądałyby zupełnie inaczej.
***
O cyklu "Zamieszkanie"
Mieszka nam się źle. Kto wynajmuje - narzeka na czynsz. Kto kupił - na niepewność (bo czy uda się spłacić) i warunki kredytu. Kto żyje w nowym budownictwie - na niedoróbki, kto w starym - na zużycie budynku. Wszystkim doskwiera niedobór przestrzeni, niefunkcjonalne układy lokali, niedostatek światła. Często nie podoba nam się też to, co poza domem - betonowa, nieprzyjazna, niedostosowane do potrzeb większości przestrzeń publiczna. Czujemy, że dobre, czyli komfortowe, estetyczne i higieniczne miejsce do życia staje się czymś coraz mniej osiągalnym, dostępnym tylko dla osób o najwyższych dochodach.
Dlaczego tak jest? Czy to przepisy, czy brak naszej zaradności czy może praktyki graczy rynku mieszkaniowego sprawiają, że tak trudno zaspokoić potrzeby mieszkaniowe? Jak wyglądają prognozy na przyszłość? A może inspiracji należy poszukać za granicą lub w praktykach z przeszłości?
"Zamieszkanie" - autorski cykl realizowany przez Aleksandrę Suławę, to seria wywiadów, reportaży i felietonów, w których autorka wraz z zaproszonymi ekspertami, poszukuje odpowiedzi na te pytania.
O autorce:
Aleksandra Suława - absolwentka historii sztuki oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Z Interią związana od 2020 roku, obecnie team leaderka redakcji lifestyle. Za swoje teksty otrzymała nagrodę Kryształowe Pióro oraz nominacje do nagród Grand Press i Nagrody Dziennikarzy Małopolski. Od dawna interesuje się architekturą i urbanistyką, zwłaszcza w ich społecznym ujęciu. Lubi przyglądać się przestrzeni i temu, w jaki sposób wpływa ona na życie jej użytkowników. Wierzy, że dobrze zaprojektowane mieszkanie, dzielnica, miasto mogą w znaczącym stopniu przyczynić się do poprawy niemal wszystkich obszarów życia od samopoczucia, przez relacje społeczne po sytuację zawodową. W realizowanym w serwisach Kobieta oraz Styl cyklu "Zamieszkanie" wskazuje warte naśladowania przykłady i przestrzega przed praktykami, których lepiej unikać.