Adam Woronowicz: Z wiekiem przychodzi inne spojrzenie, refleksja, ale nie wiem czy to akceptuję

Agnieszka Grün-Kierzkowska

Próbuję być właśnie kimś, kto podchodzi do człowieka i na początku nie pyta, jakie masz poglądy albo z jakiej jesteś partii, na kogo będziesz głosował. Zawsze staram się popatrzeć na człowieka i widzieć go takim, jakim on jest naprawdę. A czasami coś pokazujemy w krzywym zwierciadle tylko dlatego, żebyśmy mogli się pośmiać, nawet z siebie - deklaruje Adam Woronowicz, aktor, w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowską dla Interia.pl.

Adam Woronowicz
Adam WoronowiczKarol PorwichEast News

Zapytam w kontekście najnowszego filmu z pana udziałem, a mianowicie obrazu "Wujek Foliarz". Moim zdaniem jest opowieścią o potrzebie bliskości, rodzinie, o tym, że jakakolwiek ona by nie była, jest niezbędna do funkcjonowania jednostki. Jakie jest pana odczucie?

Adam Woronowicz: Mimo, że pokazana na ekranie rodzina, jest w jakimś stopniu dysfunkcyjna, to staje się jedynym miejscem azylu dla bohatera. Od niej nie da się uciec. Rodzina, jak w przypadku naszego bohatera, pomaga, w pewnym momencie dzieje się to nawet bez jego woli.

Gdyby wyjść poza temat filmu czy pana zdaniem enklawa, jaką jest rodzina, może być takim schronem dla nas?

Nie chcę się specjalnie wymądrzać i uchodzić za specjalistę od rodziny. To są sprawy bardzo jednostkowe i osobiste. W tym temacie pewnie każdy mógłby uznać się za eksperta i wygłosić swoje kwestie. Zwyczajnie i prosto, wydaje mi się, że rodzina jest bardzo ważna. Jeżeli dostajemy jakieś wsparcie ze strony najbliższych, to procentuje z czasem na naszą korzyść, z kolei brak akceptacji może być w przyszłym życiu jakimś deficytem, który będzie ciężko nadrobić. Brakiem, który będziemy potrafili lub nie, pokonać. Pozbawieni tego wsparcia w dzieciństwie, próbujemy w dorosłym życiu rekompensować sobie akceptacją otaczających nas ludzi. Różnie z tym wychodzi.

Zawsze możemy nadrobić, budując swoją rodzinę, spełniającą nasze potrzeby, marzenia, oczekiwania?

Pani powtarza: nasze, moje... W przypadku rodziny trzeba myśleć o tym, jaka jest ich potrzeba. Odwrócić kierunek z siebie na innych. Można mieć rodzinę na zasadzie posiadania, że ona jest i dla mnie coś zrobi.

Pytanie, czy my im, członkom tej rodziny, coś dajemy? To wszystko jest bardzo skomplikowane. Nie jestem psychologiem, jestem tylko aktorem. I nie chcę się na ten temat zbyt rozwlekle wypowiadać, ale wydaje mi się, że w przypadku rodziny, jej funkcjonowania, trzeba myśleć raczej o tym, aby właśnie dawać, a nie oczekiwać, że zaspokoi potrzeby. To jest taka mini-wspólnota, która powinna myśleć o tym, że każdy komuś coś z siebie daje.

Nie może tak być, że jeden zasuwa, a reszta czeka na owoce jego pracy.

Wielu ludzi, którzy nie mieli takiej "normalnej" rodziny, jest w stanie stworzyć piękną swoją rodzinę. W życiu jednak bywa różnie, więc historia przedstawiona w filmie, jest historią o tym, że bohater, na pewnym etapie życia może poszedł własną drogą.

A wujek, którego gram, o niego się upomniał...

Żyjemy w czasach szybkiego postępu technologicznego, krótko żyjącej w przestrzeni informacji. Ludzie są sceptyczni, ze strachu szukają własnych odpowiedzi, podważają autorytety, niedowierzają nauce. W pewnym sensie film "Wujek Foliarz" opowiada trochę o tym.

My jesteśmy po prostu przebodźcowani. Każdego dnia, otrzymujemy za dużo informacji, z wielu źródeł. Scrollujemy tak wielką ilość materiałów, że nasz mózg nie jest w stanie ich wszystkich zweryfikować. Nie ma czasu nawet nad tym wszystkim się zastanowić. Dostajemy dopaminę w każdej sekundzie. Natomiast czy coś z tych informacji, przekazu pozostaje? Nie wiem. Wydaje mi się, że jesteśmy i żyjemy w czasach, w których zarzuca się nas informacją i nie możemy się z tego stosu wygrzebać.

W filmie jest to poniekąd pokazane, pierwszą rzeczą, którą robi wujek Foliarz i jego ludzie, to odcięcie młodego chłopaka od telefonu komórkowego. Oczywiście to jest, tak zwane marzenie ściętej głowy, bo przecież nie da się, tak zupełnie odciąć od tego świata. Może pojawią się w przyszłości ludzie, którzy będą na tyle zdeterminowani, że będą mieli odwagę i siłę, po prostu oddzielić się od tego świata wirtualnej rzeczywistości.

Tak czasami sobie myślę, że wszyscy z tego powodu bardzo cierpimy, że zawładnął nami taki mały przedmiot, do którego jesteśmy podpięci. Wujek Foliarz ma odwagę odpiąć się od tego urządzenia.

Ten film to taki mikro obraz Polski. Szczegół zamiast ogółu, na przykładzie małej społeczności pokazane są lęki, obawy, które trapią wielu z nas. Pana zdaniem jest potrzeba społecznej edukacji budującej poczucie bezpieczeństwa?

Są ludzie, którzy znaleźli swoją niszę, którzy na swój sposób chronią się przed tym światem i takim kimś, na pewno, jest Wujek Foliarz. Wbrew pozorom takich ludzi jest sporo. Wystarczy przejrzeć różnego rodzaju fora internetowe i popatrzeć, jak przed zalewem informacji chronią się, uciekając w swoje własne teorie wyjaśniające świat.

Dobra informacja to zła informacja. I tego jest za dużo. Żyjemy w permanentnym lęku. Boimy się wszystkiego, chorób, wojny, tego co nas czeka jutro, czy utracimy pracę, czy spłacimy kredyt... Przyznam szczerze, że jest to prawie w każdym z nas. Film pokazuje grupę ludzi, którzy próbują się przed tym chronić, uciekając w swój wymyślony świat. Ktoś zbiera znaczki, inny monety, obrazy, kolekcjonuje starocie, robi zdjęcia, ma jakieś swoje hobby. Często, aby wypchnąć problemy, aby zająć głowę czymś innym. Ktoś znajduje swoją ścieżkę w religii. Szuka schronienia, to może być bunkier, jak w filmie albo coś absorbującego uwagę. Wydaje mi się, że żyjemy w czasach, w których jesteśmy bardzo naznaczeni głębokim lękiem.

Budowanie bunkrów, jakkolwiek to się rozumie, takie swoiste budowanie bezpieczeństwa czy pana zdaniem jest pomocne?

Jakbyśmy na to nie patrzyli, bunkry, jeżeli my ich nie zbudujemy, to państwo zaczynie nam je budować na wypadek wojny. Nie wiem, jak pani na to reaguje, ale ja zaczynam bać się naprawdę. Za chwilę mamy otrzymać książeczki, to na wypadek wojny. Nasz wujek Foliarz, antycypuje te działania i postanowił sam się przygotować na wypadek ewentualnego konfliktu. Pamiętajmy jednak, że jeszcze taki bunkier nie powstał, żebyśmy mogli uciec przed samym sobą. To pokazuje też ten film.

Oczywiście to jest pewna wizja, historia, zachęta do jakichś przemyśleń, spojrzenia z dystansu, spuszczenia nadmiaru powietrza. Potrzebujemy czegoś, aby odreagować. Moim zdaniem, ten film jest też takim wentylem bezpieczeństwa, aby trochę się z tego wszystkiego pośmiać.

Pana role, czy w Wujku Foliarzu, czy w "Zupie nic", czy w "Teściach", to role ojca, wujka, przedstawiciela rodziny, takiego normalnego everymana, z wszystkimi cechami, także brakami, dysfunkcjami. Lecz zawsze człowieka znajomego, z sąsiedztwa, dbającego o najbliższych, budzącego sympatię. Czy panu takie role są bliskie? Czy pan w nich się odnajduje?

Ja tych ról nie szukałem. One same mnie gdzieś w pewnym momencie znalazły i przyszły do mnie. Nie przypuszczałem, jeszcze parę lat temu, że będę grał tego typu role. Wcześniej byłem kojarzony raczej z tzw. czarnymi charakterami. To nowe oblicze pojawiło się nagle i w jakiś sposób zostało przeze mnie zaakceptowane. Przyzwyczajam się i zaczynam dobrze się z tym czuć. Mam coraz większy problem z sięganiem po takie "ciężkie" role. Nie chce mi się. Wolę, żeby ludzie się śmieli, dobrze bawili. Może nie dostałem ostatnio jakiegoś naprawdę przejmującego i frapującego scenariusza? Może to jest z tym związane?

W każdym razie nie zmienia to faktu, że czułem przesyt wcześniejszymi rolami. Gdy przekroczyłem poważną barierę wieku średniego, zacząłem odczuwać ogromną potrzebę przejścia na jasną stronę mocy (śmiech).

Adam WoronowiczKarol Porwich/East NewsEast News

Od świętości, pana role księdza Popiełuszki i Maksymiliana Kolbe, po zwyczajnych facetów, takich żyjących obok nas. Jednak te role coś łączy... Pańska gra, która sprawia, że bohater jest nam bliski, lubimy go. I zapytam tutaj, w nawiązaniu do budowania tych ról, tak różnorodnych, czy ceni pan w życiu relacje?

Mówimy o pewnej dozie empatii, która dotyczy każdego z nas. Pani też ma taką, każdy taką ma. Nie wszystkich akceptujemy, nie możemy wszystkim pomóc. Nie znam nauczyciela, który by lubił wszystkie dzieci w klasie. Może pani zna, ale ja nie znam.

Tak samo jest z aktorem. Trudno, abym rzucał się na szyję każdego widza, to byłoby nienormalne i nierealne. Chcemy być empatyczni, różnie nam z tym oczywiście wychodzi. Jesteśmy bardziej otwarci lub mniej otwarci. Czasy, w jakich przyszło nam żyć, sprawiają, że coraz bardziej się zamykamy. Coraz więcej jest ludzi samotnych. Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem. Na wyciągnięcie ręki mamy wszak wszystkich, wystarczy wybrać numer i rozmawiać godzinami. Kiedyś byłoby to o wiele trudniejsze, chociażby patrząc na to, jak mało ludzi miało telefon w PRL-u. Dzisiaj jest taka rzeczywiście dziwna sytuacja, w której zaczynamy zauważać w sobie, że z tą relacją do drugiego człowieka nie jest za fajnie.

Nawet ostatnio pojawiła się taka przecudna reklama, w której występuje Dawid Podsiadło, mówiąca właśnie o tym, że mamy tyle cudownych rzeczy, a tak na dobrą sprawę jest nam cholernie daleko do siebie. Zamiast wybierać spotkanie z drugim człowiekiem, wybieramy często samotność.

Mam takie pytanie do pana o współczesnym społeczeństwie polskim, które tak bardzo dąży do alienacji, szczególnie widać to w enklawach prywatnych zabudowań. Tworzymy osiedla, odgradzamy się, wszędzie jest monitoring. Jakbyśmy bronili dostępu do siebie i swojego życia? Nie zdajemy sobie sprawy, że reperkusją będzie pominięcie, niezauważenie tych, którzy się "nie załapali" na to osiedle, a oni często są w potrzebie, często wymagają czyjejś obecności, atencji, pomocy...

Z tą pomocą u nas nie jest w sumie tak źle. Coraz częściej zdarza się, że jesteśmy niezwykle ofiarni. Zauważamy potrzeby innych, jesteśmy w stanie zebrać pieniądze na lek, na pomoc medyczną. Raz w roku jesteśmy zaangażowani w Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. To jednak nie zmienia faktu, że stajemy się zamknięci.

Jednocześnie coraz bardziej okopujemy się na swoich pozycjach, choćby dotyczących światopoglądu. Coraz bardziej jesteśmy podzieleni, skłóceni ze sobą. Osobiście czuję duży deficyt w przestrzeni kontaktu z drugim człowiekiem w naszym kraju. Równocześnie jeżdżąc po świecie, na początku miałem wrażenie, że może niektóre zachowania są sztuczne, np. w USA, że ludzie zakładają maskę uśmiechu. Ale po pewnym czasie zauważyłem, że nie, ten uśmiech jest prawdziwy. To nie jest wymuszone czy zagrane, ludzie naprawdę przychodzą do siebie, spotykają się, sąsiedzi odwiedzają sąsiadów. Bardzo miło to widzieć, na przykładzie USA, gdzie posesje nie są odgrodzone, jest po prostu zakaz grodzenia. Gdzie jest taka konieczność, to oczywiście są. Generalnie na takich osiedlach, które znamy z filmów, tych ogrodzeń w ogóle nie ma. Dzieciaki wbiegają do drugiego domu i normalnie się bawią. To jest zupełnie naturalne, nikt się nie krępuje.

Nie wiem, może jesteśmy w takim momencie transformacji jeszcze? Odczuwamy jakąś ogromną satysfakcję z bycia samemu, zaczyna to być uzależniające do tego stopnia, że w pewnym momencie nie mamy potrzeby w ogóle trafić na drugiego człowieka...

Aktor - tak mi się wydaje - jest od tego, żeby w różnych rolach o tym wszystkim mówić. Mam wrażenie, że pani pytanie jest właśnie o tym, że ja cały czas o tym opowiadam, bo czy Darek Wasiak z "The Office", czy mój bohater z "Zupy Nic", czy najnowszy Wujek Foliarz, są ludźmi stąd, ludźmi z krwi i kości.

Rozpiętymi w jakiejś przestrzeni, stojący jedną nogą w czasach PRL-u, z taką mantrą do wspominania, że kiedyś to było lepiej. My jesteśmy ciągle zawieszeni w innym czasie. Mało w nas teraźniejszości, bycia tu i teraz.

Chciałbym to powiedzieć dobitnie, mistrzami są ci, którzy potrafią żyć tu i teraz! Ci nie rozpięci między tym, co było i co będzie, czyli strachem przed jutrem. To jest niezwykle trudne, bo nikt nam nie daje na to szansy. Media nas bombardują, że mamy się przygotować na przyszłość. Nie zdążyliśmy się jeszcze zakorzenić, zakosztować teraźniejszego życia, a już mamy się czegoś obawiać, co jest na horyzoncie. I znowu lęk. Jestem aktorem z Polski, nie gram amerykańskich postaci. Gram ludzi stąd, takich trochę podejrzanych przeze mnie.

Darek Wasiak, Wujek Foliarz, są jak najbardziej współcześni, są z nas. Wypełnieni naszymi lękami, obawami, naleciałościami, przywarami. Z deficytem zrozumienia u innych, z trudnościami nazywania rzeczy po imieniu, takich jak miłość, czułość, potrzeba ciepła. Banalnych rzeczy zdawałoby się, które nienazwane urastają do rangi najważniejszych.

Właśnie zestawienie Wujka Foliarza z Darkiem z The Office jest ciekawe jako takich typowych męskich reprezentantów pokolenia 50+, "dziadersów" z poglądami niepoprawnymi politycznie. Wielu takich osobników można na co dzień spotkać?

Pewnie, że tak, spotykamy takich ludzi codziennie. Zasadne jest pytanie czy mamy jakąś poprawność polityczną, z drugiej strony dobrodziejstwem demokracji jest to, że możemy się nauczyć żyć z ludźmi, którzy mają bardzo różne poglądy.

I jeżeli te poglądy nie są na tyle straszne, że zagrażają życiu innych, to możemy zawsze się z tego czegoś nauczyć. Musimy się otworzyć, aby współistnieć i koegzystować ze sobą. Jedne poglądy akceptujemy i się z nimi zgadzamy, inne odrzucamy, negujemy, a wystarczy je po prostu szanować.

Jeżdżę sporo po Polsce, widzę, jak Polska długa i szeroka, że ludzie mają bardzo różne poglądy. To nic złego, w USA jest podobnie, nauczmy się różnić bezobjawowo. Nam te różnice trochę zasłaniają rzeczywistość, coraz ciężej nam wychodzi mieszkać obok siebie. Tak nie powinno być. Mam wrażenie, że kiedyś było prościej albo nie było takich bardzo radykalnych sytuacji.

Staram się iść pasem ziemi niczyjej. Widzę po prostu dramat człowieka rozdartego, ludzi, którzy są rozpięci na swoich barykadach ze swoimi poglądami. Staram się rozumieć jedną i drugą stronę.

Próbuję być właśnie kimś, kto podchodzi do człowieka i na początku nie pyta, jakie masz poglądy albo z jakiej jesteś partii, na kogo będziesz głosował. Zawsze staram się popatrzeć na człowieka i widzieć go takim, jakim on jest naprawdę. A czasami coś pokazujemy w krzywym zwierciadle, tylko dlatego, żebyśmy mogli się pośmiać, nawet z siebie. To są tylko i wyłącznie jakieś tam poglądy, życie nie kończy się na polityce. Ale najfajniejsze jest to, że możemy do siebie wyjść i ze sobą się w jakiejś przestrzeni spotkać. Trzeba takich punktów stycznych szukać. Nie będę ukrywał, że politycy nie ułatwiają nam tego zadania. Mamy wspaniałe społeczeństwo, wspaniałych ludzi i wie pani, wszystko jedno, czy kogoś nazwiemy dziadersem, czy bumem...Nawet nie znam tych wszystkich określeń i nie przepadam za etykietowaniem ludzi. To istniało od zawsze, kiedyś byli starzy, jareccy, jako młodzi mieliśmy wrażenie, że oni są z innej planety, ich czas już minął. Coś w tym jest. I mnie popycha w tym kierunku, żeby robić takie wentyle, że jak chcecie i będzie wam lepiej, to pośmiejcie się ze mnie. Mogę być waszym dyżurnym dziadersem, tym Darkiem Wasiakiem. Biorę to na siebie, taki jest mój zawód. I proszę nie odbierać tego jako jakiejś misji, chciałbym tylko, żeby ludzie się śmiali i poczuli lepiej.

Wyciągnijmy ludzi z niebytu, zacznijmy kręcić filmy o naszej rzeczywistości. Nie ukrywam, że brakuje mi takiego współczesnego Krzysztofa Kieślowskiego, który by opowiedział poprzez małe opowieści o wielkich sprawach. Brakuje mi takiego zaangażowania w kinie, jakie było w latach siedemdziesiątych, tego kina moralnego niepokoju. Dylematy, które oni opisywali są przecież ciągle obecne.

Może odbiorca się zmienił?

Tak, na pewno też. Ludzie tworzyli w rzeczywistości, która nie była łatwa. Powstawały takie dzieła jak "Amator", "Wodzirej", gdzie bardzo wyraźnie pokazana jest rzeczywistość, bije z tych filmów prawda i autentyczność. Mamy "The Office", mamy "1670", są jakieś próby zmierzenia się z rzeczywistością. Czasami nie wprost, tylko przez paralele jak w "1670" i komedię jak "The Office". "The Office" jest produktem BBC, który daje franczyzę. Polska jest jedynym, obok Stanów Zjednoczonych, krajem, w którym udało się ten serial zrealizować w odniesieniu do lokalnych spraw. Odniósł on spory sukces, za chwilę realizujemy już piąty sezon.

Proszę zauważyć, że te seriale tworzą młodzi ludzie. Zarówno "1670" i "The Office" i oni mają ogromną wrażliwość, bo z jednej strony pokazują nas trochę w krzywym zwierciadle, ale z drugiej strony te postacie się lubi. Dobrze, że tego typu projekty wyparły trochę ten zalew komedii romantycznych.

Były odklejone od rzeczywistości, przecież tam się pojawia otoczenie, które nie jest typowym otoczeniem dla Polaka, bo nie każdy mieszka w apartamentowcu i robi zakupy w jakimś określonym miejscu, czy je sushi na śniadanie?

Zgadzam się, oczywiście. W tym co pani mówi, jest dużo racji. Zabrakło współczesnego Barei, który próbował opowiedzieć w krzywym zwierciadle rzeczywistość PRL-u i po wielu, wielu latach te filmy są określane mianem kultowych. Gdy powstawały były krytykowane, uznawane za miałkie, źle zrobione. Po latach stały się swoistym opisem rzeczywistości, lekcją historii z codzienności PRL. I nadal są aktualne.

Wiem, że pan urodził się w Białymstoku, na pięknym Podlasiu, gdzie jest region jeszcze niezadeptany. Tam jeszcze można się zgubić w naturze. Czy pan odwiedza te okolice, ma pan potrzebę właśnie zagubienia się tam w naturze?

Zagubienie, o którym pani mówi, to nie tylko wschód. W ostatnim czasie jeżdżę po Polsce i widzę, że bardzo wielu obywateli naszego kraju mieszka w takich małych ojczyznach, w małych miejscowościach, miasteczkach. Tam niewiele się dzieje, młodzi ludzie z nich wyjeżdżają albo już wyjechali, niewielu wraca, niewielu zostaje. Rzeczywiście tam jest inny rytm, tam się inaczej żyje. Dla nich to jest nuda, może wynika to trochę z kompleksów. Pan przyjechał z wielkiego miasta, a u nas jest, jak jest. A ja właśnie kocham takie małe miasta, kocham takie miejscowości, zupełnie inny rytm życia stamtąd dochodzi. Po godzinie 15 już nie ma żadnego ruchu. A o godzinie 19, czy o 20 są pogaszone światła w większości domów. I takich miejsc w Polsce nie brakuje. Zagubienie możemy znaleźć w wielu miejscach, to jest tylko nasz wybór, my decydujemy. Mam taki problem, że jestem mieszczuchem. Kocham Warszawę, naprawdę lubię to miasto, mnie nie przeszkadza jego szybki rytm. Gdy jestem w Krakowie, też uwielbiam to miasto. Jest tyle uroczych miejsc w Krakowie, które bardzo lubię, wracam do nich. Choćby taki bar na rogu przy Karmelitach Bosych, jak się idzie od Bagateli. Tam ciągle są ci sami ludzie. Ci sami panowie mnie zaczepiają, żebym zupę im kupił. Magiczne miejsce, Kraków. Mnie miasto nie męczy, choć lubię też wyjeżdżać, przebywać w przyrodzie.

Ja jestem z Krakowa, wiem o czym pan mówi. U nas trochę wolniej jednak to życie się toczy niż w Warszawie.

Rzeczywiście, jest ta przestrzeń ludzka, spotkania. Ja muszę pani powiedzieć, że lubię wejść do paru takich moich ulubionych miejsc, antykwariatów, muzeów, barów. Spotykam tam znajome twarze, oni mnie znają, pamiętają. Dzień dobry, dawno pana u nas nie było, to najbardziej lubię w Krakowie. Pamiętam o Kleparzu, znam kilka budek, w których zawsze kupuję swój ulubiony chleb albo kawałek ulubionej kiełbasy, jak Darek Wasiak (śmiech).

Znam te twarze, znam tych ludzi od lat. Chociaż nie mieszkam w Krakowie, ale właśnie tak się czuję, jakby u siebie. Jestem mieszczuchem i lubię się zgubić w mieście. Szukam wszędzie kontaktu z ludźmi. Oni są cały czas dla mnie inspiracją. W każdym miejscu, w każdej sytuacji, zawsze stoi obok człowiek.

Akceptuje pan upływ czasu, myśli pan o sobie czasami w kategoriach osoby dojrzałej, "silversa"?

Jak pięknie pani to powiedziała, kurczę, silversi, super nazwa (śmiech).

To są aktywne osoby, które po prostu nie wyznaczają sobie żadnych deadline'ów, tylko co życie niesie, ile mają ochoty, ile mają siły, tyle z siebie dają i tyle biorą.

Myślę, że to zawsze jest związane z naszą kondycją fizyczną. Rzeczywiście, jeżeli nic nam nie doskwiera, mamy zdrowie i czujemy się dobrze, no to ciśniemy. Co pani będę tu opowiadał, każdy krok co roku powoduje większą zadyszkę. Pewnie z wiekiem przychodzi inne spojrzenie, refleksja, ale nie wiem czy to akceptuję. Po prostu nie mam z tym problemu, że chcę zagęszczać sobie włosy, czy zrobić przeszczep. Pewnie tego i tak nie zrobię.

Uwielbiam patrzeć na twarz Clinta Eastwooda, było kiedyś takie zdanie, poorana twarz zmarszczkami. I jest wspaniała taka prawdziwa twarz, dużo na niej widać, twarz człowieka i aktora.

Gdy rozmawiałam z Lidią Popiel to mówiła, że w tych zmarszczkach jest najbardziej interesująca część wizerunku człowieka i jego cała historia zapisana.

Tak, myślę, że to jest bardzo piękne stwierdzenie. Kiedyś pamiętam, jak się przygotowywaliśmy się do filmu "Biała Odwaga" Marcina Koszałki. Marcin dał mi taki album ze zdjęciami twarzy starych górali. Byłem porażony pięknem tych twarzy ludzi ze starych rodów. Coś przepięknego, nieprawdopodobnego, prawda w najczystszej postaci.

Można było te twarze rysować, wydobywać z nich esencję, nie dziwię się tym fotografom, którzy tak blisko podchodzili z aparatami. Naprawdę, niebywałe przeżycie. Uwielbiam takie jedno ze zdjęć mojego kolegi, który uwiecznił Marka Edelmana z papierosem, takie bardzo znane zdjęcie. Jest wspaniałe. Zresztą mam wiele albumów z twarzami ludzi.

Dlatego myślę sobie, że jestem w takim momencie, w którym mam 52 lata i nie zastanawiam się nad tym, czy ja to akceptuję, czy nie. Nie myślałem o tym, ale nie sprawia mi to żadnego problemu. Cieszę się, że już pewne rzeczy są za mną, że nie muszę przeżywać pewnych rozterek, jakie przeżywałem, kiedy dojrzewałem czy byłem nastolatkiem, wybór drogi, jakieś tam zawody miłosne i tak dalej. Wszystko człowiek musi przejść i przeżyć w odpowiednim czasie. To nie jest jednak łatwe w tym wieku, w którym się to dzieje. Ale z jednej strony cieszę się, że pewne sprawy są już za mną.

Z drugiej strony nie ma we mnie jakiejś tęsknoty. O, gdybym był młody, to bym tam sobie inaczej coś pokombinował. Nie, nie mogę powiedzieć, że mam takie myśli. Cieszę się po prostu z tego, gdzie jestem, w tym momencie, w którym jestem. Może dlatego, że rzeczywiście los jest dla mnie o tyle łaskawy, że mam możliwość uprawiania mojej pracy zawodowej i doświadczam tych propozycji, które mnie gdzieś spełniają zawodowo. I cieszę się, że w sumie gram takie postacie, no właśnie jakie gram. Czyli może takich ludzi niedoskonałych, takich, z których możemy się po prostu pośmiać, takich, o których można powiedzieć, że są mało modni albo w niektórych poglądach są wręcz tacy, bym powiedział, niepopularni. Ale ja jakoś sobie w nich upodobałem i mam takie wrażenie, że to jest taka cudowna przygoda z tym moim zawodem, która cały czas trwa, nie wiem jak długo jeszcze. Ale cieszę się z tego, bardzo się cieszę.

I w sumie nie mam w sobie takiej przestrzeni, że chciałbym siebie poprawić, w takim wizerunku zewnętrznym. Nigdy o tym nie myślałem, że mogę tam coś z sobą zrobić, zmienić. Mam wrażenie, że ciągle tą moją twarzą pracuję, a ciało jest jakie jest, ale rzeczywiście nie myślę, żeby siebie zewnętrznie poprawiać.

Na koniec zapytam, o jakiej roli pan marzy? Też w kontekście takiego, powiedzmy spełnienia, dopełnienia, wykorzystania wewnętrznego potencjału.

Ja mam wrażenie, że cały czas ten potencjał jest jakoś wykorzystany. Mam nadzieję, że moje marzenie oscyluje wokół tego, żeby być cały czas potrzebnym. Aby być użytecznym, potrzebnym, żeby kino mnie potrzebowało, żeby cokolwiek gram, było potrzebne. By twórcy młodego pokolenia mnie potrzebowali, żebym się do czegoś przydał.

W Złotopolskich, grał taką postać Polaka-Amerykanina, w kapeluszu, taki nieco śmieszny, złamany. Ale to było takie urocze.

I chyba o to chodzi, żeby cały czas być potrzebnym, dla innych, ale i dla siebie samego. Bo w sumie jesteśmy zwierzęciem stadnym i potrzebujemy drugiego człowieka, potrzebujemy być potrzebni. Bardzo pani dziękuję za tę rozmowę.

Ja też panu bardzo dziękuję.

Katarzyna Glinka. "Mnie też zabrakło sił". O kryzysie i pracy nad sobąINTERIA.PL