Andrzej Roch Szwan: Ukrywanie wieku jest niepotrzebną histerią
W 2022 roku dopełniło się moje marzenie, warto było poczekać przeszło sześćdziesiąt lat, żeby spełnić marzenie o aktorstwie i stanąć na deskach prawdziwego teatru, z nutą wzruszenia wyznał Lulla, czyli Andrzej Szwan, w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowską dla Interia.pl.

Agnieszka Grün-Kierzkowska: Jako czteroletnie dziecko przeżyłeś traumatyczne doświadczenie rozstania z rodzicami, znalazłeś się w centrum Powstania Warszawskiego. Czy zachowały się w tobie okruchy tych wspomnień, nadal żywe powidoki, czujesz ich obecność?
Andrzej Szwan: Powstanie, które przeżyłem będąc prawie sześcioletnim chłopcem, mam do dzisiaj pod powiekami zapamiętane. Bomby, które wtedy leciały, słyszę cały czas. Mam to w uszach zawsze, gdy chwila ciszy nastanie…
Właśnie o tym myślałam, wiesz moja ukochana babcia urodziła się w 1932 roku, już niestety nie żyje, ale jej wspomnienia były przepełnione żalem za utraconym dzieciństwem.
Ja mogę śmiało powiedzieć, że dzieciństwo miałem takie siermiężne, podwórkowe i ograniczone do zabawy na trzepaku. Bo nic innego nie było w 1945 roku.
Mając wojnę w swoim tle, traumatyczne wspomnienia, tak duży ciężar emocjonalny, potrafisz z siebie wykrzesać całe multum radości, energii życiowej. Jak ci się udało ten most przerzucić, pomiędzy trudnym dzieciństwem a tobą dorosłym, otwartym na innych, pozytywnie nastawionym do ludzi i świata człowiekiem?
Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się od szczenięcego wieku, to trudne, gdy mając pięć lat, jesteś bez rodziców. Dostałem jednak w darze od losu drugich rodziców, którzy mnie wychowywali i oddali mi całe swoje życie. Ale o tym później opowiem…
W pewnym momencie wojny, moja biologiczna matka i ja rozstaliśmy się zupełnie. Ojca przechwycili Niemcy w jakiejś łapance i zobaczyłem go dopiero będąc jedenastoletnim, czy może dwunastoletnim chłopcem. Pojechałem z ojcem, który mnie wychowywał, do Góry Kalwarii, gdzie jak dowiedzieliśmy się, przebywał na oddziale tak zwanych ślepców. Stracił wzrok, gdy Niemcy podczas jakiegoś transportu go okaleczyli.
Trudno mi o tym mówić, ale z biologicznym ojcem kontaktu rodzicielskiego, tego ciepła rozmów, przekazywania doświadczenia, przytulenia, nie było. Poświecił mi uwagę ojciec przybrany i jego żona a moja ciocia, rodzona siostra mojego ojca biologicznego. Dali mi to, co mogą dać najlepszego rodzice nieposiadający własnych dzieci. Oni sprawili, że dzisiaj możemy rozmawiać…
Teraz byśmy nazwali to patchworkową rodziną.
Tak, dokładnie. W każdym razie to wszystko, co prezentuję swoim zachowaniem, swoim przedstawianiem życia w moich obrazach, to tylko im zawdzięczam. To dzięki temu, że poczułem się kochany, mimo że nie są rodzicami de facto biologicznymi, ja ich tak pozycjonuję w swoim sercu. Wiem, że to wszystko, o czym mogę mówić, co mi pozostało w pamięci, co mi przychodzi w obrazach, czasami gdzieś ulatuje, a potem naraz wraca, dlatego chwytam chwilę, gdy mogę to opowiedzieć. Wszak mam już osiemdziesiąt sześć lat.
Tak się często dzieje ze wspomnieniami...
Gdy Wiktor Krajewski zaczął pisać książkę o mnie - "Lulla La Polaca. Żyć to ja potrafię!", która jest od kwietnia 2024 roku na rynku - to spotykaliśmy się u mnie w domu, trwało to kilka miesięcy. Były takie momenty, kiedy rozstawaliśmy się, a mnie po jego wyjściu przypominały się wydarzenia, o których miałem z nim rozmawiać, a zupełnie w trakcie rozmowy o nich zapomniałem. Tak jak z tym bumerangiem, który rzucimy i potem do nas wraca. Wracają do mnie wspomnienia i myśli bezustannie.
Natomiast wydaje mi się, że całe moje dzieciństwo, powiedzmy od momentu rozumienia świata, naznaczone było tymi strasznymi 63 dniami Powstania Warszawskiego i hukiem bomb, tupotem niemieckich buciorów, kiedy przychodzili do budynku i wygarniali stamtąd naszych najbliższych. Wszystko, co przeżyły nasze matki, siostry, które tam przebywały z nami, przeżywałem i ja w swoim dziecięcym jestestwie.
Mój ojciec (nie biologiczny) przetrwał dlatego, że moja przybrana matka i inne matki z tej samej kamienicy wymyśliły taki sposób, żeby ich zamknąć w komórce piwnicznej i przysypać resztkami węgla i miału.
Takie wspomnienie mi się majaczy, to był przełom sierpnia i września, powstanie trwało i tam gdzieś jakieś jarzyny w workach jutowych były, więc jeszcze tymi workami ich zasłonięto. Pamiętam, że komórkę, w której ci nasi ojcowie byli, zamknięto i powieszono kłódkę na drzwiach. Dla niepoznaki dozorca naszego domu chyba, ochlapał jeszcze wapnem, żeby było tak niewidoczne zupełnie, że tam cokolwiek może być…
I pamiętam właśnie tupot tych żandarmskich buciorów, gdy schodzili do piwnicy i zaglądali tam do nas, do tego schronu, w którym byłem ja, moi sąsiedzi, koledzy, jedni starsi, inni młodsi. Wszyscy przerażeni, gdzieś w kącie siedzieliśmy, oni przeglądali zakamarki, zaglądali do innych piwnic, ale do tej jednej jakoś na szczęście nie dotarli…
Niemcy czaili się, żeby tylko zabrać mężczyzn, wsadzić do jakiegoś wagonu, wywieźć, zmaltretować lub rozstrzelać. Czasami nawet zaraz pod pierwszą, lepszą ścianą na ulicy. I pamiętam ten moment, kiedy żandarmi i niemieccy żołnierze wyszli z budynku. Po jakimś czasie, gdy już ucichło i mogliśmy wyjść, pomóc tym zmęczonym, ukrywającym się pod węglem mężczyznom, którzy nawet oddech wstrzymywali.
To są takie wspomnienia, których nie jest w stanie żadna sytuacja zamazać, zetrzeć i wyrzucić w mgłę zapomnienia. Takich obrazów nie da się pozbyć tak po prostu z pamięci.

A czy myślałeś czasem o tym, jak potoczyłyby się twoje losy, gdyby w nich nie było wojny w tle? Czy ta wrażliwość, którą masz, ta pewnego rodzaju delikatność, czy one by zaistniały, pojawiły się?
Specjalnie nie myślałem o tym, ale wydaje mi się, teraz, gdy zadajesz to pytanie, że chyba tak by było. Dlatego, że wrażliwość ludzka buduje się już od dziecięcych lat.
Jak to śpiewała Maria Koterbska, że:
Od dziecięcych już lat
Ciągle idą za mną w ślad
Wierniejsze od psa
Te krótkie słowa dwa (…)
To tak samo idzie za młodym chłopakiem czy dziewczyną, którzy są wychowywani, których w domu uczą czegoś, przyzwyczajają do czegoś, mówią, co jest dobre, czego nie należy stosować, czemu nie należy ulegać, nie przyglądać się rzeczom niedobrym, czy wręcz złym. I tak chyba w moim przypadku też się działo, przez szkołę podstawową, gimnazjum i liceum. Nigdy nie patrzyłem na to, czy na przykład ktoś był lepiej ubrany, czy miał lepszą kanapkę, czy miał lepsze owoce. Ciągle mi się wydawało, że to, co ja mam ze sobą, na co było moich opiekunów stać, jest czymś, co mogli mi dać z siebie najlepszego. Czasami może nawet sami odejmowali sobie pewne rzeczy od ust…Takie wychowanie i prowadzenie młodego człowieka, pozostawia w nim jakąś już idee, mapę przyszłej drogi. Oni mi zawierzyli i postawili wszystko na jedną kartę, bo przecież nie wiedzieli czy ja się zbuntuję, czy będę w stosunku do nich niegrzeczny, czy będę oziębły, czy będę jednak traktował ich jako swoich najbliższych, jak rodziców. Nigdy z nimi na ten temat nie rozmawiałem, ale przez cały ten czas, do końca wiedziałem, że oni są mi bliscy. Bardzo bliscy…
Gdzieś tam cały czas mieszka w nas dziecko, czy ty zaopiekowałeś się swoim wewnętrznym dzieckiem, tym małym chłopcem, który tak dużo przeżył?
Zdecydowanie tak i gdzieś to ciągle mi w tej pamięci siedzi. Może dlatego i dzięki temu przetrwałem. Wspomnę jeszcze taki moment, gdy naszych ojców nie było, a ukazało się ogłoszenie na klatce schodowej, że matki z dziećmi mają się stawić o określonej godzinie, któregoś wrześniowego dnia w obozie przejściowym na ulicy Skaryszewskiej. Matka szykowała się do tego wyjścia ze mną. Mieliśmy sąsiadkę nad nami, która była wdową, i miała dwóch już dorosłych synów. Oni obydwaj poszli od razu w pierwszym dniu wybuchu powstania na barykadę. Tak więc, gdy mieliśmy już z matką stawić się w wyznaczonym miejscu, ta pani akurat zeszła do nas. Powiedziała, pani Janino, coś trzeba zrobić, ja panią postarzę, zanim pójdzie pani na tę zbiórkę, gdzie trzeba się stawić. Zapytała, czy mamy świeczkę w domu, oczywiście była, bo ciągle się świeczki albo lampy karbidowe paliło, elektryczności używało się bardzo rzadko. Tak więc zapaliła tę świeczkę i zapytała znów, czy korek jest w domu. Korków zawsze było dużo, w tamtym czasie wszystko było korkowane, nie było jak teraz nakrętek z plastiku. Osmaliła taki korek z butelki nad tym knotem palącej się świecy i porobiła mojej matce na twarzy jakieś takie zasinienia, bruzdy, w każdym razie postarzyła ją bardzo. Zawiązała matce jakąś chustkę pod brodę na węzeł i myśmy wyszli z tego domu.
Na rogu ulicy Grochowskiej i Terespolskiej siedział w niemieckim mundurze żołnierz ukraiński. Taki rozparty, trzymał karabin między nogami, to pamiętam, jakby było wczoraj. Zatrzymał nas, stanęliśmy, nie wiedząc, co on ma zamiar zrobić. Okazało się, że powiedział, kobieto, ty wróć z tym małym do domu i nigdzie nie chodź, nigdzie się nie wybieraj.
I tak się stało, wróciliśmy. I teraz rozmawiam z tobą, może dzięki temu zdarzeniu rozmawiamy…
Zrobimy przeskok w czasie, w młodości miałeś być w szkole teatralnej, a zostałeś urzędnikiem. Dlaczego?
Po szkole podstawowej wybrałem się do gimnazjum imienia Adama Mickiewicza na Saskiej Kępie. To było gimnazjum męskie, żeńskie imienia Marii Curie Skłodowskiej, było obok na sąsiedniej ulicy.
W tamtym czasie w Polsce odbywały się akademie ku czci 1 maja, 22 lipca, rewolucji październikowej, obrony Stalingradu itp. Występowałem na tych akademiach i nauczyciel polskiego namawiał mnie do złożenia papierów na PWST. Pamiętam, że na ten egzamin do PWST pojechałem z moim kolegą z ławy szkolnej, który pisał maturę, ale jej nie zdał. Pojechał ze mną, aby było mi raźniej. Siedzieliśmy na korytarzu, każdy zdenerwowany, każdy jeszcze coś powtarzał, bo trzeba było na egzamin przygotować prozę i wiersz. Pamiętam, że miałem wiersz Tuwima, który traktował o wojnie, z prozy wybrałem "Ludzi bezdomnych" Żeromskiego. Przesiew na tej uczelni był ogromny, kandydatów wielu. Nie zdałem, był rok 1958.
Po czym przyszedł 2022 rok, jest telefon z Teatru Powszechnego… Dostaję zaproszenie na spotkanie, gdzie dowiaduję się, że proponują mi rolę w spektaklu "Orlando. Biografie" w reżyserii Agnieszki Błońskiej. Z radości podskoczyłem jak poparzony na rozgrzanej kuchni węglowej, prawie przebiłem głową sufit (śmiech).
I dopełniło się marzenie.
Dopełniło się marzenie, warto było poczekać przeszło sześćdziesiąt lat, żeby spełnić marzenie o aktorstwie i stanąć na deskach prawdziwego teatru.
Skąd zatem ten urzędnik? I te pogłoski medialne, przecież ja nie wymyśliłam tego sobie (śmiech).
To było tak, że jak pracowałem w przedsiębiorstwie transportowym budownictwa w Warszawie, w TransBud, to mieliśmy możliwość studiowania prawa administracyjnego na Uniwersytecie Warszawskim.
W takich godzinach, jak gdyby po pracy.
Rozumiem, dokształcanie się.
Tak, w ramach dokształcania. Ja się na to zgłosiłem, przystąpiłem do egzaminów i te egzaminy mi nawet nieźle poszły. Zacząłem pierwszy semestr, a potem, jakoś to wszystko się rozlazło…
Ale zrezygnowałem chyba dlatego, że dostałem propozycję wyjazdu na pierwszy kontrakt zagraniczny. Było to dla mnie bardzo atrakcyjną możliwością w ciężkich czasach siermiężnej komuny.
Podróże kształcą i rozwijają.
Tak, podróże najlepiej kształcą i rozwijają. Pojechałem do Libii, miałem być półtora roku, a byłem prawie trzy lata. Nawet krążyły w mieście plotki, że pewnie Lulla siedzi pod palmą, Murzyn ją wachluje, a dolary kapią (śmiech).
No akurat Murzyn Lulli nie wachlował, dolary nie kapały. A i pod palmą nie siedziałem, bo mieliśmy bazę w środku pustyni. Nieważne. Najważniejsze, że byli fajni koledzy, że był fajny kontrakt, mogłem to przedłużyć. No i tak się moje życie toczyło.
Po czym pojawiła się w życiu Lulli, Kim Lee… Jedna z najlepszych, pionierka sceny drag queen w Polsce. Występowała głównie w Warszawie, bo przecież przyjechała tutaj z Wietnamu na studia. Została czołową gwiazdą sceny drag queen i pod jej, że tak powiem kuratelą, wyrosły inne drag queen na scenie.

Miałam właśnie zapytać o tę inspirację, jak zacząłeś utożsamiać się z drag queen, już wyprzedziłeś niejako moje pytanie.
Wróćmy na chwilę do PRL-u. Tam jest podglebie wszystkiego. W tamtym czasie kawiarnie to było centrum spotkań, nasze Eldorado. Nazwijmy je "przystaniami dla gejów", to taki wewnętrzny, zamknięty świat, miejsca tajemne i dla wtajemniczonych.
Jedną z pierwszych tychże przystani gejowskich, była Café Alhambra w Warszawie, o której też wspominam w przedstawieniu "Orlando. Biografie". Jeszcze można wymienić: Amatorska, Roxana, był Lajkonik… Na rogu Nowego Światu, cudowna kawiarnia...Tych magicznych grzybków na warszawskiej trasie było kilkanaście…Opisujemy to w książce. Wyrysowana droga hańby, po której Lulla się szlajała.
Myśmy się tam czuli swobodnie, wiedząc, że nikt nie przyjdzie, nie złapie za kołnierz, nie naubliża i nie wyprowadzi na ulicę kopiąc i wyzywając od pedałów.
Jakoś nigdy w tamtych czasach, nie spotkało mnie nic przykrego. Nawet ominęła mnie "akcja hiacynt", bo mnie w tamtym czasie nie było w Polsce. Kiedyś, gdy byłem zatrzymany na tzw. dołku, to też wszystko odbyło się miło i sympatycznie. Wiele anegdot związanych jest z tamtym okresem, można by godzinami opowiadać. Choćby słynna restauracja w Sali Kongresowej, z nie mniej słynną fontanną, do której nieopatrznie podczas występu wpadła Violetta Villas. Albo dobiegające z toalet, tejże restauracji, kłótnie tzw. panienek, o dewizowego klienta. Taki to był świat, taki to był czas. Dlatego ja o PRL-u mówię: mimo że szary i siermiężny, był kolorowy.
Bycie gejem, nie jest łatwe…
W moim przypadku jakoś tak się - jeżeli można użyć tego określenia - ładnie układało, że nie napotykałem przykrości typu, że ktoś mnie wprost obrażał, wytykał palcem. Na pewno władze PRL inwigilowały społeczność gejowską, dowiedzieliśmy się o tym po latach… Jakoś nie miałem z tym kłopotu, oczywiście nie uprawiałem ostentacji, nie obnosiłem się zbytnio ze swoją orientacją.
Prywatnie, gdy się organizowaliśmy, to na tak zwanych domówkach, podczas spotkań spontanicznych, przypadkowych. Mieszkałem z rodzicami bardzo długo, gdy się przeprowadziłem do mieszkania spółdzielczego, to byłem dorosłym 40-letnim facetem.
Domowe spotkania to było clou, gdy jedni studiowali, inni już pracowali, mimo to potrafiliśmy się skrzyknąć na balangę. Żeby chata była wolna, to było najważniejsze. Ktoś przyniósł herbatniki, jakąś przekąskę, tak zwane tanie wino, oranżadę i już było wesoło. Gdy już się w głowie trochę zakręciło, to zaczynała się "zabawa w przebieranki", tak się wtedy mówiło.
Zdejmowało się firankę czy też kotarę, brało się narzutę z tapczanu i zakładało na siebie. Było wesoło, śmiesznie i na tym to chyba głównie polegało, że przynosiło nam frajdę.
A czy to była tylko zabawa, czy coś więcej… Pamiętasz ten moment, który mógłbyś nazwać takim punktem inspirującym cię do roli drag queen?
Jakieś delikatne przebłyski, muśnięcia pojawiły się na przełomie lat 60/70 tych.
Byłem, jak wiesz singlem, w związku z tym nie miałem wielkich możliwości do wymianek ubraniowych. Mamine rzeczy nie bardzo się też do przebieranek nadawały.
Nie zapomnę, gdy zbliżał się sylwester, który miał odbyć się u mojego przyjaciela, posiadającego samodzielne dwupoziomowe mieszkanie w centrum Warszawy. Pamiętam, że do tego sylwestra szykowaliśmy się jak do wielkiego wydarzenia. Kostiumy uszyła nam koleżanka, którą nazywaliśmy "opiekunem i aniołem stróżem świata gejowskiego", na imię miała Małgosia.
Miała w domu maszynę do szycia, po pracy, dla relaksu zajmowała się jakimś drobnym szyciem. Trzeba było jednak zdobyć materiał, miałem na szczęście kolegę, który pracował w firmie Społem, on znalazł odpowiedni materiał w kolorze czerwonym.
Byliśmy wszyscy odziani w ubrania uszyte przez Małgosię, mimo że wszystkie w jednakowym kolorze, każda kreacja inna. To chyba był pierwszy dragowy wieczór, jaki pamiętam…
Czy w środowisku drag queen jest rywalizacja odnośnie stroju, śpiewu, prezentacji scenicznej, a może są też jakieś plebiscyty, konkursy, zawody organizowane, bo ten aspekt wizualno-medialny, jest bardzo istotny i pewnie budzi jakieś pokłady rywalizacji czy zazdrości?
Jak najbardziej, jest konkurencja i bardzo dobrze, że jest. Jednocześnie nie zauważam jakiejś zazdrości, zawiści. Obserwuję to, choć nie jestem tak często teraz w klubach, jak kiedyś. Są nowe wspaniałe postacie, Lady Bridget dwadzieścia kilka lat na scenie, więc to już jest doświadczona osoba. Jest Shady Lady, z którą się przyjaźnię, jest Twoja Stara, Kitty Queen, Valerie. Natomiast niezmiennie i ciągle narzekam - ubolewam, iż nie mamy takiej sceny dragowej z prawdziwego zdarzenia, czyli teatru, który by skupiał wszystkie w drag queen, jakie żyją w Warszawie, Krakowie, Toruniu, czy we Wrocławiu...
Oczywiście taka scena nie może działać codziennie, bo to jest bardzo absorbujące zajęcie. Wszyscy pracują zawodowo, dlatego raczej weekendy wchodzą w grę.
Dla mnie tak naprawdę wszystko się zaczęło dopiero w 2008 roku. Wtedy osobiście poznałem, naszą nieżyjącą już, kultową postać dragową - Kim Lee. Dzięki niej odbył się nasz wspólny występ, do którego mnie wcześniej przekonała. To był 2012 rok, dopiero po czterech latach naszej znajomości.
Ona wymyśliła też cykliczną imprezę z okazji moich imienin, czyli Andrzejek, pod tytułem Lulla Show. Znaleźliśmy, przy pomocy mojego przyjaciela, prężnie działającą klubo-kawiarnię muzyczną pod tytułem Kalinowe Serce, w której istnieje również fundacja imienia Kaliny Jędrusik, mieszkającej kiedyś obok klubu. Przyszło nam wspólnie z Kim Lee zorganizować zaledwie cztery imprezy…Pandemia covid zabrała mi wielkiego przyjaciela.
W pierwszą rocznicę śmierci Kima udało nam się zorganizować, przy pomocy jego przyjaciela i pani redaktor Renaty Kim, imprezę wspomnieniową w kinotece w Pałacu Kultury.
W twojej opowieści pojawiają się osoby w różnym wieku, dlatego chcę zapytać o relacje międzypokoleniowe. Czy Silversi drag queen dzielą się doświadczeniem z młodszym pokoleniem? Czy to może jest taka swoista wymiana barterowa, że Wy też możecie się czegoś od młodszych nauczyć, czymś od nich zainspirować?
Agnieszko, wydaje mi się, że cały czas trwa wymiana doświadczeń, spostrzeżeń, zaleceń a wszystko w życzliwości i wspaniałej atmosferze. Tak to wygląda z mojej perspektywy. To się dzieje, mimo różnicy wieku. W towarzystwie młodszych spełniam się. Często oglądam występy jako bierny widz i cieszę się, że mogę być między nimi. Czerpię radość i ładuję swoją energię życiową pośród młodych ludzi.
Słyszę w twoim głosie akceptację dojrzałości, nawet powiedziałabym tych zmian, związanych z upływem czasu. Rozumiem, że nie masz problemu ze starzeniem się, nie jest to trudny temat dla ciebie?
W ogóle nie mam! Uważam, że ukrywanie wieku jest niepotrzebną histerią, bo człowiek powinien zdać sobie sprawę z upływu czasu, przemijalności. Przecież cudownie jest móc wspominać, otworzyć album ze zdjęciami, zobaczyć siebie sprzed lat.
Miałem takiego przyjaciela, który zapytany o wiek mówił, że ma około trzydziestki a miał siedemdziesiątkę (śmiech).
Tak czasami jest, że ktoś się zatrzymuje w pewnym wieku i dalej nie liczy lat. Zresztą był cholernie przystojny, to muszę przyznać.

Powstał film o tobie. To niesamowita historia, opowiedz proszę.
Pierwsze kroki prowadzą do słynnej Kim Lee, to jest chyba rok 2015, dzwoni Kim i mówi: Lulla, przyjedź dzisiaj do garderoby, bo chcę cię z kimś poznać.
Przyjeżdżam, a tam siedzi bardzo przystojna dziewczyna, ma na imię Bogna. Zaczynamy rozmowę, a Bogna mówi, że ma pomysł na film, chcą nakręcić moją biografię.
Zaczynają się pierwsze zdjęcia, pierwsze szkielety opowieści powstają. Okazuje się, że oni ze mną pojadą do Berlina na paradę, potem na cmentarz na mój grób rodzinny, potem do Ciechocinka do mojej przyjaciółki, pani profesor Ireny Sawickiej, która ma 19 kotów pod opieką. Pod jej nieobecność mam zajmować się kotami. Tak się to toczy, powoli nakręca i po pięciu latach jest premiera w krakowskim Kinie Kijów. Dokładnie trzy lata temu, w 2022 roku. Po premierze, podczas rozmów kuluarowych, zostaję namówiony na książkę biograficzną w Wydawnictwie Znak. Ostatnio dzieje się dużo, jeszcze wspólne sesje do kalendarza z Heleną Norowicz, spotkanie z Arkadiusem…
Takie widzisz jest życie Lulli na starość (śmiech).
Zapytam cię przewrotnie o twój ideał kobiety.
Wow, mój ideał kobiecy! To się już zaczyna na mojej klatce schodowej. Stoi metr siedemdziesiąt wysokości, wielki portret Marilyn Monroe, a obok stoi jej fotografia w rozmiarze 30x35, w ramce na półce, gdzie leży 10 moich peruk.
Myślę, że nie chodziło o samą urodę w wyborze tego ideału?
Nie, nie, nie. Powiem ci, że uroda owszem, ale głównie to, co pokazywała w filmie, skłócenie z życiem, zjawiskowa kobieta, szczególnie gdy była w tej swojej chustce. Marilyn w każdej postaci, a już "Pół żartem, pół serio", gdzie przerodziła się w cudowną, rewelacyjną postać, istna maestria. Jednocześnie nieszczęśliwa, tragiczna.
Wrażenie, które na mnie wywarła poprzez sztukę filmową, dzieła w których występowała, jest ogromne… Należy do grona moich ukochanych kobiet. Nie mówię o mamie, bo miała zupełnie inne spojrzenie na życie. Mama, kiedy się przekonała, że jestem zdecydowanym gejem, poczułem, że delikatnie to wspiera i szanuje.
Tak, była w tym pewna akceptacja, nie tak jak u innych wtedy. Jeden z moich kolegów, którego ojciec dowiedział się, że syn jest gejem, powiedział, pedała nie chcę mieć w domu, masz 20 minut i wynoś się! Chłopak spakował się, założył na siebie jedne portki, jedne gacie, wybył z domu i siedem lat się z rodzicami nie widział.
Takie przypadki też były. Myślę, że one są dalej aktualne, bo ludzie po prostu muszą albo mieć w sobie taką dojrzałość i otwartość, albo do niej dojrzeć, a czasami im się to niestety nie udaje.
Ale nie kończmy tak negatywnie.
Nie, skądże, radość musi być.
Powiedz na koniec naszej rozmowy, co najbardziej lubisz w sobie?
Czy ja mogę się samookreślać? Co ja lubię w sobie? Na pewno przymrużenie oka, poczucie humoru i takie spojrzenie na całość przez różowe okulary, mimo jakichś niepowodzeń, jakichś potknięć, jakichś chorób, które mnie naprawdę nie ominęły w życiu.
Cieszę się, że mam przyjaciół, że możemy napić się od czasu do czasu wina. Tak trzeba spoglądać na życie, mimo, że się ma 86 lat. A i śmierć powitam z humorem, czeka na nią urna na prochy w kształcie szpilki…
Dziękuję za niezwykle ciekawą rozmowę.