Danuta Błażejczyk: To, co najlepsze przede mną!
Szykuje nową płytę i świętuje jubileusz - na scenie jest już od 30 lat. Nam opowiada o łączeniu pracy z miłością, wierze i życiowych rewolucjach. Docina też niektórym artystom...
Jak obchodzi pani 30-lecie pracy scenicznej?
- Dałam już cztery koncerty jubileuszowe, na które zaprosiłam m.in Kayah, Annę Jurksztowicz, Annę Marię Jopek i Kasię Nosowską. To było coś niesamowitego.
W czasach, kiedy pani debiutowała, artystami nazywało się nielicznych. Trzeba też było zdawać egzamin uprawniający do występów na estradzie.
- Niektórym dziś przydałby się taki właśnie egzamin (śmiech).
Interesuje się pani tym, co się teraz dzieje na polskiej scenie muzycznej?
- Nie bardzo, choć słucham radia.
To mam dla pani zagadkę. Przeczytam fragmenty piosenek, które okupowały ostatnio listy przebojów. "Miłość jedna przynosi mi straty". Kto to śpiewa?
- O matko! Nie wiem. Słucham RMF Classic... Boże jedyny, kto to śpiewa (śmiech)?
To Sarsa. To teraz drugi fragment: "Uuu jesteś moją nawigacją, uuu jesteś moją inspiracją, słodką prowokacją". To Patrycja Markowska.
- O rany. Patrycja taką kupę zaśpiewała? No, nie wierzę...
Na koniec hit sprzed kilku sezonów: "Życie jest małą ściemniarą, wróblicą, wygą, cwaniarą". To Igor Herbut.
- To jest straszne. A o tej Sarsie słyszałam. Ostatnio ktoś umieścił na Facebooku wywiad, którego udzieliła ta osoba. Słuchając tego, byłam w ciężkim szoku. Nie wiedziałam, czy ona jest pijana czy naćpana, czy może to wszystko żart?
À propos Facebooka - pani koleżanka po fachu Maryla Rodowicz regularnie wrzuca do sieci mnóstwo prywatnych fotek. Pani swoje życie prywatne skrzętnie ukrywa. Dlaczego?
- Po prostu nie uważam, żeby internet był właściwym miejscem, żeby się chwalić zdjęciami z imprez czy wakacji. Trzeba filtrować pewne rzeczy, bo możemy sami sobie zrobić krzywdę. A zdjęcie raz opublikowane w sieci nigdy z niej nie znika. Jestem na Facebooku, ale staram się tam pisać o sprawach zawodowych oraz o zwierzętach. Nie rozumiem okrucieństwa, bezwzględności wobec zwierząt. Musimy reagować, a Facebook jest tak potężnym medium, że można dzięki niemu znaleźć ludzi dobrej woli i pomóc. Mam też stronę, na której zamieszczam sporo informacji o mojej działalności artystycznej i Fundacji Apetyt na Kulturę. W tym roku jest 10-lecie jej działalności.
Z okazji jubileuszów robiła pani podsumowanie?
- Gdy byłam trochę młodsza, miewałam pretensje do Boga, bo coś tam próbowałam, a nie wychodziło. Dziś uważam, że tak miało być. Nie można mieć wszystkiego. Jeśli miałabym wybierać między wielką popularnością, jaką mają niektórzy moi znajomi, a tym, co mam, czyli domem i normalną rodziną, wybieram to drugie.
Najlepszy moment w pani karierze?
- Wierzę, że wszystko dopiero teraz się zaczyna. To, co najlepsze, jest przede mną! (śmiech) Nie narzekam na brak zajęć i pomysłów. Ciągle coś robię, ciągle mnie nosi. Owszem fajnie by było, gdyby te moje piosenki były częściej grane. Ale nie jestem w żadnej korporacji czy firmie fonograficznej, więc nie mam pieniędzy, żeby to sobie załatwić. Moja wolność artystyczna jest dla mnie najważniejsza. Jeśli czegoś nie czuję, nie śpiewam tego. Nic na siłę. Nie chcę uprawiać "kupy artystycznej", nie mogę oszukiwać ludzi i siebie samej.
Ponoć Janis Joplin zrujnowała pani karierę...
- Trochę tak było. Kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy, byłam na filologii rosyjskiej. Wcześniej zrezygnowałam z pomysłu zostania archeolożką i zastanawiałam się, co dalej. Chciałam pójść na pedagogikę kulturalno-oświatową, ale ponieważ byłam w pierwszym roczniku, który kończył ośmioletni cykl podstawówki i czteroletni liceum, to akurat wtedy pierwszy rok wydziału kulturalnego został w całej Polsce zlikwidowany. Chciałam ten rok przeczekać i spróbować, gdy znów powstanie, ale mama stanowczo zaprotestowała. "Kochana, jak ty poczujesz smak pieniądza, to ciężko ci będzie wrócić na studia", przekonywała. Zaczęłyśmy się więc zastanawiać, co powinnam ze sobą począć i wymyśliłyśmy filologię rosyjską. Po trzech latach studiów postanowiłam ją jednak rzucić, bo usłyszałam "Summertime" Janis Joplin. Oj, jak ona namieszała w moim życiu! Kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy w radiu, wbiło mnie w podłogę. Jej rozdzierający głos poraził mnie i odtąd myślałam tylko o śpiewaniu. Bardzo walczyłam, żeby śpiewać, a moja mama robiła wszystko, żebym nie szła tą drogą. Obie przypłaciłyśmy to zdrowiem, ale postawiłam na swoim (śmiech).
Był plan B?
- Jako dorosły człowiek rozważałam asekuracyjny wariant. Tak już jest, że jeśli jedno nie wychodzi, to człowiek próbuje czegoś innego. I jakoś zawsze się udaje. To, że nie ma mnie w mediach, nie znaczy, że nie jestem spełniona.
Czym jest spowodowana ta pani nieobecność?
- Wyborem mediów (śmiech).
Nie zasypują pani propozycjami jurorowania w telewizyjnych show?
- Jak widać, nie! To są ich wybory i ich pieniądze. Jedyny polski program "Szansa na sukces", promujący polską muzykę i polskich twórców, zniknął z wizji po 20 latach. Szkoda. Mamy za to programy na obcych licencjach promujące obcych twórców, śpiewamy oczywiście po angielsku. Brak słów.
Kiedy wyda pani nową płytę?
- Może się uda jeszcze w tym roku. Jestem już po wstępnych rozmowach. Chciałabym ją nagrać z orkiestrą symfoniczną. Nie chcę jej wydawać z dużymi firmami, wolę sama znaleźć sponsorów.
Powiedziała pani kiedyś, że odniosła sukces, bo udaje się pani utrzymać z muzyki.
- Myślałam o tym, że minęło już 30 lat odkąd uprawiam ten zawód i może w tej kategorii jest to mój malutki życiowy sukces. Ja żyję z muzyki i daje mi to wielką radość, mimo że nie jestem topową gwiazdą. Ale mam zamiar bardziej się rozkręcić!
Muzyka to wasz rodzinny biznes.
- Mój mąż jest perkusistą.
Łączenie miłości z pracą bywa ryzykowne...
- U nas scena jest ważna 24 godziny na dobę. To nasza pasja i nasza miłość. W domu też na okrągło słuchamy muzyki, a jeśli jej akurat nie słuchamy, i tak o niej myślimy. Nie umiemy inaczej. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy nie wolałabym mieć męża bankowca. Odpowiedziałam, że chciałabym, żeby mój mąż muzyk miał pieniądze bankowca, ale mentalność swoją (śmiech).
Recepta na 40-letni udany związek?
- Nie traktować tego małżeństwa, jakby to było coś niemożliwego. To jest możliwe tylko pod pewnymi warunkami. U nas nie ma na przykład zamiatania pod dywan i nawet jeśli są rzeczy przykre, uważamy, że należy o nich mówić i na bieżąco je wyjaśniać. Nie jesteśmy małżeństwem, które jest cały czas słodziutkie. Nie spijamy sobie z dzióbków. Ja jestem wybuchowa, a mój mąż, mimo że przez wszystkich wokół uważany jest za spokojnego, jest wulkanem, który od czasu do czasu ma erupcję (śmiech). I wtedy się dzieje! To jednak oczyszcza atmosferę. Kiedyś się dąsałam, nie odzywałam się. Mąż mi uświadomił, że to do niczego nie prowadzi, że lepiej usiąść, pogadać, a nawet się pokłócić, bo przez dąsy obie strony cierpią i się od siebie oddalają.
Jak po tylu latach pielęgnować namiętność?
- Ważne jest, by w związku mieć odrobinę wolności, żeby każdy mógł robić coś, co jest tylko jego. Mój mąż na przykład namiętnie jeździ na rowerze. Samotnie. Jest mu to potrzebne. Ja z kolei chodzę do fitness clubu. Zakładam słuchawki i wyłączam się. Potem się spotykamy na scenie i w domu.
Czy pani 25-letnia córka myśli o śpiewaniu?
- Kiedyś nawet miała plan, by wydać płytę, ale na razie chce mieć spokój. Nie mogę już naciskać. Karolina wie, jak niestabilne bywa życie artysty. My tego doświadczyliśmy, ale nam to nie przeszkadzało, bo jeżeli coś się kocha, niewiele rzeczy przeszkadza. Po prostu wkłada się w swoją pracę serce i cierpliwość. Są jednak ludzie, którzy chcą mieć stabilizację - pracę która jest stale, a nie od czasu do czasu. U nas nigdy nie wiadomo, czasem nie było pracy, to i nie było pieniędzy. Moja córka chyba obawia się takiego życia, ale to się jeszcze w niej odezwie. Na razie wie, czego nie chce robić w życiu. A to już połowa sukcesu.
Pewnie obawia się też porównań do mamy.
- To prawda i to będzie dla niej psychiczne obciążenie. Będą jej zarzucali że ktoś jej coś załatwił. Ale z drugiej strony ja jej mówię: "Dziecko, a komu mamy z ojcem pomóc, jeśli nie tobie? Gdybyś była beztalenciem, to bym cię nie namawiała, bo sobie bym strzeliła w stopę, a ciebie bym naraziła na przykrości. Ja wiem, że masz talent, ale jeśli jeszcze tego nie czujesz, to OK, poczekam".
Słynie pani z pozytywnego nastawiania do życia
- To ludzie sprawiają, że mam tyle energii. Wierzę, że dobra energia wraca. Cieszy mnie życie. To, że się budzę i myślę jakie to szczęście, że jestem. Bo wielu ludzi dałoby wszystkie pieniądze świata, żeby żyć, a już ich nie ma. Zawsze sobie powtarzam: dopóki żyjesz, masz możliwość wygrzebania się nawet z największego dołka, tylko żyj! Zresztą utwór najbliższy mojemu sercu to "Cud i miód", który odpowiada, co zrobić, gdy w naszym życiu jest średnio i szaro. Trzeba wtedy kochać! To najlepszy sposób. Jestem życiową optymistką i ta piosenka jest mi szczególnie bliska.
Wiara jest ważna w pani życiu?
- Bardzo. Wierzę w to, że nikt z nas nie jest na tym świecie za karę. Wierzę, że Pan Bóg w swoich planach stworzył nas na swoje podobieństwo i chciał dla nas jak najlepiej. A że wdepniemy czasem w gówno... Trzeba uważać (śmiech). Po to mamy głowę na karku, żeby myśleć i po to są doświadczenia, żeby się na nich uczyć. Obserwuję czasem koleżanki - wyzwoliła się od jednego ciemnego typa i kolejnego wybiera takiego samego! Pyta mnie potem zapłakana, co robić. Odpowiadam: "Myśleć!".
Zdarzyły się pani życiowe dołki?
- Pewnie, że tak. Największy był wtedy, gdy wyjechaliśmy do Stanów. Miały być trzy miesiące, a nie było nas pół roku. Córka, która była wtedy w drugiej klasie gimnazjum, trafiła pod opiekę moich rodziców. Niestety, tata się rozchorował, więc mama musiała się zająć nim, a Karolina została sama w Warszawie. Dawała sobie świetnie radę, ale kiedy się zobaczyliśmy na lotnisku, była innym człowiekiem! Nie mogłam rozpoznać mojej małej córeczki. Powiedziałam sobie wtedy, że mam gdzieś ten cały blichtr Ameryki, bo sukces kosztem mojego dziecka i naszego rodzinnego życia nie jest nic wart. Moim największym sukcesem jest to, że mam ustawione priorytety. Dobrze wiem, co jest w życiu najważniejsze, i tego się trzymam!
Justyna Kasprzak
SHOW 9/2016