Reklama

Lidia Ostólska, Styl.pl: - W jednym z wywiadów przyznała pani, że najpierw czegoś chce, a potem w głowie powtarza sobie "rób to"! W przypadku książki było nieco inaczej - Marek Bartosik musiał  się bardziej postarać?

Ewa Wachowicz: - Tak. Wydawało mi się, że to w ogóle nie jest ten moment w życiu, aby pisać książkę biograficzną. Uważałam, że jest na nią za wcześnie...  Faktycznie chylę czoła przed Markiem Bartosikiem, który miał pomysł na tę książkę. Połączył wywiad z najważniejszymi faktami z mojego życia i dołożył wypowiedzi osób, które na różnych etapach były ze mną blisko i mają inne spojrzenie. Dlatego zgodziłam się, aby tę książkę współtworzyć.

Praca nad książką "Wszystkie Korony Ewy Wachowicz" trwała niemal trzy lata. To nie jest przypudrowana biografia. Nie brakuje w niej gorzkich słów...

- Potrawa wtedy ma swoje umami, czyli taką harmonię smaków, kiedy znajdzie się tam trochę goryczy, kwasku i słodyczy. Tak samo jest w życiu. Żeby była harmonia te wszystkie smaki muszą się znaleźć. Dla mnie to naturalne, że widzę coś bardziej słodko, a ktoś inny to samo bardziej gorzko. Często się złościmy, gdy przytrafiają się nam gorycze. Kiedy dopada nas smutek,  stawiamy sobie pytanie, czemu ja? Czemu to się wydarzyło? Natomiast jeśli popatrzy się na trudne wydarzenia z perspektywy czasu, to okazuje się, że najwięcej się wtedy uczymy.

Dużo było takich sytuacji w pani cukierkowym z pozoru życiu?

- Było ich trochę i dziękuję Panu Bogu, że dzięki nim udało się stworzyć ze mnie lepszego człowieka. Żebym się jeszcze więcej nauczyła o sobie, o ludziach, o życiu. Bo świat nie jest w jednym kolorze i trzeba zobaczyć różne jego odcienie.

Tata wiedział najlepiej

W książęce znajduje się czarno-białe zdjęcie uczennicy  szóstej klasy. Ciemne włosy, warkocz i bystre spojrzenie. Pod zdjęciem jest opis: "Ewa uwielbiała chodzić do szkoły, ponieważ nie musiała wtedy pracować w polu". Jak wspomina pani swoje dzieciństwo?

- Bardzo cenię to, jak zostałam wychowana. Po pierwsze, niczego się nie boję, po drugie, wszystko jestem w stanie zrobić sama. Tato często mi powtarzał: "Jak czegoś nie umiesz, to się naucz. A jeżeli nie masz pojęcia, jak się tego nauczyć, to znajdź kogoś, kto to umie i poproś, żeby cię nauczył".

- Od dziecka postępowałam w ten sposób. Dlatego nie rozkładam bezradnie rąk, jak mam jakiś problem. Wtedy zastanawiam się, jak go rozwiązać? Gdzie się nauczyć? Gdzie zdobyć wiedzę? Kogo podpytać? Wiejskie wychowanie jest dla mnie bardzo ważne, bo zbudowało mój kręgosłup moralny. 

Tata uczył panią wielu rzeczy np. związanych ze stolarką. Dzięki tej wiedzy mogła pani utrzeć nosa robotnikom przy budowie domu w Zawoi?

- Nie tyle utrzeć nosa, ile wprawić w zadziwienie, że jestem w stanie rozpoznać gatunki drewna, które zostało pocięte. W warsztacie nieraz pomagałam tacie, więc trochę znam się na stolarce. Kiedy drewno było czyszczone i dopasowywane, byłam w stanie docenić dobrą pracę i zauważyć fuszerkę.

Jako Miss Polonia stała się pani właścicielką Forda Probe. Pierwsza przejażdżka była wyjątkowa... Co wówczas usłyszała pani od taty?

- Jako pierwsza w historii Miss Polonia wyjechałam dzień po zdobyciu korony nieubezpieczonym, niezarejestrowanym samochodem. Najpierw podjechałam pod akademik w Krakowie, a potem w moje rodzinne strony. Chciałam pochwalić się rodzicom, jaką furę wygrałam. "Dziecko to trzeba zarejestrować i ubezpieczyć" usłyszałam na dzień dobry. Na szczęście tata wziął na siebie te obowiązki formalne.

Długo nie cieszyła się pani wygraną?

- Samochód sprzedałam po roku panowania. Niesamowicie drogie było to ubezpieczenie. Poza tym w latach 90. samochód był niezłym kąskiem dla złodziei. Jako studentki nie było mnie stać na jego utrzymanie. Sprzedałam go i kupiłam opla astrę. Tymczasem Marek Bartosik po latach dotarł do drugiej właścicielki mojego forda, która po 23 latach użytkowania postanowiła go sprzedać. Miałam nawet pomysł, aby go odkupić, z sentymentu, bo jestem "blacharą", ale ostatecznie tego nie zrobiłam. Nie ma go gdzie trzymać, a taki samochód wymaga specjalnego traktowania.

Czym skorupka za młodu nasiąknie

Dziewczynie ze wsi udało się odnieść światowy sukces. Nie wstydzi się pani swojego pochodzenia. Inni mieli z tym problem?

- Tak, do dziś. Mimo że czasy się zmieniły, nadal pokutuje przeświadczenie, że na wsi mieszka inny gatunek ludzi. Może nawet lepszy, choć nie lubię takiego wartościowania. Wszystko, zależy od sposobu wychowania i tego, jakie wartości wynosimy z domu, jakie umiejętności zdobywamy. Znowu odwołam się do smaków. Wychowałam się na kuchni jarskiej, bo mięso pojawiało się dwa razy w ciągu roku przed świętami, a w pozostałe miesiące od czasu do czasu jadło się podroby. Nikt w domu nie przejmował się, czy ktoś lubi wątrobę, czy pasztet. Nie byłam rozpieszczana, jadło się to, co było na stole.


- Często jedliśmy na śniadanie żurek z jajkiem albo z ziemniakami. Lubiłam to i nie dyskutowałam z rodzicami. Dzięki życiu na wsi umiem uprawiać wszystkie warzywa: ogórki, pomidory, brukselkę, fasolkę, marchewkę, pietruszkę i czosnek. Niemal wszystko mieliśmy swoje, niczego się nie kupowało i w związku z tym nie wytwarzało się śmieci. Na zakupy chodziło się z siatką, którą się prało. Pod względem ekologii to były lepsze czasy dla naszej Matki Ziemi.

- Te doświadczenia przydają mi się podczas podróży. Kiedy jestem w Korei Południowej i podawane są karaczany smażone w głębokim tłuszczu, nie mam z tym problemu.  Ani to dobre, ani dobrze nie wygląda, ale skoro Koreańczycy uważają  je za swoją specjalność, to z szacunku do ich tradycji takiego karaczana zjem. Czy ze smakiem? No nie...

- Kiedy byłam w Iranie, zaraz przed wyprawą na kolejny szczyt, poszliśmy na śniadanie. W wiosce było jedno miejsce, gdzie można było coś zjeść. Okazało się się, że podają nam gotowaną przez całą noc głowę barana. Do tego placek, odrobina jogurtu, orzechów i wywar. Przypomniały mi się czasy świniobicia, kiedy mój dziadek gotował głowę, robił świetne móżdżki. Wrócił do mnie ten smak, potrawa była pyszna,  ale reszta ekipy miała z tym duży problem. 

Jean Reno stwierdził, że robi pani najlepsze pierogi. W jakich okolicznościach się państwo poznaliście?

- Jean Reno w Polsce nagrywał film, który miał zachęcać turystów, aby odwiedzali nasz piękny kraj. W Krakowie, chciał spróbować naszych potraw, dowiedzieć się czegoś więcej na temat naszych tradycji świątecznych. Wówczas spytano mnie, czy mogę dla niego przygotować coś polskiego. Padła też propozycja, żeby ugotować coś razem. Dla mnie to było oczywiście wyzwanie, ale pomyślałam: “czemu nie?". I tak stanęliśmy przy jednym stole, lepiąc pierogi z suszoną, wędzoną śliwką i prażonym migdałem. Jean Reno dał się też namówić na selfie, chociaż ich unika, dla mnie zrobił wyjątek.

O przyjaźń trzeba dbać

W życiu każdego są osoby, które się pojawiają i znikają. Pani przez lata potrafi utrzymać przyjaźnie, co widać w książce. Jak się dba o te bliskie relacje?

- Bardzo pomagają dziś media społecznościowe. Mamy takie grupy z przyjaciółmi z liceum, na których cały czas się kontaktujemy. Podobnie z przyjaciółmi z Krakowa. Utrzymywanie relacji z tymi najbliższymi osobami już nie jest takie łatwe. Niesamowicie cenię sobie kontakt twarzą w twarz. Zapraszamy się do domu, wspólnie idziemy na wyprawy w góry. Telefon też jest nieoceniony w takich kontaktach. Jak stoję w korku w Krakowie, zawsze mam do kogo zadzwonić. Chcę być na bieżąco, chcę wiedzieć, co dzieje się u przyjaciół. Zawsze jak dzwonię do jednego z kolegów z pytaniem: "co robisz?", on odpowiada: "Ja tam wiem, że ty w korku stoisz".

Pani przygoda w telewizji zaczęła się od "Bezludnej Wyspy". Kogo pani zabrałaby na nią teraz?

- Na bezludną wyspę zabrałabym wszystkich moich domowników, bo te osoby są mi najbliższe. Jeżeli okazałoby się, że mogę zabrać kogoś więcej , poszerzałabym tę listę o moich przyjaciół: obie Ewy, Klaudię, Rafała, Jacka... Chciałabym mieć jak najwięcej przyjaciół wokół siebie, bardzo ich kocham. W wielu trudnych momentach mogłam liczyć na ich pomoc.

Korona za garsonkę? Czyli kariera w polityce

"Premierowi się nie odmawia" - zdanie rzeczniczki rządu Ewy Wachowicz przeszło do historii. Polityka pani nie wciągnęła?

- To doświadczenie politycznie jest niezmiernie cenne. Niejednokrotnie powtarzam, że bycie rzecznikiem było dla mnie uniwersytetem życia. To były bardzo ciekawe czasy. W latach 90.w Polsce tworzyła się demokracja, proces legislacyjny, wolny rynek. Tak wiele się działo,  miałam okazję przyglądać się temu z bliska. Podobnie jak polityce i stwierdziłam, że kuchnia jest smaczniejsza.

Podpisuje się pani pod zdaniem "polityka dla mnie to w krysztale pomyje"?

- Jest w tym cytacie coś bardzo prawdziwego. Ja używam innego porównania. Dla mnie polityk bywa jak proszek do prania. Wymaga pewnej reklamy, a na końcu okazuje się, że nie do końca dobrze pierze.

Politycy składali pani propozycje współpracy w ciągu minionych lat?

- Było bardzo wiele takich sytuacji. Politycy z różnych ugrupowań od prawa do lewa składali mi propozycje, żebym została posłanką na Sejm. Pojawił się nawet pomysł  startu w wyborach prezydenckich. Grzecznie tego słuchałam i zajęłam się własnymi rzeczami.

Dobro córki jest dla mnie najważniejsze

W pani biografii pojawia się wywiad z pani byłym mężem. Rozwód zawsze jest bolesnym przeżyciem. Czy podczas redagowania książki domknęła pani te drzwi, czy one były już zamknięte?

- Myślę, że czas jest najlepszym lekarzem. Te emocje, które wychodzą podczas rozwodu, nie są dobre. Rozstanie też nie jest niczym pozytywnym. Mam taką przypadłość, że pamiętam rzeczy dobre, a cenię sobie trudne sprawy, bo coś dobrego z nich wniknęło.


- Niesamowicie szanuję Przemka za to, że był w takim trudnym momencie zawodowym w moim życiu, kiedy pracowałam w rządzie. Na pewno dzięki niemu udało mi się ominąć wiele raf, więc trudno o tym nie pamiętać. Część tego wspólnego życia pozostała. Mamy córkę i dobro Oli jest dla nas najważniejsze. Obydwoje chcemy, aby nasze dziecko było szczęśliwe. I to jest powód, aby nie rozpamiętywać tego, co było kiedyś i zajmować się tym, co jest w tym momencie. Mnie cieszy to, że mój były mąż ma udane życie i naprawdę jego drobne radości są moimi radościami.


Pani córka jest już dorosła. Świadomie unika życia w blasku fleszy. Czego się pani uczy od Oli?

- Asertywności, której mi czasem brakuje. Muszę przyznać, że Ola nie ma z tym problemu, a to jest bardzo cenne. Poza tym jest osobą otwartą, bardzo empatyczną, wrażliwą na krzywdę ludzi i zwierząt. To są cechy, które w niej bardzo lubię i podziwiam.

Córka studiuje budownictwo, ale słyszałam, że odziedziczyła talenty kulinarne. Było coś, czym panią zaskoczyła w kuchni?

- Wieloma rzeczami. Ola świetnie gotuje. Ostatnio przyjechała do mnie i przywiozła fantastyczną sałatkę jarzynową.

- Zaskoczyła mnie niesamowicie genialnym tortem, który przygotowała na Dzień Matki. W ogóle się tego nie spodziewałam, przyszłam do domu, a na stole stał wielopiętrowy tort. I jak po prostu popatrzyłam, zastanawiając się, która cukiernia robi takie cuda? Patrzę na moją córę, a ona mówi: "Mamuś, ale to ja zrobiłam". No po prostu tort marzenie. Absolutnie wyjątkowy. Nie tylko cudownie wyglądał, ale był przepyszny, bez laktozy i glutenu.

Chciałaby pani kiedyś pracować z Olą?

- Relacja matka - córka w pracy może być trudna. Natomiast jeżeli ona miałaby jakiś pomysł i chciałaby mojego wsparcia, na pewno by je dostała. Cieszę się, że Ola ma wytyczoną drogę życiową i jest bardzo konsekwentna w swoim pomyśle na życie, który małymi krokami realizuje. To dla mnie niesamowicie cenne i cieszy serce.

Zdjęcia, które zostały zamieszczone w książce, zdecydowanie wyprzedziły epokę Instagrama. Czy ubrania, które nosiła pani w latach 90. nadal trzyma pani w szafie? Córka z nich korzysta?

- Niektóre rzeczy tak. Jestem chomikiem. Tonę czasem w tych rzeczach, dlatego to nie do końca jest dobre. Ostatnio na nowo odkryłam wełniany płaszcz z lat 90. z kapturem, świetnej jakości i wciąż modny. Mam też słabość do dżinsów. Zostawiam sobie po jednej parze modnych fasonów. Zawsze mogę im dać im drugie życie. Jest takie zdjęcie w książce, o którym mówią, że wyglądam  na nim jak Julia Roberts. Dżinsy z tego zdjęcia nosi ostatnio Ola.

Wrażliwa bizneswoman

Myślę, że wiele kobiet może pani pozazdrościć nie tylko urody, ale determinacji w realizacji marzeń. Jak znaleźć taki balans pomiędzy macierzyństwem a życiem zawodowym?

- To trudne. Zwłaszcza gdy jesteśmy same i wychowujemy dziecko, a jednocześnie jesteśmy aktywne zawodowo. Chcemy utrzymać dom i zapewnić dziecku wszystko, co najlepsze. Czasem się w tym wszystkim zatracamy.


- Znalazłam sobie wentyl bezpieczeństwa, którym są podróże. Chodzenie po górach. wspinaczka skałkowa, wyprawy narciarskie. Chciałam te emocje rozchodzić, rozjeździć. Musiałam znaleźć swój sposób na ten stres, który obecny jest w życiu.

Regularnie pani trenuje, nie tylko przed wyprawami na wulkany?

- Czy jest pandemia czy nie aktywność fizyczna jest konieczna. Nie rozumiem tego, że są zamknięte siłownie. Lekarze powtarzają że ruch fizyczny ma najlepszy wpływ na układ odpornościowy. Ruch jest kluczowy. Oczywiście, dużo łatwiej mi się ćwiczy jak mam w perspektywie wyprawę. Nawet jak mam zabiegany dzień, wieczorem robię dwadzieścia minut treningu na rowerku,  potem jeszcze kilka ćwiczeń z jogi na rozciąganie. I chociaż łóżko przyciąga, mobilizuję się. Nawet jak z panią rozmawiam to spaceruję po pokoju zamiast siedzieć. Wiele rzeczy można robić w codziennym życiu, aby wpłynąć na nasz układ limfatyczny.

Korzysta pani z wlewów witaminowych? Są dostępne w klinice zajmującej się głównie boreliozą. Jest pani jej współwłaścicielką.

- Faktycznie firma zajmuje się głównie pacjentami cierpiącymi na boreliozę. Takie było założenie. Moja przyjaciółka zachorowała na boreliozę, wówczas okazało się, jak trudne jest leczenie tej choroby, jak mało o niej wiemy. Postanowiłam jej pomóc i wspólnie prowadzimy Nova Clinic. Holistycznie podchodzimy do pacjenta. Nasza oferta jest szeroka, wśród niej są wlewy witaminowe.

- Jak tylko łapie mnie katar, idę zrobić wlew z witaminy C. W sezonie grypowym robię to regularnie. Raz na trzy tygodnie uzupełniam witaminę B. Po dwóch dniach uzupełniam to dostępną na miejscu ozonoterapią, dzięki temu jestem zdrowa i żadne wirusy się mnie nie imają. To zdecydowanie buduje odporność, ja po prostu traktuję wlewy profilaktycznie, ale mamy pacjentów, którzy biorą całe serie.

Pandemia nowy rozdział w życiu zawodowym

To nie jest dla pani łatwy czas...

- Wydawałoby się, że wszystko jest w porządku. W telewizji program "Ewa gotuje" ma dobrą oglądalność, stałych widzów, jest cały czas na antenie. Tymczasem martwię się, bo mam zamkniętą restaurację. Myślę o moich pracownikach, którzy chcieliby przyjść do pracy i nie mogą, bo takie są wytyczne rządu. Ogromna niewiadoma przed nami  i to jest bardzo stresujące dla mnie, dla mojego zespołu i ich rodzin.


Pamiętam jak spotkałyśmy się dwa lata temu na otwarciu Zalipianek i padło takie zdanie, że to pierwsza, ale nie ostatnia restauracja. Rozumiem, że teraz trwa walka o utrzymanie tej jednej...

- "Trwa walka" to jest dobre określenie, bo ja z moimi wspólnikami rozmawiamy cały czas, jak to unieść.

- Bardzo chcielibyśmy otworzyć restaurację, ale z drugiej strony zastanawiamy się, czy będziemy mieli klientów, czy przyjdą goście? Ludzie są przestraszeni, a Kraków jest  smutny. Byłam ostatnio na spacerze i to jest inne miasto. Można zrobić zdjęcia kościoła Mariackiego lub ulicy Floriańskiej, bez człowieka w tle.

A korzystała pani z tarczy?

- Tak korzystaliśmy z tarczy, która była dostępna wiosną.

Wielu przedsiębiorców czuje się oszukanych, bo decydując się na tarczę w pierwszym lock downie, w drugim restauratorzy są zobligowani do utrzymywania restauracji i miejsc pracy. Kiedy ktoś się zwolni, należy zatrudnić kolejną osobę w to miejsce.

- Dokładnie. To bardzo trudne. Nawet rozważaliśmy sytuację, w której będziemy musieli zwrócić tarczę... Zdaniem mojego księgowego to się nie kalkuluje. Jej utrzymanie jest wyższym kosztem, niż środki, które dostaliśmy wiosną od państwa.

Jesteś lekiem na całe zło

Domyślam się, że znalezienie miłości życia, kiedy nazywamy się: Ewa Wachowicz, nie jest łatwe...

- Nie jest łatwe, ponieważ mężczyźni boją się silnych kobiet. Z drugiej strony fajnie jest pokazać się z Ewą Wachowicz na kolacji, ale zmierzyć się z tym na co dzień? 


- Nie każdy jest w stanie unieść to, co się z tym wiąże. Sławek chyba do końca nie wiedział, kim jestem, kiedy się poznaliśmy. Może dlatego tak dobrze nam poszło.

Pani partner jest dziennikarzem i muzykiem. To typ romantyka, który wciąż szuka inspiracji. Czuje się pani jego muzą?

- Chyba każda kobieta marzy, aby ktoś dla niej kiedyś zaśpiewał, stworzył piosenkę, wymyślił słowa i żeby one opowiadały o wielkiej miłości... Mnie się to przytrafiło! 

Czego pani sobie życzy od 2021 roku?

- Marzy mi się, żeby ludzie przestali się bać. Chciałabym, aby ten lęk, który przez wiele miesięcy został zbudowany, rozprysnął się jak bańka na choince na milion kawałków. Żeby ludzie zaczęli się uśmiechać. Żeby człowiek dla człowieka był człowiekiem... A nie żebyśmy w drugim człowieku widzieli zagrożenie.

Redaktor: Lidia Ostólska Interia.pl, Styl.pl

>>>>Ten artykuł powstał w ramach naszej najnowszej kampanii pod hasłem "Interia - portal, który towarzyszy mi każdego dnia". Więcej ciekawych treści znajdziesz tutaj.<<<<

Zobacz także: