Reklama

Karolina Szaciłło: Nauka i duchowość mogą iść w parze

- Rozwój polega na braniu odpowiedzialności za własne życie - wyznaje autorka książki "Jestem kobietą". O niełatwej drodze do poznania siebie i swojej kobiecości przeplatanej wzlotami i upadkami, kluczach do zdrowych relacji i o tym, jak medytacja może wpłynąć na pokochanie siebie, rozmawiamy z Karoliną Szaciłło.

Katarzyna Drelich, Styl.pl: - W twojej książce "Jestem kobietą" nie brakuje zapierających dech w piersiach opisów z podróży. Często podkreślałaś też, że podróże były dla ciebie pewnego rodzaju ucieczką. Jak zatem wytrzymujesz teraz w Polsce?

Karolina Szaciłło: - Mieliśmy takie szczęście, że miesiąc przed rozpoczęciem pandemii wyprowadziliśmy się do domu pod Warszawą. Mieszkamy pod lasem, mamy ogromny ogród. Zawsze byłam typem podróżnika, który kontestował zastałą tutaj rzeczywistość. Przyznaję, że kiedyś niespecjalnie lubiłam Polskę. Ostatnie lata to zmieniły. W tej chwili bardzo lubię wiele pięknych miejsc w naszym kraju, prowadzimy z Maćkiem też sporo warsztatów w malowniczych zakątkach Polski. Poza tym, ja sama też się zmieniłam. Prawda jest taka, że podróże były dla mnie przez wiele lat formą ucieczki. Może nie Indie, bo wyjazdy tam polegały na tym, że zaglądałam w głąb siebie, praktyce jogi i medytacji. Jednak wcześniej, kiedy jeździłam np. do Dahab,  uciekałam. Generalnie sporo w życiu uciekałam. Uciekłam z mojego rodzinnego miasta do Warszawy, potem z Warszawy do Dahab, potem uciekałam w alkohol i narkotyki. Tak naprawdę uciekałam przed samą sobą. Zatrzymałam się dopiero, kiedy pojawiły się terapia i medytacja. Potem poznałam Maćka i choć znów pojawiła się ochota, aby uciec przed miłością i relacją, zatrzymałam się i zostałam.

Reklama

- Od kiedy zaczęłam częściej podróżować w głąb siebie, z głowy do serca, przestałam mieć taką potrzebę przemieszczania się. To prawda, że polska rzeczywistość nie jest idealna, ale która jest? Pandemia zmieniła nasze postrzeganie świata. Była trudna i momentami bolesna. Ale sprawiła również, że po dekadach "sprintu" wielu z nas w końcu się zatrzymało. A zatrzymując się dotknęło długo wypieranych uwarunkowań i emocji. Te latami zagłuszane emocje zaczęły pukać do naszych zamkniętych na cztery spusty drzwi. Proces "pukania" jest na początku trudny, bolesny i niewygodny. Jeśli nie mamy narzędzi, które pozwalają nam podnosić poziom energii życiowej, zarządzać owymi emocjami, może to prowadzić do spadków nastroju i odporności, bezsenności, a nawet depresji. Mam wrażenie, że cała ludzkość przechodzi teraz okres globalnej transformacji. Nieważne czy mamy na to ochotę czy nie. Matka Natura i nasza planeta również bardzo potrzebuję tej pauzy, momentu refleksji, zwolnienia. Moja książka "Jestem kobietą" jest trochę takim sposobem na zatrzymanie się. Na odpowiedzenie sobie na pytanie: Kim jestem? I czy jestem szczęśliwy? A jeśli nie jestem, to może być sposobem na postawienie kolejnych kroków, aby stopniowo zmieniać swoje życie...

Chociaż taka pauza może być też kłopotliwa. Nagle można się zorientować, że jednak coś w życiu jest nie tak, nie jest ono takie idealne.

- Na początku ten proces jest trudny i bolesny, ale z czasem niezwykle kojący i uwalniający. Ważne, abyśmy uświadomili sobie, że nie ma emocji pozytywnych i negatywnych. Są oczywiście wygodne i niewygodne, przyjemne i mniej przyjemne. Każda emocja jest dla nas  jednak drogowskazem, wyznacznikiem tego, co dzieje się w środku. Na tym polega dla mnie rozwój. Na braniu odpowiedzialności za swoje życie, swoje emocje. Na poznawaniu siebie i akceptacji tego co w nas piękne, ale również "mniej" piękne. Na zauważaniu też  zazdrości, rywalizacji, złości czy lęku. Mam wrażenie, że teraz modne jest mówienie o siostrzeństwie i kobiecej solidarności. A jak tam głębiej poskrobać, to okazuje się, że często wcale się tak nie kochamy i nie wspieramy. Rywalizacja między kobietami, szczególnie na polu zawodowym, jest  przecież olbrzymia. 

Może też przez to, że mamy zakodowane, że kobietom z góry jest trudniej na rynku pracy.

-To prawda, że jest nam niewątpliwie trudniej. Jednak im więcej rywalizacji i zazdrości tym jest ciężej, nie łatwiej. Ważne, aby uświadomić sobie skąd we mnie ta zazdrość, ta rywalizacja, swoją drogą obie bardzo dobrze znane mi emocje.  Najczęściej te emocje, niezależnie od płci, biorą się z nieukonstytuowanego poczucia własnej wartości. Gdy nie wiem kim jestem, próbuję sobie swoją wartość udowodnić, potwierdzić na zewnątrz - w pracy, a nawet w relacjach np. "polując" na nieosiągalnego partnera. Kiedy to zauważamy, kiedy dostrzegamy swoją matrycę miłości pochodzącą z dzieciństwa, stopniowo te uwarunkowania znikają, a trudne emocje się oczyszczają.

W książce piszesz o tzw. matrycach miłości wyniesionych z dzieciństwa. Jaka była twoja?

Mój tata bardzo mnie kochał, ale chciał abym poradziła sobie w trudnej, patriarchalnej rzeczywistości. Dlatego wychował mnie trochę na "chłopaka, który ma sobie dać radę w każdej sytuacji". Z jednej strony ma to swoje pozytywne strony, bo jestem silną kobietą, która lubi wyzwania, a z drugiej sprawiło to, że zaczęłam wypierać i negować swoją kobiecość. Na dodatek całej swojej wartości upatrywałam właśnie w osiągnięciach, w zdobywaniu kolejnych celów, we wspinaniu się na kolejny szczyt. Kiedy ten mechanizm zaczął znikać, nagle w moim życiu pojawiła się pustka. Okazało się, że czy to w pracy, czy w relacjach, miałam olbrzymią, latami nieuświadomioną potrzebę współzawodnictwa. Obrana z rywalizacji nie wiedziałam jak żyć... Później rozpoczął się proces budowania siebie od nowa, który trwa nieustannie.

Odkryłaś, że osiągnięcia służyły po to, aby wypełnić tę pustkę?

- Przede wszystkim miały dawać mi miłość. Alexander Lowen, światowej sławy psychiatra i twórca bioenergetyki pisze o tym, że są dwie podstawowe "matryce miłości" i mechanizmy, które wynosimy z dzieciństwa. Pierwszy model mówi: "Idź załóż sukienkę, zaśpiewaj na imprezie i pokaż wszystkim, jaka jesteś niezwykła". Jeśli coś takiego pojawia się często, to dziecko koduje sobie, że aby zasłużyć na miłość, musi osiągnąć sukces. W oparciu o tę matrycę buduje całe swoje życie. Druga matryca mówi: "Idź do pokoju i siedź cicho, bo tata wrócił zmęczony z pracy i potrzebuje odpocząć". Wówczas dziecko koduje, że aby być kochanym, musi znikać. Uświadomienie sobie tej matrycy początkowo jest emocjonalnie obciążające. Jednak już po chwili staje się niezwykle uwalniające. Dlaczego? Bo po latach bezsensownej gonitwy w końcu zauważamy, że cała miłość, za którą tak gonimy, której desperacko potrzebujemy, jest... w nas. Osiągamy kolejne szczyty, realizujemy kolejne cele, wplątujemy się w kolejne zagmatwane relacje, tylko po to, aby być kochanym. Ja też przez wiele lat realizowałam swoją podświadomą matrycę miłości. Sukces czy zdobycie uciekającego partnera dawał mi ukojenie tylko na moment. Pojawiała się euforia, a po niej najczęściej spadek nastroju. W końcu poczułam, że nic na zewnątrz nie przyniesie mi ulgi póki sama się nie polubię i nie pokocham.

O tym, jak Karolina Szaciłło przeszła transformację od stosowania używek do medytacji, czytaj na następnej stronie >>>


W swojej książce pisałaś o tym, że studia dziennikarskie miały być twoją wspinaczką na sam szczyt, a okazały się bolesnym upadkiem. Dlaczego?

- Same studia były cudowne. Nie wyobrażam sobie lepszego kierunku dla siebie. Szczególnie na specjalizacji "laboratorium reportażu" czułam się jak ryba w wodzie. Natomiast uświadomienie sobie, że to jest dopiero początek tej góry, a nie jej szczyt, jak ciężka jest praca w tym zawodzie, a osiągnięcie w nim czegoś to jest gruba wspinaczka, szczególnie zaczynając od zera, było miażdżące. Nie pomógł również fakt, że poza rodzicielską kontrolą, zaczęłam na studiach mocno imprezować. Alkohol pojawiał się niemal codziennie, a okazjonalnie również narkotyki. Nigdy nie byłam uzależniona fizycznie, ale psychicznie dotarłam do momentu, gdy nie wyobrażałam sobie siebie bez używek...

W książce piszesz o tym, że kiedy już zaczęłaś medytować, wciąż jeszcze tkwiłaś w używkach.

- Tak, na samym początku. W pewnym momencie "przypadkowo", choć w zasadzie nie wierzę w przypadki, trafiłam na warsztat medytacyjno - oddechowy. Pisałam kolejny reportaż i tak się zaczęło. Gdy pierwszego dnia usłyszałam, że mam zrezygnować z alkoholu, papierosów i innych uciech, np. jointów na następne siedem dni, to już byłam przy drzwiach i miałam ochotę wychodzić. Wydarzyła się jednak pierwsza, magiczna rzecz - zostałam. W trakcie tego trzeźwego tygodnia poczułam jeszcze więcej magii. Poczułam m.in, że spokój wcale nie musi oznaczać nudy, tylko może być błogi i dawać poczucie bezpieczeństwa. Mało tego, że zatopiona w nim może być energia i siła do działania. Był to początek mojej transformacji.

-Te kilka dni sprawiło, że spojrzałam na swoje życie i na siebie z dystansu. Zobaczyłam, jak bardzo się krzywdzę. Na ulotną chwilę dotknęłam też radości i miłości, która w nas mieszka. Wiem, że brzmię trochę jak "nawiedzona", ale to doświadczenie wydarzyło się zupełnie poza słowami. Poczułam się szczęśliwa i spełniona. Poczułam się dobrze, więc potrzebowałam to doświadczenie "zrównoważyć" imprezą. Po imprezie znów było ciemno i strasznie, więc szłam na medytację praktykowałam jogę i techniki oddechowe. Góra i dół. Ciemno i jasno. Całkowity rollercoster. Zrozumienie, że to balansowanie na skrajnościach jest wykańczające i już mi niepotrzebne, zajęło mi ponad pół roku. W końcu pojechałam na warsztaty ciszy do Indii. Tam wydarzył się kolejny cud, a właściwie kilka mniejszych objawień. W ich wyniku po powrocie do Polski, po latach zmagania się z alkoholem, przestałam pić. Przestałam nie dlatego, że musiałam. Przestałam, bo przestało mi się chcieć pić. Było to 11 lat temu i od tego momentu alkohol i inne używki zniknęły z mojego życia. Na terapii i w ciszy dotknęłam przyczyny mojego uzależnienia, a wraz z nią zniknęły również objawy.

To znaczy, że znalazłaś to, co dawał ci alkohol gdzieś indziej?

- Tak, choć dziś patrząc z perspektywy czasu "popłynęłam" z nadgorliwością neofitki w nową, trzeźwą przygodę z jogą, medytacją i wolontariatem. Ciągle brakowało mi równowagi. Na dodatek próbowałam moich znajomych, przyjaciół i rodzinę "nawracać" na moją nową drogę życia. Oczywiście ze słabym skutkiem. Prowadziłam warsztaty w więzieniach, programy przeciwdziałające agresji w szkołach. Chciałam zadośćuczynić za te wszystkie lata imprezowania i nieświadomego krzywdzenia innych. Moja uzależnieniowa osobowość  znalazła nowy sposób, aby się zrealizować. Świetnie więc odnajdywałam się w  obsesyjnym wręcz zaangażowaniu w medytację, jogę i techniki oddechowe.

Wspomniałaś, że relacje również wykorzystywałaś do udowadniania sobie swojej wartości?

- Tak, zobaczyłam to w trakcie lektury książki Robin Norwood "Kobiety, które kochają za bardzo". Kolejne strony pokazały mi, że przez całe dekady myliłam miłość z lękiem. I to, co indukowało we mnie podniecenie i sprawiało, że ktoś mnie przyciągał w relacji damsko-męskiej, to był lęk i ta niepewność. I to, że muszę się wspinać na kolejny szczyt i zdobywać. W momencie, gdy "udało mi się dogonić królika", dochodziłam do wniosku, że to jednak nie jest partner dla mnie i przerzucałam się na następną relację, w której  trzeba było sobie udowodnić swoją wartość. Poczucie bezpieczeństwa, ciepło, otwartość kojarzyły mi się z nudą i stagnacją. Wspomniana wyżej  książka boleśnie mi to podświetliła. Mało tego, poczułam całą sobą, że mam 30 lat na karku i do tego momentu nigdy nikogo prawdziwie nie kochałam, choć setki razy byłam zakochana. Zobaczyłam też, że póki siebie nie polubię i nie pokocham, to nie mam szansy na stworzenie prawdziwie świadomej i partnerskiej relacji.

Z Maćkiem było inaczej?

- Maciek pojawił się w momencie, kiedy pracowałam już nad sobą. To prawda, że na początku to ja bardziej chciałam niż on, więc fantastycznie wpisał się w mój dotychczasowy model "uciekającego królika". Jednak dużo i szczerze ze sobą rozmawialiśmy. Przez pierwsze miesiące się zaprzyjaźnialiśmy. To była również pierwsza relacja w moim życiu, która nie rozpoczęła się od łóżka. Bazowała na komunikacji dusza do duszy i całkowitej szczerości. Wymagała zajrzenia do środka i wzięcia odpowiedzialności za swoje uwarunkowania i emocje oraz odwiązania się od utartych koncepcji na temat relacji. Pierwszy raz w życiu nie komentowałam jej również z moimi przyjaciółkami. Nie rozpisywałam w głowie miliona możliwych, najczęściej nie mających niczego wspólnego z rzeczywistością scenariuszy.


Jak przerwać ten łańcuch lęku, o którym mówisz?

- Myślę, że terapia na pewno jest tutaj pomocna. Mnie do dziś bardzo pomagają techniki oddechowe, joga, medytacja. W piękny sposób uzupełniają one terapię. Podnoszą poziom naszej energii życiowej i świadomości. Daję wytchnienie w trudnych momentach. Filozofia Wschodu w piękny sposób opisuje połączenie czakry seksualnej z czakrą serca. Taką relację opartą na pokrewieństwie Dusz. Seks wypełniony nie lękiem, lecz miłością. Żeby jednak tam dotrzeć, trzeba przede wszystkim otworzyć swoje serce na siebie. Poznać siebie, zrozumieć co nami kieruje, zaakceptować się, zarówno te piękne i te mniej piękne aspekty, polubić się i pokochać. Małymi kroczkami, kawałek po kawałku.

O połączeniu psychoterapii z medytacją i o tym, jak Karolina buduje relację ze swoim mężem, czytaj na następnej stronie >>>


Ciekawe jest to podejście połączenia psychoterapii z medytacją. Twoja książka obala mit tego, że trzeba wybrać jedną z tych dróg?

- Czuję, że XXI w. Jest czasem syntezy, w którym nauka i duchowość mogą iść w parze. Mogą się uzupełniać i wzajemnie przenikać. Dokładnie tak jak było wcześniej. Nie trzeba przecież daleko szukać: Einstein, Heisenberg, Bohr - ci wielcy naukowcy zafascynowani byli filozofią wschodu. Skłodowscy robili seanse spirytualistyczne. W XX wieku te dwie dziedziny zostały oddzielone grubą linią -  albo jest sto procent nauka, standardowa psychoterapia albo medytacja i new age. Oboje z Maćkiem, moim mężem jesteśmy wielkimi fanami integralności, syntezy i łączenia. To robimy we wszystkich naszych książkach i na warsztatach. Mówimy i piszemy o ajurwedzie, ale jednocześnie sięgamy do fitoterapii i współczesnej dietetyki. Medytujemy, ale oboje bardzo cenimy psychoterapię. Jest coraz więcej badań, które mówią, że medytacja jest wspaniałym narzędziem w chorobach układu sercowo-naczyniowego, w depresji (stres i niepokój są często przyczyną depresji), w chronicznym stresie. Medytacja pozwala nam zajrzeć do środka, uwolnić kolejne emocje, spojrzeć z pewnej perspektywy na to, co dzieje się w środku. W trakcie terapii często konfrontujemy się z trudnymi emocjami, wspomnieniami, które przez lata wypieraliśmy. Medytacja pomaga nam podnieść poziom energii życiowej, daje nam błogość i spokój. Słowem, pomaga nam sobie to wszystko ułożyć. Mało tego, to jest narzędzie, z którego możemy korzystać codziennie, praktycznie o każdej porze dnia.

Rzeczywiście, twoja książka pokazuje też, że medytacja nie musi być czymś odklejonym od nauki.

- Tutaj warto jednak podkreślić, że sama praktyka technik oddechowych, jogi czy medytacji nie zawsze jest przyjemna. Bardzo często powodują one uwolnienie się tych nieprzyjemnych  wspomnień, mechanizmów czy emocji.  Chodzi o to, żeby dać szansę naszemu umysłowi i naszemu układowi nerwowemu trochę się oczyścić z tych wszystkich bodźców, które zbieramy codziennie, latami. Aby nauczyć się krok po kroku zarządzać emocjami, a sam proces oczyszczania nie musi być przyjemny. Jest trochę jak sprzątanie mieszkania. W trakcie nie zawsze jest miło, ale cudnie jest przebywać w czystym, przyjaznym wnętrzu.

W mediach było głośno o tym, że schudłaś dla Maćka, żeby chciał z tobą być. Czytając książkę można poznać oczywiście prawdziwą wersję wydarzeń. Więc jak było naprawdę?

- Ja się odchudzałam całe życie. Miałam fiksację od 12 roku życia na punkcie diety.  Miałam też mylne przekonanie, że jeśli uda mi się odzyskać kontrolę nad moją wagą, nad zawartością talerza, to będę kontrolowała całe swoje życie. Kiedy poznałam Maćka, byłam już zmęczona kolejnymi dietami, detoksami, całą tą żywieniową arytmetyką. Od lat borykałam się z niechęcią  i brakiem akceptacji siebie. Odchudzanie zaczęło się dekadę przed poznaniem Maćka, ale świadomy proces pracy na uwarunkowaniach emocjonalnych związanych z odżywianiem, z głodem emocjonalnym zbiegł się z początkiem naszej relacji. Prawdą jest również to, że na początku mój obecny mąż był ze mną bardzo szczery. Mówił: "Karolka, cudownie mi się spędza z tobą czas, uwielbiam cię, ale chciałbym się z Tobą przyjaźnić". Jego słowa były mi nie na rękę, ale paradoksalnie pomogły mi krok po kroku pracować nad polubieniem i zaakceptowaniem siebie. Zrozumiałam, że model w którym czekam na "księcia na białym rumaku", który przyjedzie i mnie pokocha i zaakceptuje, a potem sama się pokocham i zaakceptuję, jest nierealny.

Wówczas te słowa zabolały?

- Zabolały jak cholera. Ale czy były szczere? Były. Czy próbował mną manipulować? Nigdy. Często zarzucałam mu jednak, że mnie nie akceptuje. Wówczas odpowiadał: "Karolka, a czy ty siebie akceptujesz? Poczuj miłość do samej siebie, a nikt, włącznie ze mną, nie odbierze ci tej miłości na zewnątrz". Terapia, medytacja, joga pomagały mi stawiać kolejne kroki na drodze do akceptacji i pokochania siebie. Ta droga oczywiście cały czas trwa. I zadziała się rzecz magiczna. Im bardziej się lubiłam, im więcej było we mnie wolności, tym bliżej Maciek podchodził. Związaliśmy się, gdy miałam jeszcze sporą nadwagę, więc tekst pt. "Odchudził i pojął za żonę" jest mocno nieadekwatny. On wyszedł poza swój męski kanon pięknego ciała, a ja związałam się również z nietypowym dla siebie facetem, który nie był typem maczo. Był kochającym, opiekuńczym tatą, artystą, doskonałym kucharzem. Na dodatek kiedy się poznaliśmy Maciek ważył zaledwie 64 kg, a ja 83 więc wyglądaliśmy dość przeciwstawnie...

Co było kluczem do tego, że udało ci się po tylu latach schudnąć?

- Uświadomienie sobie uwarunkowań emocjonalnych związanych z odżywianiem. Dopiero kiedy zobaczyłam, że moja waga jest tak naprawdę kaftanem bezpieczeństwa, który chroni moje wnętrze, coś zaczęło się zmieniać. W moim życiu pojawiła się również ajurweda, najstarsza nauka o zdrowiu. Dzięki jej wskazówkom w końcu udało mi się dobrać dietę do moich indywidualnych potrzeb. W tym wszystkim bardzo pomógł mi Maciek. Do dziś pamiętam, kiedy zapytał mnie: "Karola, czy tobie smakuje to, co jesz?". Nie rozumiałam o co mu chodzi. Tak pogubiłam się w tych wszystkich dietach i eksperymentach, że przestałam dostrzegać przyjemność, która powinna płynąć z jedzenia. Na pewnym etapie życia nie wiedziałam co mi rzeczywiście smakuje. A przecież smak jest tym prezentem, który dała nam Matka Natura, abyśmy wiedzieli co nam służy. Kiedy coś nam nie smakuje, to zdaniem najstarszej nauki o zdrowiu, nie jesteśmy w stanie prawidłowo strawić, a co za tym idzie - wchłonąć składników odżywczych zawartych w pożywieniu. Od lat wybieram więc z półki zdrowych produktów te, które są dla mnie smaczne. W odżywianiu bardziej niż głową, intelektem, zaczęłam kierować się intuicją. Obserwuję też jak zmienia się moje zapotrzebowanie energetyczne w różnych porach roku.

Co może być pierwszym sygnałem, że zajadamy swoje emocje?

- Tak powszechnemu dziś zjawisku głodu emocjonalnego zadedykowałam część książki. Sygnałem może być sytuacja, w której mamy przypuszczenie - a często intuicja nas dobrze prowadzi - że jemy nie wówczas, kiedy rzeczywiście jesteśmy głodni, fizycznie głodni, a zauważamy, że jedzenie ma zagłuszać nasze emocje. Gdy cyklicznie wracając z pracy do domu zjadamy np. pół bochenka chleba albo tabliczkę czekolady. Jeśli po zjedzeniu odżywczego posiłku mamy nieustającą potrzebę, aby podjadać, to możemy mieć do czynienia z głodem emocjonalnym. Moim zdaniem już samo uświadomienie sobie tego jest połową sukcesu. Mnie bardzo pomógł tzw. dziennik głodu, czyli zeszyt, w którym notowałam przez siedem dni momenty napadów głodu oraz towarzyszące im emocje, sytuacje, np. "wracam z pracy", "kłótnia z mężem". Puszcza stres, a my nie wiemy jak zarządzać emocjami, jak je uwalniać, więc umysł chce wypełnić te deficyty emocjonalne za pomocą mało odżywczego, dającego szybkie poczucie komfortu jedzenia. Później analizując zapiski w dzienniku zaobserwowałam, jakie są główne wyzwalacze mojego głodu. To jest kolejny ważny krok do świadomego uwolnienia emocji oraz przepracowania samego uwarunkowania.

W twojej książce, która porusza aspekt brania odpowiedzialności za własne emocje, pojawiło się dużo szczerych przemyśleń dotyczących patchworku, m.in. poczucia winy, rywalizacji i zazdrości, które w rodzinie patchworkowej mogą się pojawić. Jak sobie z nimi poradziłaś?

-Poradziłaś, czyli innymi słowy uwolniłaś. Wspomniany wcześniej Alexander Lowen wyjaśnia, że już samo uświadomienie sobie tego, że jest w nas jakaś emocja, bardzo często prowadzi do jej uwolnienia. A to uświadomienie sobie, czyli innymi słowy wzięcie odpowiedzialności za to, co jest w nas, jest z jednej strony najtrudniejszym, a z drugiej najpiękniejszym procesem. Nie zdziwię nikogo pisząc, że z budowaniem rodziny patchworkowej jest podobnie. Jest ono skomplikowane i bolesne, a jednocześnie wypełnione radością i miłością. Warunek: wspomniane przyglądanie się sobie i branie odpowiedzialności za te niewygodne emocje, które mogą się pojawić, np. poczucie winy, złość, zazdrość czy rywalizacja. Mało tego, zobaczenie skąd te emocje się biorą. Dostrzeżenie, że zazdrość czy rywalizacja, to tak jak już wcześniej wspominałam, jest nieuświadomionym poczuciem własnej wartości. Bo kiedy nie wiem kim jestem, nie znam swoich zarówno pozytywnych, jak i negatywnych stron, to nieustannie "przeglądam się w oczach innych". Całej swojej wartości upatruję w tym, co myślą i mówią o mnie inni. Wiem coś na ten temat. Wiem również, że jeśli całą swoją wartość budujemy w oparciu o opinie innych, to jest ona bardzo chwiejna. Zauważanie również, że złość jest najczęściej emocją wtórną. Przykrywa lęk. Kiedy boję się, że np. nie udźwignę roli macochy, choć nie lubię tego słowa, lub że skrzywdzę kogoś lub ktoś skrzywdzi mnie, to często przykrywam to złością. Złość daje mi początkowo siłę, ale później, gdy jej ulegam, pozbawia mnie energii. Wpadam w poczucie winy. A poczucie winy w większych ilościach zatrzymuje nasz rozwój, pozbawia nas radości życia, sprawia, że czujemy się niegodni tego aby być kochanym. Tutaj warto podkreślić, że wszystkie wspomniane emocje najczęściej nie są racjonalne. Można czuć lęk, złość, zazdrość czy poczucie winy, choć patrząc obiektywnie nie mamy do nich podstaw.

Czy to wzięcie odpowiedzialności za własne emocje, oczywiście w dużym skrócie, może być początkiem do wielkiej zmiany?

- Powiedziałabym, że to jest właśnie największa zmiana i chyba jedyna znana mi droga do prawdziwej, trwałej transformacji. Nie jesteśmy przecież w stanie zmienić wszystkich naokoło. Mamy wpływ głównie na nasze życie, na nasze wybory. Magicznym jest jednak obserwować jak my zmieniając siebie sprawiamy, że nasi najbliżsi również zaczynają się zmieniać. Zupełnie jak w tańcu. Jeśli jedna osoba zmienia kroki, partner też się do nich dostosowuje. Jednak bardzo ważne, abyśmy w tym całym procesie brania odpowiedzialności i pracy nad sobą się nie zapędzali. Abyśmy byli dla siebie wyrozumiali i dobrzy. Abyśmy dawali sobie prawo do przyjemności, popełniania błędów, do szczęścia, do odpoczynku i "nicnierobienia". Abyśmy pozwalali również naszym bliskim, przyjaciołom i znajomym, rozwijać we własnym tempie i podążać własną drogą. W końcu, abyśmy dopuścili zmianę. Wielokrotnie zdarza się przecież, że ktoś, kto był nam bardzo bliski, nagle już nie jest. Podąża własną drogą, a my kroczymy swoją. Wszystko nieustannie w nas i wokół nas się zmienia. Dlatego prawdziwą mądrością jest umiejętność odpuszczania, nietrzymania się kurczowo starych mechanizmów czy relacji. I szacunek, miłość i wdzięczność za wszystko, co otrzymaliśmy, czego się nauczyliśmy. Rozwój polega na braniu odpowiedzialności za własne życie. Właśnie tym, a nie samymi mantrami, wzniosłymi zdaniami i "lukrem", są  dla mnie duchowość i świadomość. Niemniej mantry, techniki oddechowe czy medytacja mogą być w tym procesie bardzo pomocne. Podobnie jak psychoterapia czy spacer po lesie.

Czytaj również:

Koniec seksualizacji stewardess? Linie lotnicze walczą o dobre traktowanie pracownic

Jaga Hupało. To w jej ręce swoje fryzury oddają gwiazdy estrady

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy