Reklama

Michał Leksiński zdobył Masyw Vinsona na Antarktydzie. "W górach warto podchodzić do wszystkiego z dużą pokorą"

3 stycznia 2023 roku Michał Leksiński stanął na szczycie Masywu Vinsona (4.892 m), co tym samym przybliżyło go do zdobycia Korony Ziemi. Podróżnik w rozmowie z Interią opowiedział o wyprawie na Antarktydę, planach na przyszłość oraz o zbiórce na rzecz budowy pierwszego w Polsce Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej.

Michał Leksiński wraz z fundacją Happy Kids realizuje projekt "7 Happy Summits". Podróżnik zamierza zdobyć Koronę Ziemi, a więc najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Zastrzeżenia dotyczące przebiegu granic sprawiają, że nie ma pewności odnośnie do najwyższych gór Europy oraz Australii i Oceanii. W związku z tym powstała rozszerzona lista Korony Ziemi, która składa się nie z siedmiu, a dziewięciu szczytów. Na tę wersję zdecydował się Michał Leksiński. 

Michał, jako ambasador fundacji zwraca uwagę na jej działania, a szczyty Korony Ziemi zdobywa z myślą o podopiecznych. Wyprawa na Antarktydę wiązała się ze zbiórką funduszy na budowę Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej.

Reklama

Dagmara Kotyra, INTERIA: Emocje już opadły? 

 - Michał Leksiński: Chyba tak. Chociaż powrót do rzeczywistości z tamtych krajobrazów nie jest łatwy i trochę długotrwały, ale myślę, że emocje się już powoli osadzają. 

 Co pan czuł, zdobywając Masyw Vinsona? 

- Jest to jeden z etapów długiej i krętej drogi. Wydawało mi się, że będę czuł to samo, co na każdej górze. Towarzyszyły mi emocje, wzruszenie i poczucie zrealizowania wielkiej rzeczy, ale to, co było dla mnie ważne w aspekcie podróżniczym to jednak ta wyjątkowość Antarktydy. To siódmy kontynent, który nie jest aż tak dostępnym i oczywistym kierunkiem. Możliwość bycia tam wśród tych gór i podróżowania po kontynencie była czymś niezwykłym. Poza tym czułem radość, na którą złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, po różnych turbulencjach zrealizowałem swój cel. Po drugie w warstwie symbolicznej flaga fundacji powiała na kolejnym szczycie Korony Ziemi, a w warstwie faktycznej ten cel, wobec którego ta wyprawa się toczyła, czyli budowa Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej dojdzie do skutku. To już wiedziałem, wyruszając na wyprawę.

Było coś, co pana zaskoczyło na Antarktydzie? 

- Wiele rzeczy. Myślę, że praktycznie od momentu wejścia do docelowego samolotu na Antarktydę każda rzecz była zaskakująca. Z jednej strony korzysta się z normalnego lotniska, ale gdy przechodzi się przez bramkę, to zaczyna się czuć, że coś jest inaczej. Jedzie się specjalnymi samochodami w inną część lotniska i tam wchodzi się do samolotu - obecnie na Antarktydę lata Boeing 757. Już nawet komunikat od kapitana w samolocie o tym, że mniej więcej 40 minut przed lądowaniem będzie sztucznie obniżana temperatura w kabinie, abyśmy mogli założyć te najgrubsze ubrania, jest czymś zaskakującym. Poza tym spektakularne widoki, które się pojawiają, kiedy człowiek przelatuje nad Cieśniną Drake’a i zaczyna widzieć to morze lodu. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak mała ilość powierzchni Antarktydy, bo zaledwie pół procent, to powierzchnia skał, które wystają ponad kontynent. Przebywaliśmy cały czas w takim otoczeniu i dla nas stawało się to normalne otoczenie, natomiast jest to wyjątkowe miejsce na mapie Antarktydy. Trzeba podkreślić, że fascynująca jest cała baza, jej budowa i to w jaki sposób jest zabezpieczony teren. Baza znajduje się na aktywnym i ruchomym lodowcu, więc to nie tak, że zagrożenie jest tylko w górach. Nie wolno się poza bazę przemieszczać samodzielnie bez wcześniejszego zgłoszenia. 

Rok temu COVID-19 pokrzyżował panu plany dotyczące wyjazdu na Antarktydę. Czy tym razem czuł pan stres, że coś może pójść nie tak? 

- To jest ciekawe doświadczenie jak problemy, czy pewne sytuacje, które są dla nas stresujące, blakną w obliczu jeszcze większych kryzysów. Nie będę ukrywać, byłem pełen obaw przed wyjazdem. Rok temu raptem 19 godzin przed wylotem wyprawa została wstrzymana, więc teraz tak naprawdę żyłem w przeświadczeniu, że wszystko się może zdarzyć. Stresowałem się od momentu wyruszenia na lotnisko w Berlinie aż do wejścia na pokład samolotu na Antarktydę. Jeśli chodzi o COVID-19 to mieliśmy wykonywane testy na miejscu. Wcześniej zadbałem o to, by nie narażać się przed wyprawą i na własną rękę dla psychicznego spokoju się testowałem. Wydarzyło się jednak coś zupełnie innego. Na lotnisku w Santiago de Chile należy odebrać swój bagaż i przenieść go z terminala międzynarodowego na terminal krajowy. Właśnie wtedy dowiedziałem się, że jedna z moich toreb wyprawowych nie dotarła do Chile i jest w Europie. To była dość trudna sytuacja, bo znajdowało się w niej 50 proc. mojego sprzętu. Będąc w Punta Arenas, przygotowywałem się na to, że ten bagaż nie dotrze. Myślałem o wypożyczeniu bądź zakupie brakującego sprzętu, ale szczęśliwie po upływie 24 godzin torba do mnie dotarła. Przy całym kryzysie bagażowym temat testowania na koronawirusa trochę wyblakł. Sporo było takich rzeczy, ale to chyba najtrudniejsza pod względem logistycznym sytuacja.

Właśnie miałam pytać, jak wyglądała wyprawa i czy przebiegła zgodnie z planem, ale widzę, że była sytuacja bardziej stresująca niż sam koronawirus. 

- Sama wyprawa przebiegła stosunkowo spokojnie. Mieliśmy informacje od naszych przewodników, że warunki, które nas spotkały na Antarktydzie były w tym czasie niezwykłe. Brak wiatru i zachmurzenia pozwolił na sprawną akcję górską. Jeszcze wcześniej pogoda umożliwiła nam bardzo szybkie dotarcie do samej bazy Union Glacier. To też nie jest tak, że jeśli mamy datę wylotu na Antarktydę, w naszym przypadku był to 29 grudnia, to oznacza, że uda się w ten dzień wylecieć. Nawet będąc na lotnisku przy bramce, można zostać cofniętym ze względu na pogarszające się warunki. Piloci muszą widzieć pas lotniczy na Antarktydzie z odległości mniej więcej 30 kilometrów. Jeśli tak nie jest, to niestety nie da się tam wylądować. Sam fakt, że wylecieliśmy zgodnie z planem, miał ogromne znaczenie, a na dodatek pogoda umożliwiała, by dokładnie tego samego dnia polecieć awionetkami w góry Ellswortha, co często się nie zdarza i zazwyczaj trzeba czekać na to kilka dni. W związku z tym tak naprawdę w jeden dzień pokonaliśmy ten najważniejszy dystans dwoma samolotami i znaleźliśmy się w bazie. Tam również czekały na nas bardzo dobre warunki pogodowe, więc wykorzystaliśmy je maksymalnie i w niecały tydzień zdobyliśmy Vinsona.

29 grudnia wyleciał pan z Chile na Antarktydę, a już 3 stycznia był pan na szczycie Masywu Vinsona. To stało się szybciej, niż pan zakładał? 

- Mam zawsze taką zasadę, że idąc na jakąkolwiek górę, staram się wiedzieć o niej wszystko. Znam topografię, wiem, jak wygląda zdobywanie tej góry, jakie są średnie czasy przemieszczania się, czasy zdobywania góry. Spodziewałem się, że Vinsona można zdobyć szybko - w zaledwie tydzień czy też 10 dni. Przyznam szczerze, że było to dla mnie miłe zaskoczenie, że to się tak potoczyło. Tam, gdzie to było możliwe, nie korzystaliśmy z dni przerwy. Uznawaliśmy, że warto iść za ciosem i zdobywać górę. Ona ma prawie pięć tysięcy metrów wysokości, więc to nie jest tak, że można ją z marszu zdobyć. Trzeba wykonać pewną pracę związaną z procesem aklimatyzacji i przyzwyczajaniem organizmu. Mieliśmy wyjścia aklimatyzacyjne i robiliśmy wszystko, co niezbędne, żeby ten organizm przygotować, ale nic ponadto. Kiedy nadchodził czas, przemieszczaliśmy się do góry i dzięki temu na szczycie stanęliśmy po pięciu dniach. Potem dwa dni zajął nam powrót do bazy. 

Wyprawa była trudniejsza, niż się pan spodziewał? 

- Nie, muszę szczerze powiedzieć, że była chyba dokładnie taka jak się spodziewałem. Być może też przez fakt, że przygotowywałem się do niej logistycznie i finansowo przez kilka lat. W związku z tym od A do Z wiedziałem, z czym to się je. Raczej nie było żadnego zaskoczenia związanego z przebiegiem wyprawy. 

Wracając Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej, jak przebiega budowa?  

- Projekt Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej jest podzielony na kilka etapów. Tym pierwszym i w sumie najważniejszym jest adaptacja budynku, remont i wyposażenie. Dzisiaj te koszty oscylują między półtora a dwa miliony złotych. To są gigantyczne pieniądze, a dochodzi do tego jeszcze wiele innych kosztów związanych z utrzymaniem domu i z dalszym jego rozwojem. Natomiast wiemy, że za pomocą wielu różnych zbiórek i skierowaniem uwagi na fundację, również mam nadzieje przez moją działalność, ten pierwszy etap się domyka i można to nazwać sporym sukcesem. Z dużym prawdopodobieństwem wiosną 2023 roku ośmiu podopiecznych i dwóch opiekunów będzie mogło zamieszkać w Rodzinnym Domu Pomocy Społecznej. 

Zakładano, że to się wydarzy już wiosną? 

- Myślę, że w takich przypadkach zawsze jest pewien element zaskoczenia, że proces zbierania pieniędzy sfinalizował szybciej niż później. To jest duży projekt inwestycyjny. Remont domu i cała adaptacja to ogromne wyzwanie. Szczęśliwie jest to podzielone na etapy i mniejsze części, więc gdyby nie zebrała się cała kwota, to można by było sukcesywnie to robić. Natomiast kluczowe jest to, że im szybciej się to stanie, tym wcześniej podopieczni będą mogli tam zamieszkać. Dla nich to ogromna szansa. Fantastycznie, że to wszystko się udało i w 2023 roku to się naprawdę wydarzy.

Jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość? Wygląda na to, że zostały do zdobycia jeszcze dwa szczyty - Denali i Mount Everest. 

- Tak jest, Vinson jest zresztą nazywany małym Denali, bo struktura zdobywania góry jest bardzo podobna. Na Vinsonie wszystko jest jednak bliżej, lżej i niżej. Denali na Alasce, na którym miałem okazje już być prawie pięć lat temu, jest górą dość trudną. Cały sprzęt ciągniemy na saniach, tak jak na Vinsonie, tylko tym razem jest dalej, ciężej i wyżej. Na Denali zaczynamy z poziomu 2200 metrów, tam nas zostawia samolot i zdobywamy szczyt, który ma prawie 6200 metrów, więc to są cztery kilometry w pionie do przejścia. To wiele dni i wiele etapów wspinania, a w związku z tym potrzeba znacznie więcej prowiantu. Mam takie marzenie, zobaczymy, jak to się wszystko powiedzie, żeby zaatakować Denali w sezonie wiosenno-letnim w tym roku. Ten szczyt zdobywa się od połowy maja do połowy lipca, więc w okolicach czerwca być może wyruszymy z zespołem na Alaskę. Poza tym rozpoczynamy proces pozyskiwania partnerów i sponsorów na tę ostatnią wyprawę, czyli górę gór, która jest zwieńczeniem całego projektu. Zazwyczaj w połowie maja są tam okna pogodowe, które umożliwiają wejście na Mount Everest, więc celuje w następny rok. Jeśli wszystko się powiedzie, Denali nas przywita i pozwoli wejść na swój szczyt, to mam nadzieję w 2024 roku zdobywając Dach Świata, Everest, sięgnąć po Koronę Ziemi. 

Na czym jeszcze opierają się przygotowania oprócz pozyskiwania partnerów i sponsorów? 

- Jeśli chodzi o samodzielną wyprawę na Denali, to jest bardzo dużo elementów logistycznych, przygotowania sprzętowego i skomponowania prowiantu. To wszystko wymaga dokładnego zaplanowania. Próbowaliśmy na Denali się wybrać podczas pandemii, kiedy nie było jeszcze możliwości podróżowania. Nastawialiśmy się, że zaraz otworzą granice, ale to się nie wydarzyło. W związku z tym już wtedy skupiliśmy się na układaniu planu, a więc mamy spory zakres wiedzy i przygotowań za sobą. 

Co pięć lat temu spowodowało, że nie mógł pan zdobyć Denali? 

- Tamta wyprawa szła nam bardzo dobrze. Każdego dnia realizowaliśmy zamierzony plan. Wówczas byliśmy, co trzeba zaznaczyć, na wyprawie z agencją. Było osiem bądź dziewięć osób i dwóch przewodników, a to jednak przekłada się na szybkość zespołu. Im więcej ludzi, tym dłużej wszystko trwa, a taka wyprawa górska to suma małych kroków. Doszliśmy do takiego momentu, w którym zaatakowaliśmy szczyt z ostatniego obozu, pokonaliśmy wszystkie wzniesienia i doszliśmy do grani szczytowej, ale niestety rozpętała się burza śnieżna. To było mniej więcej między 50 a 70 metrów od szczytu. Nie było wtedy szans za zdobycie góry, ponowne ruszenie i ponowny atak szczytowy. Musieliśmy zawrócić. Ten powrót trwał bardzo długo i był trudny. Mam jednak nadzieje, że te doświadczenia zaprocentują za 4-5 miesięcy. 

Czyli jest pan przygotowany do tej kolejnej wyprawy. 

- Chciałbym tak myśleć. W górach warto podchodzić do wszystkiego z dużą pokorą. Nie można spocząć na laurach, jeśli chodzi o te przygotowania. 

Wracają na koniec do Antarktydy, coś szczególnie utkwiło Panu w pamięci? 

- Są dwie takie rzeczy. Po pierwsze, podczas zdobywania Vinsona witaliśmy nowy rok. Na Antarktydzie panuje zjawisko dnia polarnego, więc w sylwestra słońce cały czas było nad naszymi głowami. Wbrew pozorom to nie jest takie łatwe do funkcjonowania. Spędzenie tego dnia w tak malowniczej lokalizacji było ciekawym doświadczeniem. Po drugie, padając trochę ofiarą własnego sukcesu, przez to, że tak szybko zdobyliśmy górę, musieliśmy czekać na samolot powrotny do Chile, a on lata w określonym rozkładzie średnio co 12 dni. Czekaliśmy cztery doby w głównej bazie, a dzięki temu mieliśmy możliwość zobaczenia innej Antarktydy. Co ciekawe, konstruktorzy bazy stworzyli oflagowaną tyczkami dziesięciokilometrową trasę. Można po prostu wziąć stojący przy stojaku rower i w ramach sportu oraz utrzymania aktywności się przejechać. Przyznam szczerze, że byłem w szoku, gdy dowiedziałem się, że mogę pojeździć po Antarktydzie rowerem.    

***

Zobacz także: 

Malownicza perła Beskidu Śląskiego. Doceniona za granicą, idealna na ferie

Livigno, czyli Mały Tybet Europy. Zimą ciągną tu tłumy

Nie masz doświadczenia w zimowych wędrówkach? Oto szlak idealny dla ciebie

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: michał leksiński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy