Reklama

Spinalonga. Wyspa, z której mało kto wracał

Spinalonga - grecka wyspa, o której wciąż mało kto wie. To tu zsyłano chorych na trąd. Żadne inne miejsce nie nadawało się lepiej niż ta wyspa samotności, na której wciąż słychać szepty umarłych. O tajemnicach tego miejsca pisze Magda Knedler w swojej książce „Szepty z wyspy samotność” wydawnictwa Mando. Poniżej publikujemy jej fragment.

Ojciec opowiada mi czasem o tym, jak po powrocie z Londynu usłyszał od kogoś, że na Spinalondze nadal działa leprozorium, ale wśród pacjentów panuje poruszenie - w związku z rewolucją w leczeniu trądu domagają się pozwolenia na opuszczenie wyspy, przeniesienia do stacji antyleprycznej przy Szpitalu św. Barbary lub przynajmniej podniesienia wypłacanych przez państwo rent.

Ojciec oczywiście słyszał już wcześniej o Spinalondze. Wiedział, że Grek zarażony trądem może trafić właśnie tam, do św. Barbary, na Chios lub Samos. W 1953 roku, kiedy przyszedłem na świat, kilku trędowatych wsiadło do łodzi i nie bacząc na konsekwencje, popłynęło do  Plaki, domagając się wysłuchania przez władze. Zdziałali niewiele. Podniesiono renty, niektórych mieszkańców przewieziono do  hansenikonów na  Chios i  Samos.

Reklama

Ojciec zainteresował się tematem i  zaczął szukać informacji. Tak trafił na  wiadomość o  urodzonych na  Spinalondze zdrowych dzieciach, które po  przejściu odpowiednich badań trafiają do  sierocińców. Wiedział, że chore dzieci zostają na wyspie, a te już wywiezione, jeśli zaczynają wykazywać oznaki choroby, na nią wracają. Długo rozmawiał z moją matką, zanim podjęli decyzję. Wyobrażali sobie te dzieci - nas sobie wyobrażali. Że będziemy rosnąć z piętnem. Że naszym narodzinom towarzyszył smutek i niepewność, że nasze matki nie wiedziały, jak długo dzieci przy nich zostaną, czy będą mogły patrzeć, jak rośniemy, i słyszeć, jak wymawiamy pierwsze słowa. I przeżywały dylemat, bo z jednej strony tego chciały, a z drugiej - nie powinny chcieć. Pozostanie przy matkach oznaczało dla nas wyrok.

Moja sytuacja była inna. Ja  nie miałem już matki, nawet chorej, przy której mógłbym pozostać, a  Theo i  Katie Samarasowie nie mieli dzieci. I  rosła w nich wielka potrzeba, by zrobić coś dobrego. Przyjechali więc do sierocińca i wzięli właśnie mnie. Matka powiedziała, że nie będzie oglądać dzieci i wybierać jak w sklepie. Gdyby na świat miało przyjść jej własne dziecko, również nie wybierałaby jego cech i wyglądu, przyjęłaby je takie, jakie by się urodziło. Weszła więc na salę niemowląt i automatycznie podeszła ku temu, które ponoć najgłośniej płakało. Mówiła później, kiedy już wyjawili mi prawdę, że ją wołałem. Dyrektorka ochronki wręczyła moim rodzicom kartkę, na  której wypisany był adres jakiejś kobiety z Eloundy.

- Nie wiem dokładnie, jakie są związki między tymi ludźmi, ale poproszono mnie, by w razie adopcji małego Talosa skreślić parę słów i posłać tej osobie. Ona podobno koresponduje z wyspą, a na wyspie znowu jest ktoś, kto bardzo się martwi losem dziecka. Zapewniono mnie, że nie wynikną z tego żadne kłopoty. W razie obaw proszę po prostu nie zostawiać adresu zwrotnego, a jedynie napisać, że mały Talos znalazł szczęśliwy dom u porządnej greckiej rodziny i czeka go od teraz nowe życie. Nawet tutaj proszę skreślić parę słów i wrzucić do skrzynki pocztowej w Atenach przed powrotem do domu.

Takich rzeczy nie powinno się mówić mojej matce. Wsiąkła w historię wyspy i szczerze współczuła jej więźniom, więc do kobiety z Eloundy wysłała obszerną wiadomość, w której nie tylko zapewniła o ofiarowaniu mi domu, lecz także - owszem - podała adres zwrotny i prosiła, by w razie problemów (może ktoś z wyspy, może ta osoba martwiąca się o mój los, będzie czegoś potrzebować) koniecznie się do niej zwrócić. Tak to właśnie Aurora Zarobalas z Eloundy - zaufany i długoletni pośrednik między Marią i Cataliną - dowiedziała się, kto mnie adoptował. Nie wiem, dlaczego najpierw zawiadomiła o tym Catalinę. Może uznała, że taką wieść Maria powinna otrzymać od przyjaciółki. Aurora nie znała przecież Marii. Śmiem nawet twierdzić, że Maria niewiele ją obchodziła. 

Jakie natomiast relacje wiązały Catalinę z Aurorą, jak blisko ze sobą były i w jaki sposób przekazywały sobie wiadomości - nikt mi nigdy nie powiedział. Mogłem jedynie zgadywać, że znalazły sposób, by się nimi w niebezpiecznych czasach nie interesowano. Na Spinalondze pieniądze, towary i wszelkie papiery przechodziły dezynfekcję, może więc Catalina bała się, że list z zagranicy niepotrzebnie zwróci czyjąś uwagę. Domyślam się tego, choć nie mam pewności. Nigdy jej o to nie pytałem, bo i nie miało to dla mnie większego znaczenia.

Po upadku junty Catalina wróciła do  Grecji i  przypłynęła na Kretę. Od bardzo już starej i stojącej nad grobem Aurory Zarobalas kupiła domek w Eloundzie. Tutaj jest właśnie rdzeń naszej historii. Najważniejsze wieści przechodziły przez ten dom i tutaj się prędzej czy później wszyscy spotykamy. Zapisałem to, by przeczytać, kiedy zapomnę. Kiedy nastanie ciemność, moja stara przyjaciółka, a ja wyjdę w góry, nagi i bezbronny, by wkroczyć w labirynt, niosąc ze sobą własną historię. Będę ją sobie przypominał raz za razem, aż stanie się uniwersalna i wyda mi się opowieścią o kimś innym.

I tak sobie żyjemy. Ja i ojciec, i wszyscy wokół. Nawet Catalina, którą także czasem widzę, ilekroć spojrzę na łódź płynącą w stronę Spinalongi. Po namyślę muszę napisać, że może wcale nie jest w Elizjum, ale pływa tam i z powrotem, by minąć tę przystań i dojrzeć na niej swojego ukochanego brata. I może on naprawdę tam bywa. Może labirynt każe mu wciąż wracać w to samo miejsce, punkt, w którym spojrzał wyniośle w obiektyw kamery, chcąc wykrzyczeć: "Nie brzydź się mną! Kochaj mnie!". Bywają tam razem, cała trójka, bo przecież także Maria.

Ojciec czyta i coś czasem tłumaczy, choć oczy już nie te co kiedyś.

Ja szyję i dłubię. Robię to cały czas, bo moje dłonie znowu muszą być w ruchu.

Zależymy od siebie, ojciec ode mnie i ja od ojca, ja od księgowej i księgowa ode mnie, ja od sprzedawcy i sprzedawca ode mnie, praktykantka, która uczy się szyć... I tak dalej. To jedno umiem i nic więcej. Wspieramy się i pomagamy sobie. Muszę takie rzeczy zapisywać, bo wtedy nie dosięga mnie pycha. Pycha jest zła, sprawia, że człowiek za bardzo sobie ufa, za bardzo wierzy, że może wszystko sam. A człowiek nic nie może sam. Sam jest umierającym z głodu i pragnienia rozbitkiem na skalistej wyspie, jest duchem, który mija inne duchy i krzyczy: "Niech ktoś mnie pokocha!".

Zobacz również:

Las tylko dla kobiet. Mężczyźni nie mają wstępu

Plany na wakacje Polaków. Ile wydamy na urlop?

Tu w wakacje będą tłumy Polaków. Szykuje się istny najazd

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy