Asteroida Lindgren
Dorosłe życie zaczęła od skandalu, a całym jej wykształceniem była szkoła dla stenotypistek. W wieku 70 lat chodziła po drzewach, odwoływała ministrów, rozdawała pieniądze i konsekwentnie nie miała szczęścia do mężczyzn. Życie autorki "Dzieci z Bullerbyn" to ciąg zaskakujących epizodów.
Rok 1944. Sztokholm. Siedziba wydawnictwa Rabén&Sjögren. Kilku redaktorów i pisarzy wyłania zwycięzcę konkursu literackiego na powieść. Być może ostatniego w historii tej oficyny, bo grozi jej bankructwo. Na wielkim stole leży kilkaset nadesłanych maszynopisów. Nagrodą ma być wydanie książki. Jury wybiera dwie powieści. Nazwiska autorów ukryte są jeszcze w zalakowanych kopertach.
Hans Rabén, szef wydawnictwa, ma nadzieję, że autorem którejś z nich okaże się popularny pisarz - ten konkurs to być albo nie być jego firmy. W pokoju wyczuwa się napięcie. Po otwarciu pierwszej koperty Rabén mówi "Stina Lindberg". Nie kryje rozczarowania, to mało znana pisarka dla młodzieży. Cała nadzieja w drugiej kopercie. Gdy wyciąga z niej małą kartkę, siada i w geście rozpaczy zasłania oczy. Nawet nie odczytuje już napisanych na niej dwóch słów "Astrid Lidngren". Jest załamany - nigdy nie słyszał o takiej autorce. Mówi tylko: "szkoda".
Ostry zakręt
Astrid nadesłała na konkurs debiutancką powieść Zwierzenia Britt-Mari bez wielkiej wiary, że zostanie wyróżniona. Miała 37 lat i była pogodzona z tym, że zarabia na życie jako sekretarka i stenotypistka. Rodzina uważała za cud to, że w ogóle zdobyła jakiś fach i pracę. Był moment, gdy jej przyszłość zapowiadała się dużo gorzej.
Dzień, w którym 18-letnia Astrid przyznała się matce, że jest w ciąży, długo uznawano w jej domu za najczarniejszą z dat. Ojcem dziecka okazał się dużo starszy od niej żonaty redaktor naczelny lokalnej gazety "Głos Vimmerby". Po ukończeniu gimnazjum Astrid jako wyróżniająca się uczennica z oceną celującą ze szwedzkiego dostała możliwość odbycia w niej praktyki dziennikarskiej. Ale takiej puenty nie spodziewał się nikt.
Był rok 1925, samotne macierzyństwo uważano za hańbę. Matka Astrid, przez lata wyrozumiała i ciepła, słysząc o nieślubnym dziecku, powiedziała tylko: "Jak mogłaś!". Po chwili dodała: "Tylko nikomu nic nie mów!". Ale w kilkutysięcznym Vimmerby sprawa szybko przestała być tajemnicą. Cieszącą się dotąd nieskalaną opinią rodzinę Astrid zaczęto z dnia na dzień traktować jak wyrzutków. Sąsiedzi, którzy znali Ericssonów (panieńskie nazwisko pisarki) od dziesięcioleci, przestali nagle odpowiadać im na "dzień dobry", a bywało, że przechodzili na drugą stronę ulicy.
Ojciec nieślubnego dziecka udawał, że sprawa go nie dotyczy. Po latach Lindgren będzie opowiadać o całym zdarzeniu z ironią: "Całe Vimmerby było wstrząśnięte moją ciążą bardziej niż wtedy, gdy Gustaw Waza odebrał mu prawa miejskie". Ale jako napiętnowana przez społeczność nastolatka przeżywała dramat. Rodzina szybko wysłała ją do Sztokholmu, gdzie była zdana tylko na siebie - długo nie miała kontaktu z domem.
Pieniądze, które dostała na drogę, wystarczyły jej na wynajęcie w stolicy obskurnego pokoju z metalowym łóżkiem. W zaawansowanej ciąży głodowała. Czasem zdesperowana chodziła do późnej nocy po mieście, nie wiedząc, co robić. Aż ktoś jej powiedział o prawniczce, która pomaga takim jak ona. Tak poznała Evę Anden, która po krótkiej rozmowie zaproponowała, że załatwi jej poród w duńskim szpitalu Riget (Królestwo, to o nim nakręcił po latach głośny film Lars von Trier).
Lekarze z "Królestwa" jako jedyni w całej Skandynawii nie informowali władz, gdy na oddziale rodziła niezamężna nastolatka. Dzięki temu Astrid mogła sama zdecydować, co zrobi z synem (w Szwecji zgodnie z prawem zaraz po porodzie trafiłby do przytułku bez możliwości kontaktu z matką). Prawniczka przekonała też Astrid, by oddała chłopca zaufanej Dunce z Kopenhagi, która opiekowała się już innym dzieckiem z nieślubnego związku, była wyrozumiała i pozwalała matkom na odwiedziny.
Miejsce na kursie dla stenotypistek w Sztokholmie, który przyszła pisarka ukończyła z wyróżnieniem, też było zasługą prawniczki feministki. Pierwszą posadę sekretarki w Sztokholmie Astrid straciła jednak po paru miesiącach, bo raz wcześniej wyszła z pracy, by zdążyć na nocny pociąg do Kopenhagi. Odwiedzała syna, gdy tylko mogła, choć nie zawsze miała na bilet.
Następnego pracodawcę uprzedziła, że "czasem musi wyjeżdżać do Danii w ważnych sprawach rodzinnych". Sture Lindgren nie widział problemu. Był wyrozumiały, a poza tym 20-letnia Astrid szybko wpadła mu w oko. "Błyskotliwa, samodzielna i zaskakująco elokwentna jak na stenotypistkę - powie po latach już jako jej mąż. - Zachwycały mnie jej cięte riposty. Z nikim wcześniej nie toczyłem tak zabawnych dyskusji jak z nią". Nie odwołał oświadczyn nawet wtedy, gdy narzeczona wyjawiła mu prawdę o swoich wypadach do Kopenhagi i nieślubnym dziecku.
Cud skręconej kostki
Ślub w 1929 sporo zmienił w jej życiu. Jako pani Lindgren znów mogła odwiedzać rodziców w ich domu, który opisywała po latach w większości swoich powieści, spotykać się z dwiema siostrami i bratem, a nawet swobodnie przechadzać się z synem ulicami Vimmerby. Rodzina Ericssonów ponownie zaczęła być szanowana przez sąsiadów.
Astrid przestała też biedować w Sztokholmie i z zagrzybionego pokoiku dzielonego z koleżanką przeprowadziła się z mężem do ładnego mieszkania przy ulicy Dalagatan. Tam w 1934 roku urodziła córkę Karin. Po kilku latach spędzonych przy dzieciach Astrid znów pracowała jako sekretarka, a po godzinach zajmowała się rodziną i domem.
Trzeba żyć tak, żeby powoli przyzwyczajać się do śmierci. Tak myślę. Tra la la.
Na pozór nie różniła się od innych statecznych żon i matek z sąsiedztwa. Może z wyjątkiem tego, że żadna inna mieszkająca w okolicy kobieta po trzydziestce nie wspinała się ze swoimi dziećmi po drzewach (ona będzie to robić jeszcze po siedemdziesiątce!) i nie opowiadała im co wieczór innej bajki własnego autorstwa. Ale być może nikt nigdy nie usłyszałby o niej, gdyby w 1944 roku, wracając z pracy, nie skręciła kostki. Kontuzja okazała się na tyle skomplikowana, że unieruchomiła ją na kilkanaście tygodni. Z braku innych zajęć zaczęła wtedy spisywać swoje "historie z wyobraźni".
Najpierw "Zwierzenia Britt-Mari", a potem losy "Pippi Pończoszanki", bohaterki, którą wymyśliła dla chorującej na zapalenie płuc córki (maszynopis miał być urodzinowym prezentem dla Karin). "Zwierzenia Britt-Mari" wbrew czarnym przewidywaniom właściciela Rabén&Sjögren szybko okazały się sukcesem i uchroniły wydawnictwo od bankructwa. A zachęcona powodzeniem debiutanckiej książki Lindgren wysłała maszynopis Pippi do Bonniera, innego, bardziej wówczas liczącego się wydawcy, dołączając przekorny list: "Nie żebym przez sekundę wierzyła, że zechcecie to wydać, ale ot tak, na wszelki wypadek. I z nadzieją, że nie zaalarmujecie Urzędu Opieki Społecznej nad Nieletnimi".
Szef wydawnictwa Bonnier był oburzony książką, uznał ją za propagującą niemoralne zachowania wśród młodzieży i stanowczo odmówił publikacji. Dopiero po wielu latach przyznał, że był to największy błąd w jego karierze. "Pippi" natychmiast przyjęto do druku w wydawnictwie Rabén&Sjögren. A jego właściciel już wkrótce miał błogosławić chwilę, w której po raz pierwszy wyczytał nazwisko "Astrid Lindgren" z kartki wyjętej z białej koperty.
"Pippi" od razu zyskała popularność nie tylko w Szwecji. I choć rozpętała się wokół niej dyskusja pedagogiczna (nie brakowało oburzonych głosów), prawa do tłumaczeń zaczęli kupować wydawcy z całego świata. Sukces filmu nakręconego na podstawie książki jeszcze bardziej spopularyzował nazwisko Astrid Lindgren. Od tej pory wszystkie jej książki (napisała ich 34) stawały się szybko międzynarodowymi przebojami. Do dziś sprzedano ich blisko dwieście milionów egzemplarzy.
Ktoś obliczył, że ułożone jedna obok drugiej trzykrotnie opasałyby Ziemię na równiku. Ktoś inny, że dałoby się z nich ułożyć 175 stosów wysokości wieży Eiffla.
Wydawnictwo Rabén&Sjögren już nigdy nie musiało się martwić o płynność finansową. Podobnie jak Astrid, która jednak niespecjalnie zmieniła tryb życia w związku ze zgromadzoną nagle fortuną. Sama pisała o swoim sukcesie z przekąsem: "Pieniędzy zarobiłam tyle, że Boże zmiłuj. Jest gorzej niż kiedykolwiek. Nie chcę ich, na szczęście Sträng je chce" (Gunnar Sträng był wówczas szwedzkim ministrem finansów). Nie krygowała się. Nawet jako bardzo bogata kobieta ubierała się skromnie.
Przez całe życie mieszkała w tym samym mieszkaniu przy ulicy Dalagatan 46 w Sztokholmie, tyle że z roku na rok coraz bardziej zarzuconym jej książkami we wszystkich językach świata. Do śmierci nie zmieniła w nim nawet mebli. Nie porzuciła również pracy na etacie, tylko nie była już sekretarką, lecz redaktorką w wydawnictwie Rabén&Sjögren (przepracowała tam 25 lat).
Pieniądze rozdawała bliskim i nieznajomym, hojnie wspierała fundacje działające na rzecz dzieci, zwierząt i środowiska. Raz ufundowała studia medyczne córce imigrantów z Turcji, kiedy indziej wysłała tysiąc koron nastolatce, z którą korespondowała, za to, że tamta przestała palić (zawarła z nią jednak umowę, że jeśli znów zacznie, pieniądze trzeba będzie zwrócić).
Była szczodra wobec innych, a jednocześnie oszczędna na co dzień. Potrafiła na targu przejść kilka stoisk w poszukiwaniu najtańszych owoców, po czym kupowała ich skrzynkę i kogoś nią obdarowywała. Jedyną "ekstrawagancją", na jaką sobie pozwoliła, było wykupienie na własność domu, w którym się wychowała - wcześniej jej ojciec i matka przez lata dzierżawili tę nieruchomość. Ten dom był dla niej ważny również dlatego, że na nim wzorowała Willę Śmiesznotkę, w której mieszkała z koniem i małpką "Pippi Pończoszanka", najpopularniejsza z książkowych bohaterek Lindgren. Przez większość życia, do 75. urodzin, osobiście odpisywała też na listy od dzieci.
Druga strona asteroidy
Najbardziej niezwykłe były listy, które przez przez 30 lat wymieniała z młodszą od niej o pół wieku Sarą Schwardt. Wyznała w nich m.in., że nigdy nie była prawdziwie zakochana. Kiedy indziej pisała, że jej prawdziwą miłością były dzieci i że żaden mężczyzna nie był dla niej tak ważny jak one.
Jej małżeństwo ze Sture’em Lindgrenem początkowo wydawało się szczęśliwe, z czasem okazało się jednak, że mąż lubił flirtować z kobietami, a wieczorami często znikał z domu. Trudniejsze od zdrad było dla Astrid jednak to, że coraz częściej wracał do domu pijany. W końcu zaczął upijać się na umór w obecności jej i dzieci. Gdy zmarł w 1954 roku, przyrzekła sobie, że już nigdy nie zwiąże się z żadnym mężczyzną, i dotrzymała słowa.
Całe życie zachwycała się za to związkiem rodziców, którzy pobrali się z wielkiej miłości i przeżyli razem ponad pół wieku, co nie przeszkadzało im pisać do siebie czułych listów i prawić sobie komplementów w towarzystwie (opisała to w książce Samuel August z SevedstorpiHanna z Hult). Miłość kwitła, pomimo że rodzice Astrid żyli z czworgiem dzieci w prawdziwej biedzie.
- Masło w domu zeskrobywało się nożem z papierka tak żarliwie, że zostawały w nim dziury, a ze skorupek po jajkach palcem wybierało się resztki tak długo, aż nie zostawała na nich ani kropla białka - wspominała Astrid.
Mimo to ojciec pisarki kupował czasem matce kwiaty i drobne prezenty. Do końca życia powtarzał też przy dzieciach i znajomych z myślą o żonie: "moje małe kochanie jest dla mnie najważniejsze". Astrid takiej miłości nigdy nie zaznała. Nie użalała się jednak.
Jeśli coś ją naprawdę zasmucało, to raczej trudne relacje z synem Larsem. Długo nie mógł jej wybaczyć, że pierwsze lata życia spędził w rodzinie zastępczej. Ona cierpiała z kolei, gdy w chorobie przez sen wywoływał imię kobiety, która opiekowała się nim przez pierwsze trzy lata, a nie jej. Gdy już jako dorosły Lars zapił się na śmierć, Astrid o jego nieudane życie obwiniała siebie. Może dlatego przez lata miewała fantazje, w których wyobrażała sobie, jak uszczęśliwia niekochane, chore i porzucone dzieci (przytula, zaprasza do domu, robi gorącą czekoladę, chroni przed złymi ludźmi)?
Wiele postaci z tych fantazji stawało się potem bohaterami jej książek. Dziewczynki częściej były w nich rezolutne, radosne i przekorne. Chłopcom zdarzały się melancholijne nastroje i dramaty. Przez lata w życiu publicznym Lindgren z wprawą odgrywała rolę "poczciwej starszej pani od bajek". Nieco ekscentrycznej, miłej i uśmiechniętej. Powtarzała często: "Nie ma nikogo tak dziecinnego jak ja" albo "Najsilniejszym moim instynktem jest instynkt opiekuńczy".
Dopiero pod koniec życia ujawniła mniej znane epizody ze swojej biografii, jak choćby ten, że w czasie wojny współpracowała ze szwedzkim wywiadem i cenzurowała listy szwedzkich żołnierzy. Albo że podczas podróży do USA w 1948 roku wybrała się samotnie w Nowym Orleanie, wówczas jednym z najbardziej rasistowskich miast Ameryki, do domu czarnoskórej służącej, żeby poznać jej dzieci.
Aby tam dotrzeć, musiała przejść w obie strony kilkanaście kilometrów na piechotę, bo żaden taksówkarz nie chciał zawieźć białej w "takie miejsce". Potem opowiadała o tej wyprawie konserwatywnym białym mieszkańcom Nowego Orleanu, świadoma, że będą okazywać jej pogardę.
Przez całe życie, gdy była pewna, że ma rację, nie przejmowała się opinią innych. Nawet jeśli chodziło o wpływowe postaci. Kiedy jeden ze szwedzkich ministrów finansów chciał wprowadzić drakońskie podatki, napisała satyrę na państwo, które ograbia swoich obywateli. Minister wyśmiał ją i zlekceważył, ale bajka szybko stała się publicystycznym przebojem i doprowadziła do tego, że minister stracił posadę. Pewnego razu Lindgren napisała też list do Michaiła Gorbaczowa zaniepokojona sytuacją dzieci w Związku Radzieckim. W książkach wkładała w usta swoich bohaterek feministyczne poglądy.
Jedna z nich mówi np.: "Chcę zdobyć zawód, umieć coś porządnie, być prawdziwym człowiekiem, a nie tylko dodatkiem do mężczyzny". Do ostatnich chwil Lindgren z zaangażowaniem włączała się w akcje społeczne, jak choćby tę w obronie praw zwierząt. Miała 80 lat, gdy wymogła na ówczesnym premierze Szwecji, Ingvarze Carlssonie, uchwalenie ustawy wymuszającej na producentach żywności lepsze traktowanie zwierząt (nazywano je później Lex Lindgren). Za to niezbyt poważnie traktowała składane jej z różnych okazji hołdy. Gdy kolejnej szkole gdzieś w świecie nadawano jej imię, machała ze zniecierpliwieniem ręką. Kiedy Rosjanie nazwali jej imieniem nowo odkrytą asteroidę numer 3204, śmiała się: "Od tej chwili możecie o mnie mówić Asteroida Lindgren".
A gdy radziecki ambasador powiedział jej na oficjalnym spotkaniu, że w jego ojczyźnie książki Astrid są tak popularne jak Biblia, odparowała z kamienną twarzą: "Nie wiedziałam, że Biblia jest aż tak popularna w ZSRR". Poczucie humoru zachowała do ostatnich dni. Kiedy jako 90-latka została wybrana w Szwecji na Człowieka Roku, odbierając stosowną statuetkę, w obecności rodziny królewskiej wypaliła: "Przyznajecie tę nagrodę osobie bardzo starej, na wpół ślepej i całkowicie postrzelonej. Powinniście uważać, żeby to się nie rozniosło!". Nawet gdy zapraszano ją do poważnych dyskusji, przełamywała patos humorem.
Kiedyś w telewizji, pytana o przemyślenia na temat spraw ostatecznych, powiedziała: "Trzeba żyć tak, żeby się przyzwyczaić do śmierci". A gdy w studiu zrobiło się nagle bardzo poważnie, dorzuciła szybko: "Tak myślę, tra la la!".
Odeszła w ciszy, dyskretnie, podczas snu. Miała 94 lata. W imponującym kondukcie z udziałem ponad stu tysięcy osób, w tym premiera Szwecji, rodziny królewskiej, ministrów i ambasadorów, wzrok wszystkich przykuwała mała dziewczynka z warkoczykami prowadząca za trumną białego konia. Takie było ostatnie życzenie Astrid Lindgren.