Reklama

“Gdyby nie stan wojenny może by żyła…”

13 grudnia 1981 roku wprowadzono w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej stan wojenny. Władzę przejmuje junta wojskowa na czele z generałem Wojciechem Jaruzelskim, czołgi wyjeżdżają na ulice miast. Wolności obywatelskie zostają mocno ograniczone, a szereg obostrzeń utrudnia życie Polaków, w skrajnych przypadkach doprowadzając do śmierci…

“Zabrałem się za naprawianie telewizora - myślałem, że się popsuł"

Generał Jaruzelski w wojskowym mundurze na tle polskiej flagi w telewizji (publicznej, bo nie było wówczas żadnej innej) oświadcza: 

“Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zwracam się dziś do was jako żołnierz i jako szef rządu polskiego - zwracam się do was w sprawach wagi najwyższej [...]. Rada państwa w zgodzie z postanowieniami konstytucji wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju". 

To jeden z tych obrazów, który większość z nas zna czy to z telewizji, YouTuba czy z lekcji historii. Jednak zanim Wojciech Jaruzelski pojawił się w telewizji, obywatele zdążyli zauważyć, że dzieje się coś niepokojącego. 

Reklama

- Wstałem rano i okazało się, że nie działają ani radio, ani telewizor. W pierwszej chwili pomyślałem, że się zepsuły. Z reguły sam naprawiałem sprzęty w domu, więc pomyślałem, że będę się musiał zabrać tym razem za elektronikę. Okazało się, że u sąsiadów też nie działają ani radia, ani telewizory. To nie było normalne - czuliśmy, że dzieje się coś dziwnego. Kilka godzin później już cały blok wiedział, że wprowadzono stan wojenny - wieść przekazywano sobie z ust do ust, bo byliśmy odcięci od innych źródeł informacji - wspomina Włodzimierz (75 l.) z Krakowa i dodaje - Najbardziej z tego czasu pamiętam stan nieustannego niepokoju. Ludzie się bali, a władza celowo podsycała ten strach.

Zobacz również: Andrzejki w PRL-u. Ostatnia impreza przed "czasem zakazanym"

"Teleranek" i przekrzywione godło

Symbolem 13 grudnia stał się brak "Teleranka" w telewizji.  Cisza w eterze początkowo nie budziła niepokoju; takie rzeczy czasem się zdarzały. 

- Szykowaliśmy się na roraty, włączyliśmy telewizor, ale milczał. Po jakimś czasie na ekranie pojawił się Jaruzelski. Zauważyliśmy, że ma za sobą przekrzywione godło Polski. Zaskoczyło nas to i wzbudziło podejrzenia, że coś się dzieje w kraju. Potem ogłosił, że wprowadza stan wojenny - wspomina Zofia.

Bat na “Solidarność"

Wprowadzenie stanu wojennego wiązało się ze znacznym ograniczeniem swobód obywatelskich (choć i przed 1981 rokiem Polacy zbyt wielu ich nie posiadali). Wszelkie zgromadzenia, koncerty, imprezy sportowe wymagały specjalnych zezwoleń, które wydawano tylko przedsięwzięciom aprobowanym przez władze. 

Działalność związków zawodowych, organizacji pożytku publicznego, stowarzyszeń w każdej chwili mogła zostać uznana za szkodliwą i zawieszona. Zaś ich członkowie, jeśli nie zaprzestali swojej działalności, mogli trafić "za kraty" na 3 lata. Nie wolno było ani strajkować, ani protestować. Za udział w strajku groziła kara 3 miesięcy więzienia lub 5 tysięcy złotych grzywny, zaś zorganizowanie takiego wydarzenia karano 5 latami pozbawienia wolności. W tym czasie w PRL internowano około 10 tysięcy działaczy "Solidarności" i innych aktywistów, którzy zdaniem władz, stanowili zagrożenie dla porządku publicznego.

Ofiary stanu wojennego

Według statystyk podczas stanu wojennego zginęło około 40 osób, w tym 9 górników strajkujących w kopalni "Wujek" w Katowicach przeciwko decyzji władz. Stan wojenny ma też wiele bezkrwawych ofiar nieuwzględnionych w oficjalnych statystykach - zwykłych ludzi, którzy przez ograniczenia w poruszaniu się nie dotarli na czas do szpitali. Ludzi, których serca nie wytrzymały stresu związanego ze stanem wyjątkowym i ciągłym poczuciem zagrożenia. Ludzi, którzy targnęli się na własne życie przekonani, że to koniec Polski. 

“Zabrali ją do szpitala, ale było już za późno"

Jedną z takich ofiar była matka Włodzimierza z Krakowa. - Nie byłem żołnierzem, ale miałem stopień kaprala i mundur w domu. W razie nagłej sytuacji, na wezwanie miałem stawić się do służby wojskowej. Jeszcze przed wybuchem stanu wojennego utrzymywano mnie w ciągłej gotowości, że oto za chwilę mogę zostać wezwany. Jeśli wyjeżdżałem z miasta, musiałem o tym informować wojskowych. Do domu mojej matki, gdzie byłem zameldowany, co jakiś czas przychodzili wojskowi na kontrolę - to było ciągłe poczucie zagrożenia. Gdy mama dowiedziała się o wprowadzeniu stanu wojennego, jej serce nie wytrzymało. To był zawał - mówi ze smutkiem Włodzimierz i dalej snuje swoją opowieść: 

- W pierwszej chwili nie wiedziałem, co mam zrobić. Miałem samochód, ale benzyna była niedostępna, więc bak był pusty. Brak benzyny oznaczał też brak taksówek, nie jeździła komunikacja miejska. Ktoś doradził mi, żebym poszedł na dworzec kolejowy w Płaszowie, bo tam mają telefon. 

Na dworzec w Płaszowie Włodzimierz musiał pieszo przejść kilka kilometrów. Miasto było wówczas sparaliżowane, nie kursowały autobusy ani tramwaje. Trasę musiał pokonać pieszo, brnąc w śniegu, bo zimy wtedy były o wiele sroższe niż obecnie. 

- Zadzwoniłem po karetkę. Bardzo długo trwało nim dojechali. Zabrali mamę do szpitala, ale było już za późno. Gdyby nie ten stres, gdyby nie ta cała sytuacja ze stanem wojennym, może żyłaby o wiele dłużej.


Pogrzeb w stanie wojennym

Przed Włodzimierzem stanęło kolejne wyzwanie - musiał zorganizować pogrzeb. Załatwianie wszelkich formalności i innych kwestii związanych z pogrzebem wymagało wizyt w urzędzie, zamówienia trumny, spotkania z księdzem. Nie było wyjścia, wszędzie musiał chodzić piechotą. Aby dostać się do centrum miasta i z powrotem, trzeba było pokonać dziennie 14-16 kilometrów. Z czasem sytuacja się unormowała i pomimo stanu wojennego komunikacja miejska zaczęła kursować.

Z rozżaleniem Włodzimierz wspomina wizytę na plebanii. - Ksiądz powiedział mi, że odprawi pogrzeb, ale mamy po niego przyjechać samochodem. Mówię mu, że to tylko półtora kilometra do przejścia, a przecież nie ma taksówek i benzyny. Był nieugięty. To było okropnie stresujący czas w moim życiu. Z jednej strony stano wojenny, z drugiej odejście jedynej osoby na świecie, na którą mogłem zawsze liczyć, z trzeciej organizacja pogrzebu. Na szczęście znajomy miał jeszcze benzynę i zgodził się pojechać po księdza i przywieźć go na cmentarz.

Godzina policyjna i ucieczka rowami

Zofia (68 l.) i Andrzej (71 l.) mieszkali na wsi w byłym województwie krośnieńskim, w czasie stanu wojennego zmarła ich ciotka. Panował wówczas zwyczaj gromadzenia się wieczór przed pogrzebem w domu zmarłego "na różańcu" i czuwania przy zwłokach. Jako bliscy krewni zostali dłużej, by pożegnać żałobników i pomóc w przygotowaniach do stypy. W drodze powrotnej zastała ich godzina policyjna. W stanie wojennym panował zakaz przebywania w miejscach publicznych między 22.00 a 6.00. Wyjątek stanowili żołnierze, milicjanci, służby medyczne, pracownicy posiadający zaświadczenia z zakładów pracy. Zofia i Andrzej wracali z różańca po ciemku bez latarki, aby nikt ich nie zauważył. Szli poboczem drogi, gdy z daleka zauważyli nadjeżdżający samochód. 

- Jedyne co mogliśmy zrobić, to wskoczyć do rowu i schować się za rosnącymi  nieopodal krzakami. Auto na drodze o tej porze mogło należeć wyłącznie do milicji, gdyby nas złapali, mogliby nas aresztować. To był jeden z najgorszych momentów w moim życiu - wspomina Zofia. 

Pojechała do znajomych - nie wróciła na święta

Tuż po wybuch stanu wojennego na ulice największych polskich miast wyjechały czołgi i milicyjne samochody opancerzone. Duże ośrodki otoczono kordonem, by uniemożliwić ucieczkę z nich oraz przeciąć łączność. W PRL-u było 49 województw, a granicę między nimi podczas stanu wojennego traktowano niemal jak granice państwa. Bez specjalnych przepustek nie można było pojechać do sąsiedniego województwa. Każdy, kto przebywał w przestrzeni publicznej, musiał też nosić przy sobie dowód osobisty lub legitymację uczniowską. 

Helena z okolic Tarnowa 12 grudnia wyjechała na wycieczkę do Krakowa. Miała spędzić u znajomych ze studiów weekend, a wieczorem w niedzielę wrócić do domu. Zastał ją tam stan wojenny. Nie mogła wrócić do Tarnowa, bo leżał on w innym województwie i potrzebowała specjalnej przepustki. Na początku opuszczenie miasta było niemożliwe. Na kilka tygodni kraj był sparaliżowany i nawet urzędnicy żyli w ogromnym strachu. Pomimo prób “załatwienia" sobie wymaganych dokumentów, żeby wrócić do domu, nie udało się jej to - kilka tygodni i święta spędziła w Krakowie w małej kawalerce u znajomych.

Najgorszy czas na budowę domu

Zofia i Andrzej w chwili wybuchu stanu wojennego byli młodym małżeństwem. Jednym z ich wielkich życiowych marzeń był własny dom. Dostali przydział na pustaki, które mieli odebrać w położonym w innym województwie Głogowie Małopolskim. Aby móc przekroczyć granice województwa krośnieńskiego, w którym mieszkali, potrzebowali przepustki, w dodatku musieli mieć pozwolenie na transport. W gminie, która wydawała pozwolenia, trwało to bardzo długo, a w Głogowie musieli się stawić wyznaczonego dnia o określonej godzinie. Władze gminy nie wydały im zezwoleń na czas i ich przydział przepadł, a pustaki na budowę domu musieli zrobić własnoręcznie. 

Gdy dom stanął, należało go umeblować. Udało im się dostać przydział. Andrzej pojechał do Jasła i przywiózł meble - nie było mowy o wybraniu koloru czy modelu. Odgórnie zdecydowano, że ten konkretny komplet mebli trafi do nich.

Ani igrzysk...

Godzina policyjna, zamknięte kina, teatry, muzea. Zakaz imprez masowych i koncertów, a w dodatku ciągłe poczucie zagrożenia sprawiało, że większość wolała zostać w domu, bardzo często w ramach rozrywki oglądając telewizory. Podobno widok szarego blokowiska, gdzie wieczorem szyby lśniły niebieskim światłem ekranów telewizyjnych stał się inspiracją dla Marka Dutkiewicza to napisania kultowej piosenki Lombardu "Szklana pogoda".

Zobacz również: Quiz: Mieszkania w PRL-u

...ani chleba

Brak benzyny był tylko jednym z niedoborów, który pojawił się podczas stanu wojennego. O wiele dokuczliwszy był brak produktów spożywczych i innych niezbędnych towarów. Był czas, kiedy poza legendarnym już octem na półkach nie było nic. Władza, chcąc poradzić sobie z tym problemem, wprowadziła system kartek na najbardziej deficytowe produkty. Z czasem taka reglamentacja nie wystarczała, wprowadzono więc system rejestracji kartek tylko w jednym sklepie. Gigantyczne kolejki, w których trzeba było stać od samego rana, tworzenie list kolejkowych i wykreślanie z nich nieobecnych podczas sprawdzania obecności, spekulanci, którzy kupowali towar i sprzedawali go na czarnym rynku (zdaniem władzy ludowej to oni byli główną przyczyną braków). Zdobycie wówczas cukru, masła, wędliny, czekolady czy kawy i herbaty wymagało nie lada sprytu i zdolności do kombinowania, bo samo zajęcie miejsca w kolejce nie zawsze dawało pewność, że uda się kupić, to po co się przyszło.

W lepszej sytuacji byli ci, którzy mieli znajomych w zaopatrzeniu czy sklepach. Dostawali "cynk", że dziś "rzucą" cukier, pralki czy inne dobra do sklepu i natychmiast biegli, by zająć miejsce w kolejce. Ogonki ustawiały się do pustych sklepów, a stojący w nich nigdy nie mogli być pewni, jakie towary będą na półkach. Do legendy przechodzą sytuacje takie, jak ta, w której ktoś wychodzi po pralkę, a wraca do domu z dywanem. 

Dziś na niektóre aspekty życia codziennego w okresie peerelu można spojrzeć z lekkim rozbawieniem czy ironią. Choć osoby, które przeżyły tamten czas, nie raz wspominają go z dystansem, a często wręcz żartobliwie, to ze wszystkich rozmów i wspomnień wyłania się jedna wspólna myśl "stan wojenny to był czas nieustającego napięcia i poczucia zagrożenia".

Zobacz również: To jedna z najgłośniejszych kradzieży PRL. Złodzieje połakomili się na relikwie

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Polska Rzeczpospolita Ludowa | stan wojenny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy