Głupie dziewczątka i przewodnicy życiowi, czyli jak Polacy udzielają rad
„Udzielę ci rady”. Trzy słowa, trzynaście liter. Wepchnięte nieproszone w czyjeś, a dokładnie ujmując w moje życie, potrafią wyprowadzić z równowagi. Ludzkie usta, częściej te polskie, niż zagraniczne, nieco częściej męskie, niż kobiece, wypowiadają je pewnie, bez zastanowienia i w ugruntowanym poczuciu, że druga strona zapewne ich potrzebuje. Dlaczego nieproszeni o to ludzie, często zupełnie nam obcy, chcą organizować nasz świat według własnego zdania, które innych tak naprawdę… nie obchodzi?
Decydowanie za kogoś mamy w genach? Młode niezdolne do samodzielnego życia
Każdy z nas jest niezależną, autonomiczną jednostką, która ma prawo przeżyć swoje życie w taki sposób, w jaki mu się tylko podoba. Tak to przynajmniej wygląda w teorii. Najpierw jednak rodzimy się absolutnie zależni od drugiego człowieka. Wręcz połączeni z nim fizycznie. Przez pępowinę i łożysko.
Jesteśmy bezzębnymi, śliniącymi się istotami, których higiena, karmienie i przemieszczanie się, zależne jest do pewnego, dość późnego, momentu, od osobników dorosłych.
Osobniki te odpowiadają wobec prawa za swoje potomstwo do ukończenia przez nie 18. roku życia. To kawał czasu, choć ludzkie potomstwo wcześniej zdobywa poszczególne sprawności, które pozwalają na samodzielne życie.
Jednak długi proces bycia odpowiedzialnym za drugiego człowieka sprawia często, że wręcz musimy podejmować decyzje nie tylko za samych siebie, ale za odrębną istotę, jaką jest dziecko. Po latach urządzania komuś życia ciężko jest się od tego odzwyczaić i powiedzieć "idź wolno, to teraz twoje życie, jesteś dorosły".
Takich rad pełne są mądre książki, które pokazują jak nie być toksycznym rodzicem i pozwolić latorośli iść własną drogą, zamiast zawłaszczać sobie jego ścieżkę. Jak trudno się do tej zasady dostosować i nie wtrącać przysłowiowych czterech groszy w każdą decyzję dorosłego dziecka, wie tylko rodzic.
Ale okazuje się, że to nie tłumaczy tego, dlaczego jako ludzie tak bardzo lubimy udzielać rad innym, zupełnie o to niepytani. Wszak nie każdy z nas był czyjąś matką lub ojcem, a rady nieproszony czasem udzielić lubi.
Ja ci świat wytłumaczę. Nie zaprzątaj sobie tym pięknej główki
"Udzielę Ci rady. Przebiegłem kilka maratonów i znam się na rzeczy. Widzę na nagraniu, że masz złe słuchawki, które uwierają w uszy. Polecam ci..." - odczytałam niespodziewanie wiadomość po tym, jak opublikowałam krótki, kilkunastosekundowy film w mediach społecznościowych.
Na filmie biegałam w lesie, a podpis pod nagraniem głosił, że aktywność fizyczna, zwłaszcza w otoczeniu natury wpływa pozytywnie nie tylko na zdrowie fizyczne, ale i psychicznie.
Podkreśliłam, jak bardzo do tego zachęcam i w sumie tyle. W odpowiedzi na to nagranie dostałam wiadomości od zupełnie obcych mi mężczyzn, którzy pragnęli z nieznanych mi powodów udzielić mi kilku rad. Jeden radził kupić nowe słuchawki, bo doskonale wie, że moje obecne uwierają mnie w uszy, drugi w kilkunastosekundowym nagraniu dopatrzył się krzywego ustawienia stopy i musiał doradzić mi, jak poprawnie stawiać ją podczas biegu, a trzeci nie mając pojęcia o moim sposobie żywienia, wyrzucił z siebie zdanie, nie przywitawszy się chociażby zwykłym "Cześć" -
"Po bieganiu polecam wypić napój węglowodanowy. Dobrze ci to zrobi".
Złożyłam rady w całość i kolejny raz dowiedziałam się o sobie samej, że nic nie umiem i chyba nic nie wiem o świecie, w którym funkcjonuje już nieco ponad trzydzieści lat.
To nie pierwszy raz, kiedy otrzymałam takie rady zupełnie nie prosząc o ich udzielanie. Usłyszałam, czy też przeczytałam je wielokrotnie. Odnosiły się do mojego zachowania, wyglądu, decyzji i to przy rozmaitych okazjach.
"Dlaczego weszłaś tylko na Wołowiec? Trzeba było iść w wyższe partie gór", "Słuchaj, widzę, że jesz boczek. Jest za tłusty, zjedz lepiej kurczaka, bo inaczej pójdzie w biodra, a to ci nie służy", "Jak jesteś na Mazurach, to idź do restauracji ‘X’ w Mikołajkach", "Załóż dłuższą sukienkę, masz za grube uda, żeby je pokazywać. Twój chłopak zresztą chyba nie będzie zadowolony z tego, jak wyglądasz", "Chcesz się wspinać? To chyba średni sport dla kobiet", "Nie chcesz mieć dzieci? Powinnaś mieć chociaż jedno, bo to okrutnie egoistyczne" - rzucane jak z karabinu maszynowego opinie i rady towarzyszą mi od lat.
Niektóre zapamiętałam już jako dziecko, lub bardzo młoda dziewczyna. Co ciekawe, częściej takich rad udzielali mi mężczyźni, niż kobiety. Czy świat stanął na głowie i w końcu to kobieta kobiecie potrafi powiedzieć bez magicznego "ale", że świetnie wygląda, cudownie, że biega, realizuje pasje i doskonale radzi sobie w rozmaitych życiowych rolach, a mężczyzna wytknie to, co kobieta właśnie zrobiła źle i jako specjalista jej doradzi?
Skąd ta chęć organizowania kobietom świata według ich przekonań i doświadczeń? Może to szeroko pojęty kryzys męskości, może to wpływ poglądów niektórych grup politycznych w zakresie traktowania kobiet i ich praw w tym kraju, a może przekonanie o wyższości mężczyzny nad kobietą wynikające z wiary w to, że to ona została stworzona z adamowego żebra. Nie na odwrót.
A może to wpływ szowinistycznych, wszechobecnych żartów, niby to zabawnych, ale bawiących tylko pewną grupę panów, o tym dlaczego kobieta nadaje się tylko do sprzątania, i że jest za głupia na nauczenie się do czego służy mrugająca strzałka w samochodzie. Ale przecież to tylko żarty. Nie śmiejesz się? To zapewne właśnie jesteś tą kobietą z tych żartów, ewentualnie masz "te dni" i nic cię nie rozśmieszy, co jest także okrutnie zabawne, prawda?
Nie wiem gdzie leży odpowiedź na pytanie, skąd w niektórych mężczyznach przekonanie o tym, że tak bardzo kobiety potrzebują znać ich zdanie na każdy temat i usłyszeć w tej kwestii milion porad.
Może to wypadkowa wszystkich tych czynników? Jako kobieta nie potrzebuję męskiego opiekuna i przewodnika, który poprowadzi mnie przez życie. Wszelkie kpiące zdania na temat mojej niezależności w formie typu:
"Zobaczymy, jak trzeba będzie wnieść lodówkę na czwarte piętro", zbywam natychmiast odpowiedzią, że wnosiłam paczki z łazienkowymi kafelkami na piąte piętro i złożony, drewniany regał ze szklanymi drzwiami na czwarte piętro. Kafelki nosiłam z przyjaciółką (z nią też z tego samego mieszkania wynosiłam gruz w workach), a z własną matką niosłam meble.
Czy to już się liczy, czy jednak muszę kupić lodówkę i ją wnieść, żeby udowodnić coś mężczyznom? Bo sobie już nie muszę. Co jako kobiety powinnyśmy odpowiadać życiowym doradcom? To, co chcemy i uważamy za słuszne subiektywnie.
Oczywiście ktoś może być wdzięczny za życiowe rady, nawet gdy o nie nie pyta, ale gdy odczuwamy dyskomfort wywołany taką sytuacją, czujemy się atakowani, to nie ma tu miejsca na zaciśnięcie zębów, dygnięcie i podziękowania. Aby wyznaczać granicę, która dotyczy wchodzenia innych ludzi w nasze życie, potrzebna jest stanowczość i jasne artykułowanie tego, czego sobie nie życzymy.
A udzielanie rad, krytykowanie i ocenianie, to jest wejście z całym impetem emocji w życie drugiej osoby. Na to absolutnie nie musimy się godzić, bo żadne złote rady nie są cenniejsze, niż nasz komfort psychiczny.
Polscy specjaliści od wszystkiego. Oto nasz sport narodowy
Chociaż moje osobiste doświadczenia bardziej dotyczą rad udzielanych przez panów, to nie musi się to pokrywać z doświadczeniem innych.
Matki mogą usłyszeć od innych matek rady dotyczące wychowywania w każdym zakresie dziecka i dowiedzieć się przy okazji, jak bardzo źle to robiły do tej pory.
Internet pełny jest "cioć dobrych rad", a na forach internetowych płynie prawdziwa rzeka doradztwa macierzyńskiego, okraszonego wszelkimi formami wyzwisk i zarzutów o robienie krzywdy dzieciom, gdy jedna matka nie zgodzi się z tezą drugiej.
Widać, wówczas, że udzielanie rad wywołuje w "doradzaczach" wielkie emocje ba, wprawia ich wręcz we wściekłość, gdy okazuje się, że ktoś nie ma najmniejszej ochoty wziąć sobie ich słów do serca. Dlaczego tak trudno przyjąć nam zasadę, która niezwykle prosta w swoim brzmieniu, rozwiązałaby choć część problemów na tym polu, czyli "Żyj i daj żyć innym"? Może pokutuje tu system wychowania panujący od lat w Polsce.
Przekonanie, że "dzieci i ryby głosu nie mają", sprawiło, że nie mieliśmy się jak nauczyć stawiania granic. Skąd mieliśmy się dowiedzieć, że mamy prawo mówić głośno "nie" i decydować o sobie i skąd finalnie mieliśmy wiedzieć, że z kolei nie mamy prawa mówić innym, jak mają żyć i nie wypowiadać rad, o które nikt nie pytał?
Skoro wszyscy dorośli mogli mówić małej Kasi przez długie lata, co ma robić, jak wyglądać, co mówić i w co się bawić, to dlaczego dorosła już Katarzyna nie może idąc śladem tego, czego nauczyła się będąc dzieckiem, doradzać w jej ocenie osobom, które potrzebują usłyszeć jej radę?
Takich Katarzyn w Polsce jest całe mnóstwo. Na tyle dużo, że doradzanie można chyba już uznać za nasz sport narodowy. Okazujemy się być specjalistami od wszystkiego.
Czy to wypadek w Tatrach, czy nawet w Himalajach, mecz piłki nożnej, wojna, zatrucie Odry czy jakiekolwiek inne wydarzenie sprawia, że zawsze znajdzie się grono ekspertów i ekspertek, które wie lepiej, niż prawdziwi eksperci od danego tematu.
Zawsze może doradzić i powiedzieć, co trzeba było zrobić, aby wyszło lepiej. Przekonani o własnej wyższości i posiadaniu szeroko pojętej "racji", wyrzucamy z siebie słowa, będąc pewnymi ich ważności i słuszności.
Tak naprawdę chyba krzyczy w nas poczucie, że nigdy te wypowiadane przez nas słowa nie były ważne, my jako "dzieci i ryby", które głosu nie miały, w końcu możemy go mieć i możemy go używać. Problem jednak leży w tym, że gdy już do tego dochodzi, powinniśmy zamilknąć.
Dlaczego? Bo nikt, kto o to nie pytał, nie chce naszych rad i jedyne co ma ochotę nam odpowiedzieć po ich usłyszeniu, to:
"Dziękuję serdecznie za rady. Z wielką chęcią z nich nie skorzystam".