Jak ubieraliśmy choinkę w PRL? "Zaczynało się od hasła <<robimy łańcuch>>"
Choinka w PRL była czymś więcej niż sezonową dekoracją: w prywatnej sferze domu skupiała codzienne doświadczenia epoki - od polityki państwa wobec religijnych obyczajów, przez sklepowe braki, po tradycję, która trwała mimo zmieniających się reguł życia publicznego. Sposób ubierania drzewka mówił więc sporo o hierarchiach i aspiracjach, o dostępności towarów, o domowej zaradności i o tym, jak wspólne rytuały porządkowały zimowy czas.

Papierowe łańcuchy, gwiazdki, aniołki - dziecięca linia produkcyjna świąt
W PRL świąteczna choinka rzadko była pokazem zakupowej obfitości. Częściej stawała się ćwiczeniem z domowej zaradności w warunkach gospodarki niedoboru, gdzie wiele rzeczy po prostu nie było, a jeśli już się pojawiały - to w znikomych ilościach i w zaskakującym momencie.
To wpływało nie tylko na to, co lądowało pod drzewkiem, ale też na to, co trafiało na gałązki. Ozdoby z papieru i bibuły były praktyczną odpowiedzią na realia epoki, w której domowe rękodzieło pełniło rolę zastępczą wobec rynku.
Z perspektywy społecznej to ciekawy paradoks. Z jednej strony państwo próbowało przesuwać akcent z religijnego sensu świąt na neutralne "zimowe" dekorowanie, a w przestrzeni publicznej częściej promowano świecidełka bez odniesień do tradycji. Z drugiej - w mieszkaniach katolickie święta trzymały się mocno.
W tej układance dzieci miały stanowisko pracy absolutnie kluczowe. W wielu domach to właśnie one uruchamiały świąteczną produkcję: cięcie pasków, sklejanie ogniw łańcucha, wycinanie serduszek, robienie rozetek, składanie gwiazdek.

Dorośli dostarczali narzędzia (nożyczki, klej, czasem igłę z nitką), ale tempo i skala należały do najmłodszych.
To była też szkoła materiałowej pomysłowości. Bibuła z papierniczego? Świetnie, ale kiedy jej brakowało, w ruch szły papierowe opakowania, kolorowe kartki wyrwane z bloku technicznego, czasem nawet strony z gazet czy szarego papieru pakowego. Złotko po cukierkach potrafiło stać się "ekskluzywną" wstawką w papierowej dekoracji. A jeśli w domu była folia aluminiowa albo kolorowe wstążki po jakiejś okazji, traktowano je jak skarb o świątecznym przeznaczeniu.
Wspólne wycinanki miały jeszcze jeden wymiar: uczyły pracy w grupie, ale bez szkolnej musztry. A przy okazji, mimochodem, ćwiczono cierpliwość oraz negocjacje społeczne (kto trzyma, kto smaruje klejem, kto rządzi nożyczkami).
Zobacz również:
Wspomina to Marek, dziś po sześćdziesiątce, który dorastał w bloku na osiedlu z wielkiej płyty:
- U nas w domu to się zaczynało od hasła: robimy łańcuch. I nagle człowiek miał poczucie, że wchodzi do jakiejś domowej fabryki. Mama wyciągała klej, tata mówił, że "nie za dużo, bo się rozmoknie", a ja z siostrą cięliśmy paski. Najlepsze były te z kolorowego papieru, ale zwykle kończyło się na tym, co było. Pamiętam, że raz zrobiliśmy łańcuch z pociętych okładek starych zeszytów - wyszedł taki… edukacyjny. A gwiazdki? Składaliśmy kartkę na osiem i wycinaliśmy wzorek, a potem się to rozkładało…. Do dziś mam odruch, że jak widzę nożyczki i papier, to chcę zrobić śnieżynkę - mówi.
Pan Marek trafia tu w sedno: w tych ozdobach liczył się nie tylko efekt, ale sama czynność.
W PRL-u wiele rzeczy było załatwianych, zdobywanych, wystanych w kolejce, wyproszonych spod lady - język epoki kręcił się wokół braku i kombinowania.
Tymczasem przy papierowych ozdobach można było zrobić coś od początku do końca samemu, bez pośredników, bez reglamentacji, bez polowania na towar. W tym sensie łańcuch z papieru był małą deklaracją niezależności.
Nawet jeśli ktoś w klasie miał prawdziwe szklane bombki albo lampki, papierowy łańcuch nie przegrywał całkiem w tym towarzyskim rankingu - bo był długi, widoczny i zwykle robiony wspólnie. A wspólnota to w dekorowaniu choinki waluta mocna, niezależnie od ustroju.
Ten dziecięcy komponent świąt dobrze pokazuje, jak PRL działał na poziomie codzienności: ograniczenia pchały ludzi w stronę kreatywności, a kreatywność budowała rodzinne małe tradycje, które do dziś są pamiętane z zaskakującą czułością.

Natura na gałązkach: orzechy, jabłka, słoma
Taki sposób dekorowania miał długą tradycję, starszą niż sama moda na szklane ozdoby. W polskich domach jeszcze przed masowym pojawieniem się bombek naturalne dodatki były standardem: owoce, orzechy, pierniki, czasem słoma i papier.
PRL tej tradycji nie stworzył, ale ją utrwalił, bo pasowała do realiów epoki. W świecie, gdzie wiele rzeczy było niedostępnych, naturalne ozdoby miały tę przewagę, że nie wymagały ani znajomości, ani szczęścia, ani kartek. Wystarczył koszyk jabłek, garść orzechów i cierpliwość do wiązania sznurka.

Na gałązkach pojawiały się jabłka - czerwone i wyglancowane szmatką, dumnie wiszące jak medale. Były też orzechy włoskie i laskowe, często owijane w sreberka po cukierkach albo przewiązywane nitką. Czasem dochodziły suszone śliwki, a także ciasteczka: pierniki, które mogły pełnić podwójną funkcję - ozdoby i przekąski. Kto choć raz podjadał z choinki, ten wie.
Szczególne miejsce zajmowała słoma. Z niej powstawały proste ozdoby: łańcuszki, gwiazdki, małe krzyżyki, czasem coś na kształt pajacyka. Były lekkie, nie tłukły się, dobrze znosiły przechowywanie, a przy tym miały w sobie coś z dawnej wsi, nawet jeśli drzewko stało w bloku na ósmym piętrze.
W miastach słoma bywała "przywożona" od rodziny ze wsi albo zdobywana przy okazji wyjazdu. Na osiedlach, gdzie życie toczyło się wokół klatek schodowych i wspólnych suszarni, taka ozdoba była jak mały list z innego świata.
Naturalne ozdoby były względnie tanie, dostępne i łatwe do wymiany. Kiedy szklana bombka spadała i kończyła żywot w sposób widowiskowy, jabłko po prostu się zdejmowało i zastępowało kolejnym. W domach, gdzie dzieci i choinka tworzyły relację dynamiczną, to był argument nie do przecenienia. A słoma? Słoma przeżywała więcej niż niejeden komplet szklanych ozdób.
PRL nie był romantyczną szkołą rękodzieła, ale…
Dziś ozdoby choinkowe najczęściej się po prostu wybiera: z półki, z katalogu, z witryny w sieci. W PRL częściej się je wytwarzało - z papieru, słomy, z tego, co było pod ręką. Ta różnica jest większa, niż mogłoby się wydawać, bo dotyczy nie estetyki, lecz doświadczenia. Kupiona bombka bywa ładna, ale zwykle nie ma biografii. Zrobiona własnoręcznie ma ją zawsze.
W tamtym modelu przygotowań choinka była nie tylko efektem, ale też procesem. Nie pojawiała się w domu "gotowa", tylko rosła razem z kolejnymi wieczorami cięcia, wiązania, poprawiania.
Nie chodzi o to, by idealizować epokę niedoboru. PRL nie był romantyczną szkołą rękodzieła, tylko systemem, w którym brak był normą. Ale w tej szarej codzienności choinka dawała przestrzeń, gdzie można było coś stworzyć samemu, bez proszenia kogokolwiek o pozwolenie.







