Dzieci czekały na mandarynkę, czyli mikołajki w PRL
Mikołajki w PRL-u były skromne, ale nie brakło im niepowtarzalnej magii. Dzieci czekały na drobiazgi, które dziś wydają się zwyczajne: kilka cukierków, mandarynkę, małą zabawkę, czasem książkę. W domach i szkołach liczył się sam moment wręczenia - bo za takimi prezentami często stały kolejki, paczki z zakładu pracy albo rodzinne kombinowanie.

Wspomnijmy dziś, o czym marzono 6 grudnia, co trafiało do listów do św. Mikołaja, jak wyglądały mikołajki w domu oraz jak organizowano je w szkole. Będzie o paczkach, przebierańcach w brodzie z waty i o tym, dlaczego małe rzeczy potrafiły wtedy znaczyć naprawdę dużo.
"Potrafiłem dzielić cukierki na raty"
Lista mikołajkowych marzeń w PRL-u nijak ma się do dzisiejszych "must have" z reklam. Była krótsza, bardziej konkretna i - paradoksalnie - przez to bardziej emocjonująca.
Dzieci celowały w rzeczy, które dało się wziąć do ręki, schować do kieszeni i pokazać koledze na przerwie. Królowały słodycze, cytrusy, drobne zabawki, kredki, czasem książka. I jeszcze "żeby to było moje", nie po starszym rodzeństwie, nie "na chwilę", tylko na własność.
Waldek, dziś sporo po sześćdziesiątce, śmieje się, że jego dziecięce pragnienia były zaskakująco praktyczne.
- Ja nie kombinowałem jak w filmach: nie chciałem roweru z kosmosu. Mnie wystarczało, żeby znaleźć w bucie mandarynkę, a pod poduszką czekoladę, taką prawdziwą, nie byle co. A jak do tego była mała resorówka, to już w ogóle - w szkole miałem dzień, jakbym wygrał mistrzostwa świata. Pamiętam, że jako brzdąc potrafiłem dzielić cukierki na raty, żeby "święto" trwało dłużej - wspomina.
- Pisałam do Mikołaja, ale tak naprawdę to był bardziej opis fantazji niż zamówienie. Najczęściej prosiłam o kredki i blok rysunkowy, bo rysowałam ciągle, a porządne przybory znikały szybko. I jeszcze o lalkę, ale nie jakąś wielką - raczej taką, którą można było ubrać w coś uszytego z kawałka materiału - dodaje Joanna, rówieśniczka Waldka.
W mikołajkowych listach przewija się też wątek lepszych wersji rzeczy codziennych: piórnik, który się domykał, notes z ładną okładką, flamastry, które naprawdę piszą, bo poprzednie już drapią papier.
Dla wielu dzieci czymś niemal mitycznym były zabawki "z innych światów" - te, które ktoś widział w Pewexie albo o których opowiadała ciocia po powrocie z zagranicy. Samo marzenie działało jak silnik: podkręcało atmosferę, dawało temat rozmów, budowało ten charakterystyczny grudniowy dreszczyk.
Znaczenie miała nie tylko rzecz, ale też opakowanie. Szeleszczący papier, sznurek, kokardka, mały bilecik. Dziś to detal. Wtedy to była część ceremonii - dowód, że ktoś się postarał. W mikołajki liczyło się więc nie tyle "ile", tylko "co i jak": smak, zapach i ta sekunda, gdy zdejmowano opakowanie z niespodzianki.
Mikołaj, Dziadek Mróz i ideologiczna gimnastyka

W PRL-u oczywiście święta mocno zahaczały o urzędową logikę. Święty Mikołaj był postacią mocno zakorzenioną w tradycji, kojarzoną z Kościołem i religijną opowieścią o biskupie z Miry. W pewnych okresach władze wolały go nie eksponować - szczególnie tam, gdzie państwo miało wpływ na sposoby świętowania: w szkołach, domach kultury, zakładach pracy. Zamiast niego pojawiał się więc przeszczepiony sowieckiej tradycji noworocznej Dziadek Mróz, czasem nawet w tandemie ze Śnieżynką. W praktyce był to ten sam mechanizm - płaszcz, broda, worek - ale z inną metką i innym zestawem skojarzeń.
Oczywiście wpisywało się to często w znamienną dla PRL-u schizofreniczną dialektykę: prywatnie, w domu mówiło się o Mikołaju, dzieci pisały listy adresowane "święty", a tymczasem do szkoły przychodził Dziadek Mróz. Nierzadko dziecko wracało do domu i opowiadało, że "to nie był Mikołaj, tylko Dziadek Mróz", drugie odpowiadało, że "u nas w domu jest Mikołaj i koniec".
- Pamiętam mikołajki w podstawówce jak taki dzień, kiedy nagle wszyscy byli trochę grzeczniejsi - nawet łobuzy i rozrabiacy spuszczali z tonu, bo każdy czekał na swoją kolej. W klasie od rana było jakieś podskórne napięcie: ktoś coś szepnął, że Mikołaj już jest w szkole, że paczki stoją w pokoju nauczycielskim. Człowiek co chwilę zerkał na drzwi, żeby przypadkiem nie przegapić momentu - opowiada pan Waldemar i szczerze przyznaje, że nie mógłby sobie przypomnieć, czy oficjalnie odwiedzał jego klasę Dziadek Mróz, czy święty Mikołaj.
Zobacz także: W PRL-u miał każdy. Ciekawostkę znają nieliczni

Dla dorosłych to była kwestia nazwy, dla młodych - kwestia trzeciorzędna bądź zagadka do rozwiązania. I jak to w takich sytuacjach bywa, dzieci potrafiły mieć swój własny, bardzo pragmatyczny wniosek: im więcej "brodatych dziadków" w grudniu, tym większa szansa na dodatkową paczkę.
Cała ta ideologiczna gimnastyka była grą na przesunięcie akcentów. Zamiast opowieści religijnej mocniej promowano świeckie imprezy: zabawy choinkowe, noworoczne spotkania, wydarzenia w domach kultury. W oficjalnym języku Mikołaj miał być przedstawiany jako sympatyczny bajkowy gość, bez podkreślania jego katolickiej proweniencji.
Jednocześnie - i tu robi się naprawdę interesująco - ludzie nie byli biernymi odbiorcami tej narracji. Zwyczaje działały jak rzeka: czasem zwężała się między betonowymi brzegami instytucji, ale w domach płynęła swoim korytem. Jeśli ktoś chciał mieć Mikołaja, miał Mikołaja. Jeśli ktoś chodził na szkolną imprezę z Dziadkiem Mrozem, traktował to jako element programu, niekoniecznie jako zamiennik rodzinnej tradycji. Efekt? Dwie wersje tego samego dnia mogły istnieć obok siebie, a dzieci - wbrew intencjom dorosłych - uczyły się przy tym ważnej rzeczy: że świat ma czasem dwa języki, oficjalny i domowy.
W praktyce cała ideologia kończyła się zwykle na poziomie dekoracji i nazewnictwa. Czy przyszedł Mikołaj, czy Dziadek Mróz? Dla większości dzieci odpowiedź była prosta: przyszedł ten, kto miał worek.









