Joanna Kulig: Wszystko gra
Dziewczyna z Muszynki, bez znajomości, do wszystkiego dochodziła sama. Co pomogło? Dobra energia i optymizm, który niemal graniczy z zuchwałością. Scenariusz do niemieckiego filmu tłumaczyła z siostrą przez telefon, jadąc pociągiem na casting. Angielski szlifowała, grając z Ethanem Hawkiem i Kristin Scott Thomas. Joanna Kulig uważa, że warto marzyć i sięgać wysoko, najwyżej się nie uda. Udaje się.
Grasz w serialu "O mnie się nie martw". Za chwilę do kin wejdzie film "Disco-polo" z tobą w roli głównej i "Warsaw by night". Zaczęłaś zdjęcia do polsko-francuskiego filmu i jeszcze występujesz w musicalu w teatrze Ateneum. Ciekawi mnie, co robisz, gdy nie grasz, ale nie wiem, czy pytanie w ogóle jest zasadne.
Joanna Kulig: - No tak, moje życie w jakichś 80 procentach składa się teraz z pracy. Choćby dzisiejszy dzień: rano zdjęcia, potem lekcja gry na pianinie, teraz wywiad, wieczorem spektakl, a jutro od świtu będę w klasztorze na planie "Agnus Dei", nowego filmu Anne Fontaine, w którym gram zakonnicę i śpiewam chorały gregoriańskie. Ale nie narzekam. Między tym wszystkim umiem znajdować czas dla siebie. A to zadzwonię do kogoś w przerwie, pogadam. A to zjem kisielek, pójdę na spacer lub na rower. Poza tym tak bardzo lubię to, co robię, że nie zawsze widzę w tym pracę. Często mam wrażenie, że raczej biorę udział w fajnej przygodzie.
Wygląda na to, że firma "Joanna Kulig" ma się nieźle.
- Potwierdzam (śmiech). Gdy kilka lat temu zrezygnowałam z etatu w Starym Teatrze, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Strach był, no bo która młoda aktorka rzuca pracę w takiej instytucji?! Niektórzy się dziwili. Ale ja, kiedy już zaniosłam wymówienie dyrektorowi, szłam przez Kraków dumna z siebie i powtarzałam w myślach: "Aśka, zrobiłaś to!". Kupiłam sobie wtedy zeszyt i napisałam na nim właśnie: "Firma Joanna Kulig". Wtedy to był żart. Po latach stał się faktem. W tym zeszycie wypisałam nazwiska drugich reżyserów, bo to oni zazwyczaj kompletują obsadę, i obdzwaniałam ich, umawiałam się na spotkania. Wzięło się z tego kilka moich ról, m.in. Zuzanna w komedii "Milion dolarów" Janusza Kondratiuka i Wiki ze "Szpilek na Giewoncie". To na pewno był jeden z punktów zwrotnych w moim życiu. Wzmocnił moje przekonanie, że warto ryzykować i iść swoją drogą. Zeszyt zachowałam na pamiątkę.
To dzięki akcji "zeszyt" po raz pierwszy znalazłaś się w obsadzie zagranicznej produkcji?
- Magdalenę Schwarzbart, która kompletowała obsadę do niemieckiego filmu "Zagubiony czas", miałam w swoim zeszycie, ale ona widziała mnie gdzieś wcześniej, więc nie wiem, co tak naprawdę zadecydowało, że zaprosiła mnie na casting. Pamiętam tylko, że jechałam na niego pociągiem z Krakowa do Warszawy z niemieckim scenariuszem w ręku. Miałam niemiecki w szkole, ale pamiętałam piąte przez dziesiąte. Wydzwoniłam więc siostrę, która mieszka w Szwajcarii i dobrze zna ten język. Czytałam scena po scenie z telefonem przy uchu, a gdy czegoś nie rozumiałam, siostra mi tłumaczyła. Ostatnią stronę sczytywałam, dosłownie gdy pociąg wjeżdżał na Dworzec Centralny. I tak poszłam na casting. Z marszu.
Jak ci się udało? Szukali dokładnie kogoś takiego jak ty?
- No właśnie nie! Na szczęście o tym nie wiedziałam (śmiech). Dopiero kiedy już dostałam tę rolę, reżyserka Anna Justice powiedziała mi, że myślała o dużej, tęgiej, dojrzałej kobiecie. Zupełnie inny typ. Ale gdy weszłam, nagle zobaczyła swoją postać we mnie. Musiała jeszcze przekonać do mnie producentów, którzy początkowo uważali, że jestem za młoda do tej roli.
Tobie udają się rzeczy naprawdę niesamowite. W jaki sposób dostałaś rolę w filmie z Ethanem Hawkiem i Kristin Scott Thomas?
- Dostałam e-mail od reżysera Pawła Pawlikowskiego, który widział mnie wcześniej w spektaklu telewizji "Doktor Halina" w reżyserii Marcina Wrony. Przeczytałam w nim: "Joanno, chciałbym ci zaproponować rolę Ani w "Kobiecie z Piątej Dzielnicy". W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, o co chodzi, bo z Pawłem spotkałam się kilka miesięcy wcześniej i wtedy on żałował, że nie ma w swoim filmie roli, która by do mnie pasowała. Dopisał więc w scenariuszu postać Anny, właśnie z myślą o mnie, i okazało się, że jednak zagram. Ale tak naprawdę zamurowało mnie, gdy przeczytałam dalej, że: "w obsadzie Kristin Scott Thomas oraz Ethan Hawke".
- A dwa dni wcześniej dostałam informację, że wygrałam casting do "Sponsoringu" Małgośki Szumowskiej z Juliette Binoche w roli głównej. Pamiętam, że w głowie miałam taką myśl: "Aśka, co się dzieje?! No, to już jest jakiś odlot!", bo przypomniało mi się, że niedługo przedtem w Muszynce oglądałam w telewizji "Angielskiego pacjenta", w którym grały obie te aktorki. Dzień później dostałam jeszcze propozycję roli w spektaklu Krystyny Jandy Wassa Żeleznowa. To wszystko zdarzyło się w ciągu czterech dni! No, po prostu, wielka kumulacja.
Na planie spotkałaś się najpierw z...
- ...Ethanem Hawkiem. Kompleksów nie miałam, ale byłam zestresowana, bo niezbyt dobrze mówiłam wtedy jeszcze po angielsku. Wymyśliłam, że zagadam do niego po francusku. Wiedziałam, że on się uczy tego języka do filmu, a ja już trochę mówiłam, bo przygotowywałam się do "Sponsoringu". To wyrównywało szanse. Ethan też kaleczył francuski, więc szybko się wyluzowałam. Spotkanie było miłe. Za to pierwszy dzień na planie... No, to był skok na głęboką wodę. Okazało się, że kręcimy scenę, w której Anna leży w łóżku z mężczyzną granym przez Ethana. Strasznie to było dla mnie stresujące. Ale jak trzeba, to trzeba. Raz nie to światło, raz "przesuń rękę", a to jakiś detal trzeba było poprawić, a to "powtórzmy to ujęcie". I tak przez osiem godzin! (śmiech)
W "Sponsoringu" miałaś jeszcze trudniej, bo część dialogów musiałaś improwizować. Znałaś już francuski na tyle dobrze, żeby to robić bez problemu?
- Ależ skąd! Na szczęście miałam świetną tłumaczkę Isabelle Jannes-Kalinowski. Ja jej mówiłam, jaki tekst chcę wypowiedzieć, i ona mi go tłumaczyła na francuski. Pisałam sobie kwestię na kartce, powtarzałam kilka razy i wygłaszałam przed kamerą. Język szlifowałam na planie, ale nie tylko. Lubię pływać, zabierałam więc swoją tłumaczkę na basen. Zadawała mi jakąś kwestię, a ja ją wypowiadałam za każdym wynurzeniem. Przez tak intensywny kontakt z językiem zrobiłam spore postępy. Kiedy trzy miesiące później mieliśmy dokrętki, nagle okazało się, że jest problem, bo... mówię za dobrze. Złapałam francuski akcent i to ich "r". Brzmiałam inaczej niż we wcześniej kręconych scenach i musiałam przed kamerą "pogarszać" mój francuski.
Zawsze taka byłaś - przebojowa, energiczna, bezproblemowa?
- Chyba zawsze. W szkole mówili na mnie "Katarynka", bo ciągle gadałam i trudno mi było przerwać. Taki temperament to u nas rodzinne. Moja mama, babcia, rodzeństwo, wujowie i ciotki, kiedy się spotykaliśmy w naszym domu w Muszynce, wszyscy gadaliśmy jeden przez drugiego. A że rodzina spora - ostatnio naliczyłam, że jest nas z osiemdziesiąt osób - zawsze było u nas głośno, wesoło. Ale możliwe, że ja nawet na tle rodziny wyróżniałam się gadatliwością, bo pamiętam, że gdy w dzieciństwie trzeba było coś załatwić u dorosłych, to dzieciaki zawsze mnie delegowały. Może ta przebojowość wzięła się też i stąd, że w rodzinie nikt mnie nie tłamsił, nie krytykował. Gdy dostałam słabszą ocenę w szkole, mama mnie przytulała i mówiła "W porządku, Aśka, jutro będzie lepiej, nie martw się".
Joanna Kulig o pracy na weselach i roli w filmie "Discopolo". Czytaj na następnej stronie!
Kiedy po raz pierwszy przeszło ci przez myśl, żeby z twojej rodzinnej wsi Muszynki, gdzie mieszka 300 osób, wyjechać w świat i spróbować czegoś, czego nikt w twojej wielkiej rodzinie dotąd nie próbował?
- To się tak jakoś samo zadziało. Na pewno inspiracją był udział w programie "Szansa na sukces". Dziś myślę, że to był może najważniejszy punkt zwrotny w moim życiu. Wciąż mam przed oczami ten moment, gdy dostałam telegram od Elżbiety Skrętkowskiej z informacją, że zakwalifikowałam się do programu. Przewinął mi się przed oczami film ze wszystkich moich marzeń: że wygrywam tę "Szansę", że staję się sławną piosenkarką, że mam niezwykłe życie. Biegałam po domu w podskokach. I w jakiś sposób to mi się spełniło, choć w finale "Szansy na sukces" zajęłam trzecie miejsce. Ale wtedy uwierzyłam, że wszystko jest możliwe. I jakoś od tamtej chwili z taką wiarą idę przez życie. Do dziś przyjaźnię się też z Elą. Podziwiam ją za to, że dała wielu ludziom, również mnie, motywację do życia.
Zawsze zdobywasz to, na czym ci zależy?
- Nie zawsze. Kiedy po maturze zdawałam na jazz do Katowic, pani z komisji powiedziała do mnie: "Słyszałaś, żeby ktoś tak piszczał, śpiewając?!". A ja kończyłam właśnie szkołę muzyczną drugiego stopnia, szkoliłam głos od lat, nie byłam amatorką - jak ktoś mógł mnie tak podsumować?! Strasznie to przeżyłam... Egzamin na jazz oblałam dwukrotnie, bo rok później znowu tam zdawałam. Na szczęście podeszłam też do egzaminów na wydział wokalno-aktorski w krakowskiej PWST. I tam się za drugim razem dostałam. Dziś jestem wdzięczna losowi, że mnie na ten jazz nie przyjęli. Nie zostałabym aktorką, nie wiedziałabym, jaka to przygoda. A tak proszę - i śpiewam, i gram, i mam z tego wielką radość i chyba całkiem dobrze sobie radzę. A jeszcze zdarzają mi się takie historie, jak choćby ta w Luksemburgu. Wchodzę tam raz do małego sklepu z kozimi serami, stoję przy ladzie, a tu nagle ktoś mnie ciągnie za rękaw. Odwracam się i co widzę? Kristin Scott Thomas się do mnie śmieje i mówi: "Asia, a co ty tutaj robisz?". Myślałam, że padnę. Okazało się, że ona miała akurat jakieś zdjęcia w Luksemburgu i też wstąpiła tam coś kupić. Jakbym skończyła jazz w Katowicach, pewnie gwiazdy Hollywood by mnie nie zaczepiały w sklepie z serami! (śmiech)
I nie zostałabyś gwiazdą disco polo. Dzięki filmowi, który wyreżyserował twój mąż, Maciej Bochniak, zobaczymy cię wkrótce i w tej roli.
- Ależ to była przygoda! Wcześniej nie miałam pojęcia, że świat gwiazd disco polo jest taki barwny. Bajkowe kreacje, dziesiątki par butów przywożonych z Paryża i zmienianych kilka razy dziennie, przeloty helikopterami na koncerty! Poznałam te realia dość szczegółowo. To nie jest filmowa ściema, tylko fakty czerpane z solidnej dokumentacji. W głowie mi się nie mieściło, że wokół tej muzyki dzieją się takie rzeczy. Ponieważ inspirowałam się trochę postacią wokalistki La Strady - w filmie śpiewam jej piosenkę "Już taka jestem", chciałam się z nią spotkać. Nie doszło do tego, bo ona była bardzo zajęta, ale obejrzałam wiele jej koncertów na wideo.
W młodości dorabiałaś, śpiewając na weselach, dansingach. Miałaś w repertuarze przeboje disco polo?
- Ja akurat disco polo nie śpiewałam - raczej "Kawiarenki" niż "Majteczki w kropeczki".
W "Discopolo" pierwszy raz zagrałaś dużą rolę w filmie kręconym przez twojego męża. Wcześniej wiele razy zarzekałaś się, że to absolutnie nie wchodzi w grę.
- Nie chciałam zostać jedną z tych aktorek, które grają głównie w filmach męża. Ale to już mi chyba nie grozi. Bardziej obawiałam się tego, jak to będzie, gdy mąż zacznie mi wydawać polecenia na planie. Bo w życiu prywatnym poleceń sobie nie wydajemy. Ale wszystko odbyło się profesjonalnie. To doświadczenie raczej potwierdziło, że dobrze się dogadujemy. I żeby uniknąć niewygodnych dla ekipy sytuacji, zachowywałam wobec Maćka zawodowy dystans. Żadnych buziaków, przytulań ani chodzenia do niego na pogaduchy. Kiedy miałam jakąś wątpliwość, pytałam, a Maciek mi wyjaśniał. Jak to normalnie się odbywa między aktorką i reżyserem.
Na co dzień dużo twojej i męża pracy wchodzi do waszej prywatności?
- Oboje mamy wolne zawody, które nas fascynują, więc nie dzielimy życia na zawodowe i prywatne. Często rozmawiam i o moich rolach, i o jego filmach, scenariuszach. Doradzamy sobie i przeżywamy jakoś to, czym każde z nas się zajmuje. Prywatność i praca płynnie się u nas przeplatają. Pilnuję tylko tego, żeby nie przynosić emocji moich postaci do domu. Nigdy mi nie było po drodze z tym typem aktorstwa, w którym oddaje się postaci swoją własną psychikę.
Zaszła u ciebie ostatnio jakaś istotna zmiana?
- Symbolicznym momentem jest może to, że kilka dni temu zameldowałam się w Warszawie. Mieszkam tu od trzech lat, wcześniej przez kilka lat mój dom był w Krakowie, ale meldunek wciąż miałam w rodzinnej Muszynce. A teraz już formalnie jestem warszawianką. Kolejny przełomowy moment.
Na wizyty w Muszynce masz jeszcze czas?
- Udaje mi się dwa, trzy razy w roku.
Gdy wpadasz do siebie na wieś, dla dawnych znajomych jesteś jeszcze "ich" czy już "nie ich"?
- No, pewnie, że "ich". Tu nic się nie zmieniło. Ludzie wiedzą, że ja jestem z mojej Muszynki dumna, że się nią chwalę. Dużo rozmawiam z mamą, przyjaciółkami - czasem wiszę na telefonie po dwie godziny, więc wszystko wiem: a co u tej koleżanki, co u tamtej, co u Pani Ciastoniowej. Na bieżąco jestem z muszyńskimi sprawami. Dużo ludzi ogląda też serial O mnie się nie martw, przychodzą potem do mamy, komentują, kibicują mi. Żyję w muszyńskiej społeczności, mimo że mnie tam nie ma. Tęsknię za tym, żeby tam pobyć dłużej. Przejść się do sąsiadów, odwiedzić przyjaciółkę, z którą siedziałam w ławce w podstawówce. Albo wpaść do "Węgierskiej Korony" - to taka fajna knajpa, gdzie czasem grają muzycy jazzowi. Mam też blisko domu mój ukochany sosnowy las. Kiedyś ciągle chodziłam tam na grzyby. Czasami mi tego brakuje.
To, że jesteś aktorką, która gra z gwiazdami Hollywood, nikogo tam w twojej rodzinnej wsi nie peszy?
- A gdzie tam! To już nie te czasy. Przecież w co drugiej rodzinie czyjeś dziecko pracuje w Londynie albo gdzieś na Zachodzie. Ludzie podchodzą do tego, co robię, bardzo zdrowo, zwyczajnie. I jestem im za to wdzięczna.
Myślisz czasem, że mogłaś zostać w Muszynce? I jak by to było?
- Myślę, zdarza się. Pewnie czułabym jakieś niespełnienie, bo zawsze ciągnęło mnie w świat. A tak wiem, że w moim życiu wszystko jest na swoim miejscu, wszystko gra.
A gdzie cię można dzisiaj spotkać w Warszawie?
- W "Wedlu". Mam tam taką swoją ulubioną czekoladę ze śliwkami. Czasem bywam też w knajpce na Chmielnej, gdzie podają świetne zupy. No i w moim ukochanym teatrze "Ateneum". Panuje tam tak rodzinna atmosfera, że czasem czuję się jak w domu. Panowie techniczni mnie rozśmieszają, ja przynoszę z domu obiadki i częstuję kolegów. I różne zabawne rzeczy się zdarzają. Niedawno czesano mnie do spektaklu, więc miałam wałki na włosach. I w tych wałkach poszłam po kawę do barku. O, matko, jaki dostałam ochrzan od pani Lusi, naszej garderobianej: "Nikt nie powinien wiedzieć o tych wałkach! To tajemnica! Aktor dopiero na scenie może się pokazać ludziom, już przeobrażony!". Z panią Lusią, która jeszcze z Gustawem Holoubkiem pracowała, nie ma żartów. (śmiech) Musiałam jej przyznać rację. Więcej tak nie zrobię. Czegoś mnie nauczyła, a ja lubię się uczyć.
Jest coś, czego teraz chciałabyś się nauczyć?
- Kaligrafii! Dostałam od męża książkę na ten temat i mnie zafascynowała. Marzę, żeby zapisać się na kurs i nauczyć różnych ozdobnych rodzajów pisma. Jestem analogowa, lubię papier, różne jego faktury, grubości. Choć nigdy nie miałam pokusy, żeby na przykład zbierać książki. Wypożyczam z biblioteki, czytam i oddaję. W ogóle nie lubię zbyt wielu przedmiotów wokół siebie. Nawet wycięłam kiedyś z gazety tytuł artykułu, który brzmiał: "Mam tylko sto rzeczy". Przytwierdziłam go magnesem do lodówki. Kolekcjonuję tylko plany pracy. I to od czasów pierwszych filmów, w których grałam. To taka kartka, którą na planie filmowym dostaje się każdego dnia. Widać na niej, co ma się dziać, godzina po godzinie. To jedyna rzecz, do której mam słabość. Poza tym dążę do minimalizmu. Niedawno spędziłam dwa tygodnie w Paryżu na kursie językowym - ciągle szlifuję języki, i spakowałam się na ten wyjazd w jedną niedużą walizkę. Bardzo mi z tym było dobrze. Umiem z taką jedną walizką świetnie funkcjonować.
Marzyłaś o sławie i ją zdobyłaś. O czym teraz marzysz?
- O prostych rzeczach. Żeby pojechać gdzieś na miesiąc i móc się odłączyć od maili, telefonów. Pobyć sama z sobą, poczytać odłożone na później książki, ugotować mężowi pyszny obiad. Nie mam jakiegoś wielkiego marzenia, bo życie tak mi się toczy, że wszystkie marzenia mi się spełniają. Szczęśliwa jestem i w życiu osobistym, i jako aktorka, więc staram się to szczęście szanować, niczego nie zepsuć. Marzę, żeby dalej było tak pięknie, jak jest teraz. Po prostu.
Rozmawiała Anna Jasińska
Twój STYL 2/2015