Marta Pankiv: Marzę tylko o tym, żeby przestała lać się krew

Marta Pankiv przyjechała do Polski 20 lat temu. Jest nauczycielką, od kilku lat ma obywatelstwo polskie. Gdy tylko dowiedziała się, że Rosjanie zaatakowali jej kraj, ruszyła rodakom z pomocą. Każdą wolną chwilę spędza na dworcu, rozmawiając z uchodźcami. Zgłosiła się, jako wolontariusz do wielu akcji. Rozmawiając z nami, była w drodze. Wiozła dary na Ukrainę.

Pani Marta codziennie angażuje się w akcje pomocowe
Pani Marta codziennie angażuje się w akcje pomocowe archiwum prywatne

Magda Weidner, INTERIA.PL: Spodziewała się pani, przeczuwała, że pewnego dnia obudzimy się w innym świecie? Tak brutalnym świecie?

Marta Pankiv: - Do Polski przyjechałam 20 lat temu. Przez te wszystkie lata starałam się być na bieżąco z informacjami. Media rosyjskie śledzę do dzisiaj. Ale nie spodziewałam się, tego, do czego doszło. To, co obserwuję - narracja rosyjska, która jest już ponad 10 lat, to jest taka sama narracja, jak była w Związku Radzieckim. Pewnego dnia, kiedy mieszkałam już w Polsce, włączyłam państwową rosyjską telewizję i nie mogłam się otrząsnąć. Poczułam się, tak jakbym znowu była w Związku Radzieckim. Mam 52 lata i proszę mi uwierzyć, narracja była taka sama, jak wtedy. Mówiono: "jesteśmy otoczeni wrogami", "jesteśmy zbawcami świata", "tu jest prawda". Ławrow czy Putin przekazywali, że na Ukrainie rządzi polityczna junta, odbywają się nocne pochody, najwyższa rada Ukrainy decyzje podejmuje pod lufami, jest zastraszana, itd. Dla nas do pewnego stopnia było to śmieszne, bo jak można w taki stek bzdur wierzyć. Taka narracja prowadzona jest na rynek wewnętrzny, dla swoich obywateli. Przykro mi to mówić, ale niestety większość obywateli Rosji w to wierzy. Oni żyją w matrixie. Możemy zawsze mówić: propaganda, propaganda. Ale co stoi za tą propagandą? Przekaz kończy się tym, że jesteśmy otoczeni wrogami, nie słuchajcie tego, co mówi Zachód. To wszystko jest wrogie. Odcinają ludzi od prawdy...

To jak zareagowała pani na wiadomość o tym, że Rosja zaatakowała Ukrainę?

- Pierwszy dzień odbywał się u mnie w tak zwanym trybie "slow motion". Byłam jakby zawieszona, otulona jakimś styropianem albo watą. Po tym zaczęła się już taka gorączkowa próba rzucania się, szukania czegoś, co można byłoby zrobić. Cały czas jest tak, że mam takie zmiany od gorączkowego: "co by tu zrobić, jak pomóc", do takiego totalnego dołu. Nie to, że nie wierzę w sens wszystkiego, ale organizm opada z sił i siedzę w kącie, ściśnięta cała. Od początku mam takie wahania. W Drohobyczu mieszka moja mama, nie chce wyjechać...

Byłam jakby zawieszona, otulona jakimś styropianem albo watą
mówi Marta Pankiv

Ma pani z nią kontakt?

- Cały czas jesteśmy w kontakcie. Oczywiście od razu z bratem, który już 1,5 roku jest w Polsce, chcieliśmy ją jak najszybciej przywieźć do nas. Mama odmawia. Uważa, że ludzie, którzy mają małe dzieci, powinni je ratować, powinni robić wszystko, żeby przeżyć. Mówi, że jest w takim wieku, że przyjmie swój los na swojej ziemi i nigdzie nie będzie się tułać.

Zaakceptowała to pani? Pozwoli mamie zostać? 

- Z przykrością i nie od razu, ale tak. Ja ją rozumiem w tym sensie, że moja decyzja na jej miejscu byłaby taka sama. Gdybym miała możliwość, bardzo chętnie pojechałabym z konwojami pomocy humanitarnej. Ludzie się boją. Ja zgłaszam się na ochotnika. Dla mnie jest to tak naturalne, jak wyciągnięcie komuś ręki z pomocą.

Od początku zaczęła pani pomagać rodakom. Być przy nich, wspierać dobrym słowem.

- Od razu. Dużo ludzi z Ukrainy nie zna języka polskiego, nie wie nawet, jakie hasło w wyszukiwarkę internetową wpisać. Co zrobić, gdzie zadzwonić. Zgłosiłam się do pomocy, wysłałam ankiety m.in. do polskiej akcji humanitarnej, do wolontariatu, do pomocy przy dzieciach. W szkole, w której pracuję, też uruchomiliśmy zbiórkę rzeczy. Kiedy tylko mogę, chodzę na dworzec, bo wiem, że ludziom jest potrzebna pomoc psychologiczna. Nawet nie w tym sensie, żeby to był zawodowy psycholog, ale ktoś, kto by do nich podszedł i zaczął pytać: "Skąd jesteście?", "Jak wyglądała droga?". Potrzebują z kimś się dogadać w swoim języku. Jasne, że wolontariusze podchodzą, oferują pomoc. Jestem z rodzinami, które spotkam na dworcu, dopóki mogę. Rozmawiam, czekam, aby bezpiecznie wsiedli do pociągu. Czują, że mogą mi zaufać. Opowiedzieć to, czego nie opowiadają między sobą. Zostawiam wszędzie swój numer telefonu. Chcę pomagać, ile tylko będę mogła, na ile starczy mi sił.  Teraz też jestem w podróży. Jedziemy zawieść dary. Mamy trzy samochody z ramienia firmy, w której pracuje mój partner. Załadowane są różnymi potrzebnymi rzeczami. Wracając, zabierzemy do Polski kilka osób.

Wsparcie, natychmiastowa pomoc. Takich reakcji oczekiwała pani od Polaków?

- Kiedy przyjechałam do Polski i pierwszy raz poszłam do urzędu, to jak mnie potraktowano, na ile to było odmienne od tego, co znałam w domu, od razu wiedziałam, że ja chcę w tym kraju żyć. I później kilka razy, gdy w prywatnym życiu miałam kryzysy, nikogo nie prosiłam o pomoc, a ludzie sami przychodzili. Oczekiwałam takiej właśnie reakcji. Wiedziałam, że Polacy są bezinteresowni, otwarci. Wiedziałam, że nie będą obojętni wobec takiej tragedii. Ludzie, którzy mieszkają tutaj krócej, albo dopiero przyjeżdżają, nie mają słów. Są w szoku i doceniają każdą, nawet najmniejszą pomoc. Ogromne wsparcie mam też w pracy. Pracuję z młodzieżą, jestem wychowawczynią i to, jakie wsparcie psychiczne otrzymałam od uczniów, ich rodziców, jest niesamowite. Widzę, jak ci chłopcy, którzy jeszcze dwa tygodnie temu rozrabiali, w jednej chwili wydorośleli. Widać to w ich zachowaniu, w odbiorze sytuacji, w zachowaniu powagi. Jestem im za to wdzięczna.

Chyba nie ma osoby, która od razu po przebudzeniu nie sprawdza, co się wydarzyło. Jakie są najnowsze informacje z Ukrainy, zadając sobie przy tym pytanie, do czego jeszcze zdolny będzie Władimir Putin?

- Znając mentalność totalitarną, przykro mi to mówić, ale uważam, że w tej chwili, wszystko jest możliwe. Natomiast, w jakim stopniu? Trudno powiedzieć. W Rosji i dopóki byliśmy częścią Związku Radzieckiego, nigdy najwyższą wartością nie było życie człowieka. Rzucić ludzi nawet swoich dla jakiejś idei, którą ktoś ma, to jest rzecz naturalna. Dla idei, że "będziemy wielcy", poświęca się ludzi...

A co myśli pani o zachowaniu Wołodymyra Zełenskiego, prezydenta Ukrainy, który okrzyknięty został bohaterem. Co przekazują znajomi, z którymi ma pani kontakt?

- Znałam go z czasów kabaretu. Dużo się mówiło o tym, że za każdym prezydentem Ukrainy stoi jakaś grupa oligarchów, więc czy i w jakim stopniu był marionetką, tego nie wiemy. Miałam o nim raczej neutralne zdanie. Natomiast z przekazu mojej mamy wiem, że coraz więcej osób, jeszcze przed wybuchem wojny, się do niego przekonywało. Obserwowaliśmy, jak z aktora na scenie stawał się rzeczywiście politykiem. Naprawdę jestem pełna podziwu. Boję się myśleć, co teraz odczuwa, pod jaką presją działa. Nie mam pojęcia, czy w ogóle śpi. Ale trzeba przyznać, że to jest pierwszy prezydent w historii Ukrainy, który jest cały czas między ludźmi. Pierwszy raz czujemy, że nie jest tak, że istnieje bańka władzy, która żyje sama dla siebie, a reszta kraju żyje sama dla siebie. Tylko czujemy w końcu jedność z tą władzą.

Myśli pani o przyszłości swojego kraju? Czy kiedyś Ukraińcy będą w stanie wybaczyć ?

- Zawsze mówię, że jeżeli nie wiemy, co się wydarzy, trzeba zobaczyć, co w takich sytuacjach już było. No i będzie mniej więcej tak samo. Czas wszystko na pewno zaleczy. Ale na pewno nie będzie umieć wybaczyć to pokolenie, na którego głowy padały bomby. Na razie jest straszny ból i może jeszcze bardzo długo same słowa Rosja, Rosjanin, mimo że umysł będzie mówił, że nie należy odczuwać nienawiści, po prostu będą powodować ból. Nie wyobrażam sobie nawet, jak ta wojna mogłaby się zakończyć. Teraz marzę o jednym. Marzę tylko o tym, żeby przestała lać się krew. Żeby jak najmniej ludzi zginęło...

***

Kilka godzin po zakończeniu rozmowy, zadzwoniła do mnie pani Marta. Wracała bezpiecznie do Krakowa. Z Ukrainy jechała z nimi już babcia z wnuczkami. Przyjechały z miasta Kremenczuk (ok. 1200 km od Krakowa), droga zajęła trzy doby.

- Byliśmy w pokojach, uczyliśmy się. Nagle zaczęły wyć syreny, wszyscy wpadli w panikę. Pobiegliśmy do babci. Razem uciekliśmy do schronu. Nie mogliśmy spać, baliśmy się, że jakiś pocisk uderzy w nas, że coś wybuchnie...
to relacja 14-latki, którą z Hali Kijowskiej odebrała pani Marta

Dziewczyna i jej młodszy brat są przerażeni tym, co dzieje się w Ukrainie. Nie mogą doczekać się nocy, którą prześpią bez strachu i odgłosów wybuchów - opowiedziała nasza rozmówczyni.

Babcie z wnukami pani Marta odebrała z Hali Kijowskiej w Korczowej
Babcie z wnukami pani Marta odebrała z Hali Kijowskiej w Korczowejarchiwum prywatne

***

Schronienie, czysta woda, ciepłe posiłki, ubrania, koce... Dzieci z Ukrainy potrzebują twojej pomocy!

Wesprzyj zbiórkę Fundacji Polsat wpłatą na konto: 96 1140 0039 0000 4504 9100 2004 z dopiskiem "Dzieciom Ukrainy" lub wysyłając SMS o treści POMOCna numer: 7531

Oferujesz pomoc/szukasz pomocy?

***

Atak Rosji na Ukrainę. Jak rozmawiać o tym z dziećmi?© 2022 Associated Press
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas