Mężczyzna, który nie potrafi kochać

To opowieść kobiety, która przyszła do mnie na terapię. Żyła z mężczyzną, który na przemian uwielbiał ją i upokarzał, opowie o tym sama, lepiej niż zrobiłabym to ja – mówi psychoterapeutka Małgorzata Ohme.

"Przez lata uczyłam się nie ufać swoim odczuciom, zaprzeczać temu, co widzę, i idealizować"
"Przez lata uczyłam się nie ufać swoim odczuciom, zaprzeczać temu, co widzę, i idealizować"123RF/PICSEL

Iść do psychologa z powodu faceta, mając prawie czterdziestkę na karku? Wariactwo - myślałam. Choć w moim środowisku prawie każdy do kogoś chodził, a rozmowy na temat doświadczeń terapeutycznych wypełniały wieczorne spotkania przy winie i szepty na korytarzach korporacji.

Ja pomyślałam o tym dopiero, gdy M. pojawił się w moim życiu. Nie od razu. Najpierw było miło. Poznaliśmy się u znajomych. Drink, small talk. Dzwonił i wysyłał mi wiersze SMS-ami. Był czarujący, zabiegał o mnie, choć byłam świeżo po rozstaniu i nie miałam ochoty na nowy związek. Zabierał mnie na wystawy, robił mi zdjęcia, opowiadał o książkach. Dzwonił wieczorem, by zagrać dla mnie na pianinie. Nie zauważyłam, jak wpadłam po uszy.

Po trzech miesiącach znajomości nie wyobrażałam sobie życia bez niego. I wtedy zaczęła się ta moja golgota. Z kilku telefonów dziennie przeszedł do jednego na trzy dni. Najczęściej dzwonił, gdy był chory, miał kaca czy depresyjny nastrój. Kiedy domagałam się kontaktu, oburzał się i tłumaczył nerwowo, że zmuszanie go do dzwonienia, gdy nie ma na to fazy, jest zabijaniem spontaniczności, tego, co najpiękniejsze w związku.

- Chcesz, żebym dzwonił tylko dlatego, że powinienem? Sprawi ci to radość? Mnie by nie sprawiło - ucinał dyskusję, a ja zastanawiałam się, czy może nie ma racji.

Wytrzymywałam dzień, dwa i pragnęłam go usłyszeć, zobaczyć. Byłam zakochana i potrzebowałam kontaktu. On nie.

Nocował u mnie czasami, ale nigdy niczego po sobie nie zostawiał. Jakby zamazywał ślady: starannie pakował szczoteczkę, bieliznę, okulary, książkę. Zawsze w tę samą czerwoną turystyczną torbę.

Nie zauważyłam, że dostosowuję swoje zachowania do jego zwyczajów. Przynoszę do niego kosmetyczkę, którą zabieram w takim samym stanie, gdy wychodzę. Szczoteczkę zostawiałam w ukrytym miejscu na jego półce. Na początku podejrzewałam, że może ma kogoś oprócz mnie albo udaje przed innymi, że nie istnieję. Potem zrozumiałam, że pozostawianie śladów byłoby dowodem na związek, a on nie chciał być w związku - przynajmniej nie w takim, jak ja sobie wyobrażałam.

Nigdy nie określał się do końca, czy się spotkamy w weekend, czy zostanie na noc. Nienawidził zobowiązań. Aktualne było to, na co umówiliśmy się danego dnia. Przyszłość nie istniała.

Każda rozmowa dotycząca jakichkolwiek planów kończyła się awanturą. Może z wyjątkiem momentów, gdy był słaby (jak wyżej) lub gdy bał się, że odejdę. Wtedy rzucał mi: "Moglibyśmy mieć takie mieszkanie w centrum" albo "Nie wykluczam, że chciałbym jeszcze mieć dziecko". Kiedyś, za jakiś czas, może. Nie miałam dzieci, więc kwestia planów była dla mnie bardzo ważna, bo byłam już po trzydziestce, gdy go poznałam.

On miał dwie córki, które kochał i które mu wystarczały w zupełności. Powinnam była to widzieć, ale nie widziałam. Podobnie jak nie umiałam wyciągnąć wniosków z tego, że nie byliśmy w stanie zaplanować żadnych weekendów ani wakacji. Wściekał się, gdy chciałam coś zabukować, i odsuwał to w czasie tak długo, aż brakowało miejsc.

Potem zrozumiałam, że on nie chciał nigdzie ze mną wyjeżdżać, a rezerwacja byłaby zobowiązaniem. Dlatego nigdy nie dziękował mi za zorganizowanie żadnej naszej wycieczki niespodzianki. A jednak je robiłam, bo miałam go na wyjazdach na wyłączność. On, ja, Paryż.

Tworzyłam sobie taką iluzję, że jesteśmy razem, jest pięknie i nadzieja wypełniała moje serce. Prawda jest taka, że wracałam z tych wyjazdów w jeszcze gorszym stanie. Miał dużą wiedzę, więc to on stawał się przewodnikiem. Słuchałam zauroczona, jak opowiadał o historii czy architekturze.

Tylko wciąż mnie pouczał, krytykował. Miałam wrażenie, że staję się jego cieniem. W Pradze każdego ranka, nim się obudził, biegłam po kawę dla niego i croissanta. Nie wiem dlaczego. On nigdy nie przyniósł mi kawy. Rzadko cokolwiek od niego dostawałam. Najczęściej gdy wiedział, że przegiął. Kiedy zauważył, że staję się nieobecna. Czyli najczęściej wtedy, jak mnie zranił lub kolejny raz odrzucił.

Po półtora roku pierwszy raz go zostawiłam. Straciłam nadzieję, że coś z tego będzie, i postanowiłam odbudować swoje życie. Z dnia na dzień stawałam się silniejsza, pomogli mi przyjaciele i rodzina. Najpierw był obrażony. Potem dzwonił, pisał, błagał. Czułam, że dostaję nagrodę za wszystkie moje starania, za to, jaka byłam dobra dla niego.

 "Był czarujący, zabiegał o mnie, choć byłam świeżo po rozstaniu i nie miałam ochoty na nowy związek."
"Był czarujący, zabiegał o mnie, choć byłam świeżo po rozstaniu i nie miałam ochoty na nowy związek." 123RF/PICSEL

Po kilku tygodniach wybraliśmy się na kolację i zostałam u niego na noc. Seks był wspaniały, jak nigdy przedtem i... nigdy potem. Zobaczyłam faceta, o jakim marzyłam.

Wszystko wróciło "do normy" po dwóch kolejnych miesiącach. Gdy zapytałam, co z tym mieszkaniem, o którym rozmawialiśmy, parsknął śmiechem i powiedział, że nigdy nie miałam wyczucia czasu. Ma duży projekt w pracy i ostatnie, czym byłby się w stanie zająć, to przeprowadzka. Gdy szepnęłam, że we wszystkim pomogę, powiedział, że zachowuję się jak desperatka. Te słowa były jak zadra, która utkwiła w moim sercu na długo.

Stoję teraz przed drzwiami terapeutki, a sesja zacznie się za 15 minut. Zostawiłam go jeszcze dwa razy. Nawet w międzyczasie spotkałam świetnego faceta, z którym mogłabym być. M. oszalał wtedy i się oświadczył. Wróciłam więc z katalogiem sukien ślubnych. Gdy zapytałam, czy z tego ślubu wrócimy do wspólnego domu, obiecał, że tak. Możemy wynająć razem apartament, już czegoś szuka i tak dalej. Stek bzdur.

Nie było żadnej pani Ani z biura nieruchomości, żadnego Kostasa, który organizował śluby w Grecji, nikt nie wiedział o jego planach. Ba, niewielu jego znajomych wiedziało w ogóle o moim istnieniu.

I w krótkim czasie znowu wróciliśmy do momentu, gdy zaczął szydzić: tym razem powiedział mi, że zachowuję się, jakby miał mi uciec ostatni pociąg.

Kilka miesięcy temu odkryłam SMS-y. Wyznawał uwielbienie jakiejś dziewczynie, wysyłał jej wiersze i nagrywał się, grając na pianinie. Czego jeszcze potrzebuję, by odejść?

Drzwi gabinetu otworzyła mi drobna blondynka. Podała mi rękę i wskazała pokój po prawej stronie. Stały tam dwa fotele przedzielone małym stolikiem. Przyjemnie. Wbiłam się w jeden, a ona wróciła z notesem. Powiedziała, że ma na imię Małgorzata, że będzie notować, a po dwóch takich spotkaniach zaproponuje mi terapię. Zaczęłam mówić. Płakałam i mówiłam, mówiłam i płakałam. Małgorzata wyglądała na zatroskaną i czasami uśmiechała się do mnie ciepło. Pod koniec drugiej sesji zapytała:

- Czego oczekuje pani od tych spotkań? Co mogłabym dla pani zrobić?

- Nie chcę zwariować - odpowiedziałam.

- Tak się pani czuje teraz? - zapytała.

Zamyśliłam się. Wiele razy czułam, jak kręci mi się w głowie, widziałam, jak zapadam się w czarną dziurę, jak na zjeżdżalni w aquaparku, z której z hukiem wpadasz do wody. Nie wiedziałam już, co jest prawdą, a co sobie wymyśliłam. Tyle razy mówił mi, że wszystko jest dobrze, a ja tworzę problemy, bo nie rozwiązałam konfliktów ze swojego dzieciństwa.

Milion razy żałowałam, że powiedziałam mu o mojej matce, która piła. Zawsze używał tego w awanturach: "Dlatego jesteś taka zdesperowana, nie wiesz, co to normalna rodzina". Może się myliłam, robiłam coś źle? Nagle miałam ochotę go bronić... Bo może ten związek mógł się udać?

- Chodzi o to, że czasami myślę, że mogłam sobie to wszystko wymyślić.

- Ból? Smutek? Frustrację? To sobie pani wymyśliła? - spojrzała mi w oczy.

- Nie, tego sobie nie wymyśliłam. Nie chcę tak żyć - i wtedy padły te słowa.

Powiedziałam i poczułam, że nie chcę tak żyć. Nie chcę żyć w niepewności. Nie chcę żyć samotnie. Nie chcę się bać. Nie chcę niczego nie dostawać. Nie chcę być desperatką. Nie chcę stać na dworcu i myśleć, że mi wszystko sprzed nosa odjeżdża. Nie chcę się upokarzać. Nie chcę tęsknić. Nie chcę czuć się niekochana. Nie chcę więcej tracić czasu. Powiedziałam to głośno. Psychoterapeutka nachyliła się i podała mi książkę.

- Przeczytaj i na następnej sesji pogadamy o tym - powiedziała.

"Mężczyźni, którzy nie potrafią kochać". O mnie i o każdej kobiecie, która żyje z takim facetem. "Może nim być mężczyzna, który po pierwszej, wyjątkowo udanej randce więcej się do ciebie nie odezwie, albo natarczywy wielbiciel, który zdobędzie cię tylko po to, żeby porzucić po wspólnej nocy, albo twój oddany przyjaciel i kochanek, który zacznie sabotować wasz związek, gdy tylko spostrzeże, że jesteście na dobrej drodze do małżeństwa.

Może być też tak, że mężczyzna wytrwa aż do ślubu, by zaraz potem, w odpowiedzi na ciążące mu więzy, stać się obojętnym na twoje emocjonalne potrzeby, a nawet niewiernym czy brutalnym w zachowaniu". Wróciłam z książką do domu.

M. dzwonił kilka razy, a ja nie odebrałam. Zawsze wyczuwał, gdy myślałam o rozstaniu. Oddzwoniłam potem i spokojnym tonem powiedziałam mu, że byłam zajęta. Na weekend pojechałam z przyjaciółką w góry i było mi dobrze jak nigdy. Siedziałyśmy pod niebem w Tatrach, a ja pierwszy raz od długiego czasu poczułam nadzieję, która nie miała niczego wspólnego z nim.

Wiedziałam jednak, że muszę zrozumieć, co jest we mnie takiego, że go wybrałam i nie umiałam odejść przez te lata. Co pozwalało na upokorzenia, na ignorowanie bólu i rozpaczy. Co zatykało uszy na złe słowa.

Pani Małgorzata zadawała sporo pytań. Rozmawiałyśmy o mojej mamie, o jej piciu, o tym, że nigdy nie wiedziałam, co mnie czeka w domu. Z nią też nie było żadnej przyszłości. Okrutne słowa po alkoholu, odrzucenie przeplatały się z momentami jej trzeźwości. Miałam wtedy ten sam "honeymoon" co z M., kiedy szalał, by mnie odzyskać.

I wciąż ta niepewność, czy moje myśli, uczucia, spostrzeżenia są właściwe. "Jesteś psychiczna", mówiła mi mama, gdy mając kilkanaście lat, oskarżałam ją o picie. "Nic nie piłam!!!", krzyczała, a ja widziałam błędny wzrok.

"To ty powinnaś się leczyć, przecież nie tknęłam alkoholu od dwóch miesięcy" - gdy stałam z kolejną znalezioną w pralce butelką. Przez lata uczyłam się nie ufać swoim odczuciom, zaprzeczać temu, co widzę, i idealizować. Żyłam Paryżem z ukochanym, zamiast z prawdziwym M. Bo może jak już dam z siebie wszystko, to w końcu zasłużę na tę miłość.

W dzieciństwie prezenty dla mamy, sprzątanie domu, praca wieczorami w hipermarkecie, żeby zapłacić rachunki, świetne oceny, zero problemów. Z M. było tak samo: kawa do łóżka, gotowanie obiadów, niespodzianki, wyjazdy - zero problemów. Weszłam w ten związek, bo pozwolił mi pozostać w tej samej roli z dzieciństwa. Zrozumiałam to szybko, ale nadal nie miałam pojęcia, jak odejść i już nie wrócić.

- Co panią zatrzymuje? - zapytała terapeutka. Minęły już wtedy dwa miesiące naszych spotkań.

- Miłość. To, że go kocham - odpowiedziałam jak zawsze.

- Co to znaczy według pani "kochać"?

Zamyśliłam się. Dawno nie zadawałam sobie tego pytania. Przyjęłam, że skoro zostaję, to kocham.

- Nie wiem, to chyba znaczy czuć namiętność, tęsknić, ufać, wspierać, wierzyć, że będzie dobrze, mieć plany, chcieć być blisko, przynależeć - zaczęłam wymieniać i jednocześnie usłyszałam, jakie to dalekie, jakie niepodobne do mojego związku. Nie było w nim takiej miłości. Więc co?

- Myślę, że to uzależnienie - powiedziała. Jaka jest droga do wyleczenia? Abstynencja. M. płakał i obiecywał. Odezwała się jego rodzina (on cię tak kocha). Obrączki (czy wolę złote czy platynowe?). Bilet do Afryki lub Australii, już nie pamiętam.

Nie złamałam się tym razem. Mam wybór między zdrowiem a chorobą. Straciłam cztery lata życia i nie chciałam marnować ani chwili dłużej. Oczywiście tęskniłam. Oczywiście idealizowałam. Chciałam tysiąc razy przepraszać i błagać o powrót, ale w alkoholizmie jest podobnie. Pragniesz napić się jeszcze jeden raz w życiu. 

Wiedziałam, że jest tylko jedno wyjście: wyciąć M. ze swojego życia. W końcu przestał dzwonić. Widuję go czasami, słyszę, jak nawija innym makaron na uszy, i czuję ulgę. Wciąż chodzę na sesje, choć Małgorzata mówi, że jestem już dostatecznie silna, by radzić sobie sama. Myślę, że udało mi się z tego wydostać, bo zobaczyłam mój związek jej oczami. Ona mówi, że to jednak moje oczy. Może ma rację?

Chodzę dużo po górach, śni mi się często morze - jak płynę w jego bezkres. Jestem wolna. Jestem zdrowa. Jestem szczęśliwa. Każdej osobie w podobnej sytuacji mówię: "Tak, są mężczyźni, którzy nie potrafią kochać". Uciekaj. Natychmiast.

PANI 10/2018

Małgorzata Ohme - jest psychoterapeutką, pracuje  z dziećmi i rodzinami. Nam opowiada o szczególnie ciekawych przypadkach  ze swojej praktyki.

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas