Samotność w dużym mieście. Dlaczego wracamy do swoich małych ojczyzn?
Poczucie osamotnienia, rozczarowanie, brak szeroko rozumianego bezpieczeństwa, czynniki ekonomiczne i wreszcie - potrzeba szukania siebie na nowo w miejscu znanym i, przynajmniej w teorii, przewidywalnym. Oto dlaczego Polacy decydują się na powrót z dużych miast do mniejszych, rodzinnych miejscowości lub wsi. Choć w wielu przypadkach „zerwanie” z Warszawą, Krakowem czy Wrocławiem wydają się zasadne, jednak czasami po powrocie nasz wyidealizowany świat okazuje się wyłącznie rozczarowaniem.

Dlaczego wracamy do małych, rodzinnych miejscowości?
Co sprawia, że po kilku lub kilkunastu latach spędzonych w dużych miastach, Polacy decydują się na powrót do swoich mniejszych "ojczyzn"? Rzecz jasna nie jest możliwe wskazanie jednego powodu. Niemniej na długiej liście pobudek pchających nas w stronę tak ważnej i, dla niektórych osób odważnej zmiany, bez trudu znajdziemy kilka wspólnych mianowników.
- Część osób wraca z dużych miast do rodzinnych miejscowości tuż po skończeniu studiów. Dla nich tak duże ośrodki jak, m.in., Warszawa czy Kraków, mogą być zbyt przytłaczające, bo, być może, nie są to miasta łatwe do życia. Należy się przecież namęczyć, żeby pozyskać dobrą pracę, mieszkania są bardzo drogie. W związku z tym już te przyziemne i oczywiste czynniki mogą mieć duży wpływ na to, że dana osoba w ogóle nie zamierza wiązać swoich planów z dużą aglomeracją - mówi w rozmowie z Interią psycholożka Natalia Harasimowicz.
Ekspertka dodaje, że niekiedy przeważają kwestie rodzinne. Jeśli ktoś jest bardzo blisko związany np. z rodzicami i nie wyobraża sobie rozłąki z nimi, zwłaszcza, jeśli miałby ich dzielić duży dystans i kilkugodzinna podróż, decyzja o powrocie jest zupełnie naturalna i zrozumiała.
- Z perspektywy psychologicznej, wchodzenie w dorosłość w dużym, obcym mieście, może być niezwykle przytłaczające. Wówczas czujemy się osamotnieni, zagubieni, tęsknimy za tym, co dobrze znamy. A mniejsze, rodzinne miasto sprawia wrażenie bezpiecznego azylu. Emocjonalnie możemy odczuwać większą łatwość w odnalezieniu siebie w mieście, w którym blisko mamy rodzinę, znajomych, tym samym zdejmując ze swoich barków ten wspomniany, emocjonalny ciężar - tłumaczy Natalia Harasimowicz.
Pomysł o powrocie z dużej aglomeracji do mniejszego, rodzinnego miasta lub wsi, w wielu przypadkach może wydawać nam się niezwykle atrakcyjny i kuszący. Na ogół czujemy się zaopiekowani w miejscach i społecznościach, w których się wychowywaliśmy, które pozytywnie się kojarzą, wśród ludzi, na których możemy liczyć.

Jednak nierzadko starzy, sprawdzeni znajomi, wobec których snuliśmy pewne plany i oczekiwania, okazują się być już kimś innym. Nasze założenia dotyczące odnowienia przyjaźni, spędzania czasu "ze swoimi", kompletnie nie mają pokrycia z zastaną na miejscu rzeczywistością.
Dzieje się tak z uwagi na fakt, że przez kilka lub kilkanaście lat nieobecności w naszej rodzinnej miejscowości utrwalamy w pamięci obraz znajomych i przyjaciół, pięknych, wspólnych chwil spędzanych z nimi w młodości - poniekąd idealizując takie osoby i zapominając, że, tak jak i my sami, są już starsi, kroczą przez dorosłość własnymi ścieżkami, a ich czas wypełniają obowiązki, np. rodzinne. Nie mają więc tyle wolnego czasu, co przed laty.
Wówczas mogą pojawić się w nas wątpliwości, dotyczące słuszności podjętej decyzji o przeprowadzce.
- Nie zawsze powrót do małego miasteczka w dłuższej perspektywie spełnia nasze oczekiwania i założenia. Czasami ta decyzja potrafi uwierać jak kamień w bucie. Należy sobie uświadomić, że niemal podczas każdej życiowej zmiany, będziemy czegoś żałować. Być może zacznie nam doskwierać np. brak odpowiedniej oferty kulturalno-rozrywkowej w naszej małej, rodzinnej miejscowości. Niewykluczone, że zaczniemy odczuwać brak większej przestrzeni, którą gwarantuje duże miasto, w którym pewne osoby czują się bardziej wyzwolone, anonimowe. Może to być również kwestia bardziej przyziemna - mowa tu o lepszym dostępnie w dużym mieście do lekarzy, sklepów, restauracji - tłumaczy Natalia Harasimowicz.
- Jeśli przez długi czas, np. dwa, trzy lata, będzie się w nas utrzymywać poczucie jakiejś straty, to być może warto dać sobie jeszcze jedną szansę i wrócić do większego miasta, niekoniecznie tego samego, z którego się wcześniej wyprowadziliśmy. Oczywiście łatwiej podejmować takie decyzje osobom, które nie założyły rodzin, nie posiadają dzieci, kolokwialnie mówiąc, nic ich w danym miejscu, małym miasteczku czy też dużym mieście, nie trzyma. Niestety sami musimy poszukiwać stylu życia, który nam pasuje, bo nikt inny za nas tego nie zrobi. Dajmy sobie czas. Posłuchajmy siebie, poobserwujmy, zauważmy, co czujemy w momencie, gdy do tej zmiany miasta dochodzi - uważa psycholożka.

Na forach internetowych i grupach w social mediach można spotkać się z wieloma wpisami, których autorzy niemal rozpaczliwie poszukują porad związanych z planami wyprowadzenia się z dużego miasta. Sporo takich osób jest wewnętrznie rozdartych, co jeszcze bardziej wzmaga w nich poczucie nieumiejętności decydowania o własnym życiu i właściwym zarządzaniu nim.
Z jednej strony mają ogromną potrzebę odcięcia się od przytłaczającego, wielkomiejskiego zgiełku, zyskania wspomnianego bezpieczeństwa, którego szukają w rodzinnych miejscowościach, z drugiej nie potrafią uwolnić się od świadomości, że taki powrót może być odbierany w kategorii życiowej porażki.
- Głównie osoby z cechami narcystycznymi, decydujące się na powrót do małej, rodzinnej miejscowości, zwłaszcza po kilku czy kilkunastu latach spędzonych w dużym mieście, mogą mieć poczucie dużego rozczarowania sobą, niepodołaniu własnym oczekiwaniom - ponieważ taki człowiek ma bardzo silną potrzebę udowodniania sobie własnych wartości. A tą wartością mogłoby być właśnie, mówiąc kolokwialnie, poradzenie sobie życiowo w takiej Warszawie. Interpretowanie decyzji o powrocie często sprowadza się do pewnego rodzaju życiowej przegranej - wyjaśnia Natalia Harasimowicz.
- Decyzja o powrocie może być również podyktowana kryzysem wieku średniego, a przecież ten kryzys przechodzą już nawet trzydziestolatkowie. Stykamy się z tym, jak to moje życie właściwie wygląda. Czy ja w ogóle mam na czynsz, czy potrafię odłożyć jakieś pieniądze, czy to duże miasto mnie nie męczy, nie przygniata i czy nie pozbawia mnie radości z życia.
- Niektórzy czterdziestolatkowie są już po rozwodach i na nowo próbują szukać swojego miejsca, od początku układają swoje życie, wybierając wówczas powrót do tego, co dobrze im znane - rodzinnego miasta. Jeszcze inni decydują się na taki krok tylko po to, by w małym mieście czy na wsi wychować swoje dzieci. Wychodzą z założenia, że w małym miasteczku żyje się spokojniej, mogą tam liczyć na pomoc rodziny przy wychowywaniu tego dziecka, chcą odciąć się od pędu, tak bardzo charakterystycznego np. dla Warszawy - twierdzi psycholożka.

Przyspieszony kurs dorastania
Monika (37 lat) decyzję o wyjeździe z niewielkiego miasteczka pod Gorzowem Wielkopolskim podjęła w bardzo młodym wieku, ponieważ pragnęła uczyć się w szkole średniej o profilu odpowiadającym jej zainteresowaniom, dotychczasowym sukcesom i planom na przyszłość.
- Na początku ekscytacja i euforia związana z dostaniem się do wymarzonej szkoły, załatwianie formalności, internatu, a później szok kulturowy i przytłoczenie. Z czasem zaczęłam jednak nasiąkać wielkomiejską anonimowością, nabrałam odwagi w wyrażaniu siebie, ceniłam naukę i życie w jednym z największych miast. Wpasowałam się - wspomina.
Monika przekonuje, że nigdy nie miała kompleksów związanych tzw. małomiasteczkowością, ale jak zauważa, być może wynikało to z faktu, że wyjechała w bardzo młodym wieku.
- W rodzinnym domu pojawiałam się ok. czterech razy w roku, tylko na święta i wakacje, weekendy odpadały, bo mnóstwo czasu spędzałabym w pociągu. Moi znajomi z gimnazjum i podstawówki w większości przyzwyczaili się do życia beze mnie, dostawałam już komunikaty, że nie jestem stąd, że ja już "paniusia z wielkiego miasta". To odrzucenie mnie nastąpiło nie z mojej woli i było bardzo nieprzyjemne.
Po skończeniu liceum Monika chciała kontynuować naukę na planowanych od dawna studiach. Znalazła się jednak na liście rezerwowej kandydatów na uczelnię.
- Szybka kalkulacja i decyzja o powrocie - wspomina. - Choć w zasadzie nie było do kogo wracać, poza rodzicami. Moi dawni znajomi właśnie wyjeżdżali w Polskę na studia. Wszystko potoczyło się właściwie samo - staż, złożenie papierów na studia niedaleko domu, kierunek dla mnie mniej wyjątkowy, ale przydatny i nadal oparty na tym, co już potrafię. Po drodze poznałam przyszłego męża, odnalazłam nową pasję i zawód, których kocham.
- W mojej historii niewiele kręci się wokół mnie, a raczej wokół ludzi, którzy mnie otaczali. W dużym mieście szybko zyskałam nowych przyjaciół i równie szybko odcięli się ode mnie znajomi z rodzinnego miasta, choć znałam ich od przedszkola. Gdy wróciłam na stałe, ciągle słyszałam to samo pytanie: "Ale dlaczego tu wróciłaś? Kto wraca z dużego miasta na tę pipidówę?". A ja długo miałam bardzo mieszane odczucia, bo gdybym nie wróciła, nie poznałabym męża, z którym mam córkę, być może nie znalazłabym zawodu, w którym się spełniam. Z drugiej strony miałam tak jasno zarysowany obraz w głowie mojej całej przyszłości, że ten powrót przez długie lata miał bardzo gorzki smak.
- Po drodze dostrzegłam wiele korzyści związanych bezpośrednio z życiem w małym mieście. Przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, znajomość miejsc, twarzy, wolniejszy tryb życia. Gdybym teraz miała wybrać, czy chcę mieszkać w wielkim mieście, czy zostać tu, to na pewno nie wahałabym się z odpowiedzią, że moje miejsce jest na tej wspomnianej "pipidówie". Jestem wdzięczna rodzicom i losowi, że mogłam spróbować być po obu stronach. Dzięki przyspieszonemu kursowi dorastania nigdy nie wychodziłam z założenia, że "tu nic nie ma, trzeba stąd uciekać".

Wrócił i stał się osiedlową sensacją. Wytrzymał 8 dni
Piotr (35 lat) w jednym z największych miast w Polsce spędził 14 lat. Postanowił wrócić, jednak zaznacza, że rodzinna miejscowość miała być wyłącznie krótkim przystankiem. Chodziło o doprowadzenie do końca kilku istotnych spraw, bez założenia, że w domu zostanie na długie miesiące.
- Do powrotu w rodzinne strony podszedłem bardzo taktycznie. Początkowa faza tego "projektu" zakładała, że zaproponuję partycypację w opłacaniu rachunków w rodzinnym domu, by poczuć się jak pełnoprawny lokator, a nie dziecko, które można ganić za wracanie do domu po godzinie 22.
Rodzice nie chcieli ode mnie pieniędzy, jednak zapewnili, że rozumieją moją autonomię i tryb życia dorosłego już mężczyzny.
Choć obeszło się bez większych nieporozumień związanych z funkcjonowaniem na jednej przestrzeni Piotra i jego rodziców, mężczyzna miał poczucie, że jeśli natychmiast nie zacznie się rozglądać za mieszkaniem "w dużym mieście", przegapi kluczowy moment, który mógłby spowodować, że w rodzinnym domu utknie na zawsze, i jak sam określa - stanie się to przez zasiedzenie.
- Pracowałem zdalnie, ale wykonywanie obowiązków służbowych w domu rodziców było dla mnie katorgą. Na całe szczęście nikt nie wchodził do pokoju, gdzie pracowałem, nie było zaproszeń na kawki, obiadki i pilnowanie, czy na pewno zjadłem śniadanie. Natomiast rytm życia rodziców sprawiał, że wszystko mnie rozpraszało. Rozmowy za ścianą, oglądanie telewizji, gotowanie. Czułem się poirytowany. Efekt? W domu rodzinnym spędziłem osiem pełnych dni.
- Samo mieszkanie w mieście powiatowym nie byłoby dla mnie większym problemem. Koszty życia są zdecydowanie mniejsze, miasto też oferuje sporo atrakcji i problem z nudą nie byłby może najgorszy. Czego się bałem i co przyspieszyło moją decyzję? Na pewno fakt, że nie mam tam już żadnych znajomych, ponieważ 90 proc. z nich już dawno wyjechało.
Gdy pytamy Piotra o negatywne strony powrotu do rodzinnej miejscowości, bez wahania wskazuje na brak anonimowości. - Moja obecność stała się osiedlową sensacją i powodem do snucia plotek, co tak naprawdę stoi za decyzją o przeprowadzce. W mniemaniu ludzi, skoro zdecydowałem się na taki krok, to z pewnością musiałem stracić pracę, przeżyć zawód miłosny, a może zbankrutować.
- Obecny układ jest dla mnie idealny. Mieszkam w jednym z największych miast w Polsce, czerpię z możliwości, jakie mi daje, ale dzięki temu, że jest ono położone blisko mojego rodzinnego miasta, odwiedzanie bliskich nie stanowi dla mnie żadnego problemu.

Wieś daje jej więcej niż miasto. Na razie nie żałuje
- "Oszalałaś" versus "Nie dziwi mnie to. Ciebie ciągnęło w góry". Z takimi reakcjami spotkałam się, gdy po ponad dziesięciu latach życia w Krakowie obwieściłam moim przyjaciołom: wyprowadzam się - opowiada Marta (33 lata).
Wykonywanie pracy zdalnie pozwoliło kobiecie na podjęcie decyzji o wyjeździe z drugiego pod względem wielkości miasta w Polsce. Przez pierwsze trzy miesiące od przeprowadzki Marta miała mieszane uczucia i przyznaje, że nachodziły ją myśli o popełnionym błędzie. Nagle nadszedł przełom. Bez wyraźnego powodu, zdarzenia, ot tak, po prostu.
- Paradoksalnie moja wieś zaoferowała mi więcej niż duże miasto. Mam swój dom z ogrodem, dwa psy, działam w pracy w zasadzie tak, jak chciałam już wcześniej. O ile kiedyś wydawało mi się to niewyobrażalne, teraz to już standard.
- Wcześniej żyłam szybko, w pracy spędzałam całe dnie, a czasami i późne wieczory. Musiałam być w centrum wydarzeń, na bieżąco śledzić to, co się dzieje. Nie miałam czasu na życie po pracy, bo niemal każdy aspekt był podporządkowany właśnie jej. Pierwsza myśl o przeprowadzce zaświtała w mojej głowie w trakcie pandemii i pierwszego lockdownu. Mogłam działać z dowolnego miejsca, więc wróciłam na wieś. Spędziłam tu miesiąc, ale raczej nie myślałam, że wrócę na stałe. Dopiero zmiana pracy przyniosła w moim życiu niemałą rewolucję. Czy dobrze się stało? Myślę, że tak. Chyba zrozumiałam, jak bardzo tęskniłam za ciszą, spokojem i przyrodą. Nie chodzi o to, że to jakaś wyimaginowana idylla z komedii romantycznej. Czasami brakuje mi tego miejskiego życia - muzeum, kina czy teatru, które są tam na wyciągnięcie ręki.
Marta mieszkająca obecnie na wsi przy granicy ze Słowacją doskonale zdaje sobie sprawę, że w takim miejscu niełatwo o różnego rodzaju rozrywki. Uzmysłowiła sobie, że ma już inne potrzeby niż cztery lata temu.
- Z minusów wynikających z mieszkania w tak małej społeczności, wymieniłabym mniejszą anonimowość, a to w mieście zdecydowanie lubiłam. W Krakowie zostali też moi przyjaciele i już nie widujemy się tak często. Jeśli chcemy się spotkać, wówczas wymaga to wcześniejszego planowania, zatem nie może być mowy o atrakcyjnej w moich oczach spontaniczności. Dla kogoś takiego jak ja, kto ciągle był w biegu i wiecznie miał miliony rzeczy do ogarnięcia, to naprawdę był duży przeskok. Czy żałuję? Nie. Przynajmniej jeszcze nie teraz.