Wielki Wesołek i pani Oleśka
28 września mijają dwa lata od śmierci Jana Kobuszewskiego - aktora, reżysera, artysty kabaretowego, twórcy setek filmowych i scenicznych kreacji. Spora część jego artystycznej biografii związana była z kabaretem Olgi Lipińskiej – artystycznym fenomenem, który w inteligentny sposób punktował absurdy PRL-owskiej rzeczywistości. O współpracy Kobuszewskiego i Lipińskiej, pisze Hanna Faryna-Paszkiewicz, autorka książki „Kobusz. Jan Kobuszewski z drugiej strony sceny”. Poniżej publikujemy jej fragment.
Na początku ustalmy dwie rzeczy. Po pierwsze, tylko Oldze Lipińskiej przysługuje prawo, by mówić i pisać o nim Wielki Wesołek. Po drugie, tylko Jan Kobuszewski mógł zwracać się do niej per Oleśka.
Zjawisko do dziś powszechnie nazywane kabaretem Olgi Lipińskiej pojawiło się przed oczami widzów jako przeciwwaga do wszystkiego, co wówczas pokazywano w polskiej telewizji. Zjawisko przybierało różne formy i odsłony, miało także kilka tytułów. Było i jest nadal żywym dowodem na fakt, że Polskę słusznie nazywano najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie.
Przypomnijmy części składające się na to zjawisko: "Kabaret literacki Miks" (od 1963), "Głupia sprawa" (1968-1970), "Gallux Show" (1970-1974), "Właśnie leci kabarecik" (1975-1977), "Kurtyna w górę" (1977-1981), "Kabaret Olgi Lipińskiej" (1990-2010).
Znajomość Olgi z Jankiem odżyła, gdy spotkali się w telewizji, w studiu przy placu Powstańców. Każde przeszło już zawodową rozgrzewkę, teraz szykowali się do startu. Saska Kępa, obóz przygotowawczy i egzaminy do szkoły były za nimi. Wspólnym startem był Miks, prosta składanka z wierszy, piosenek, żartów. Szefem telewizyjnej rozrywki był wtedy Jerzy Dobrowolski. To on wymyślił Miks i oddał pomysł w ręce młodych zdolnych: Olgi Lipińskiej, Rysi Lenkiewicz, Jerzego Gruzy, przedział wieku 20-23 lata. Wszyscy robili wszystko, bo czas był pionierski. Spośród nieco starszych pracował z nimi Eryk Lipiński, a także Jan Marcin Szancer, od 1952 roku pierwszy w historii kierownik artystyczny Telewizji Polskiej. Oldze przypadła działka "co nam zostało z tych lat".
Program szedł oczywiście na żywo, czyli mówiąc krótko, jeśli coś upadło, to leżało do końca programu, a gdy ktoś spanikował, to uciekał ze studia. Ale starano się trzymać poziom, bo jak mawiał Szancer, "obraz musi być skomponowany". Miks, jak pisał Dariusz Michalski, "z czasem stał się programem bardzo śmiałym, pokazywał bowiem w telewizji... telewizję. Jej kulisy. Kryjącą się między kamerami suflerkę na kolanach, kamerzystów walczących z niedomaganiami sprzętu rodzimej produkcji i dających z siebie wszystko aktorów. Był prawzorem, może raczej zaczynem, genialnego Właśnie leci kabarecik". W jednym z pierwszych Miksów obok Aliny Janowskiej, Wiesława Michnikowskiego, Igi Cembrzyńskiej i Jana Kobuszewskiego wystąpiła Kalina Jędrusik. Lata później wspominała: "Już wtedy szła o Lipińskiej fama, że jest wrzaskliwa, kłótliwa, ale fachura. Że klnie jak szewc, ale doskonale wie, o co powinno chodzić w jej programie. Dzisiaj niemal niewinne słowa jak «kur...» i przekleństwa w rodzaju «cholera jasna», wtedy na próbach i w czasie nagrywania scenek były na porządku dziennym, ale to nie mężczyźni tak do siebie mówili, tylko Olga i ja".
Wojciech Pokora wspominał, że emisje "sprowadzały się do szermierki o miano najzabawniejszej postaci. Wzajemnie zaskakiwaliśmy się do tego stopnia, że operatorzy nie wytrzymywali ze śmiechu i przerywali nagranie. Za to przed występami na żywo panowało ogromne napięcie. Przewidziane były trzy próby kamerowe i odjazd, bez żadnych cięć. Wszystko oglądała cała Polska. Stres był niemiłosierny".
Po Miksie była Głupia sprawa. Cenzura szybko zdjęła ten kabaret z powodu tytułu. W PRL-u nie mogło być żadnej "głupiej sprawy". W programie zdołała wystąpić para: Halina Kossobudzka (ze sztuczną sową na kapeluszu) i Aleksander Dzwonkowski. Miał wyrecytować wiersz Boya, ale uległ tremie i zapomniał. Jan Kobuszewski ratował sytuację. Stanął przed kamerą i zaczął: "Nigdy przecie słonia komar nie urodzi...". I też zamilkł. Pomyślał sekundę, dłużej nie mógł, bo wszystko szło na żywo. Ale przypomniał sobie:
"Nigdy przecie słonia
Komar nie urodzi
Leci przez wieś piesek,
Bo co mu to szkodzi?
Leci sobie piesek
Pewnie coś się stało,
Gdyby leciał drugi
To by dwóch leciało".
Utwór miał tytuł "Niemożliwość i możliwość" i należał do serii modnych w XIX wieku wierszowanek, wariacji na temat podstaw logiki. Dalej jego treść była równie zabawna. O koniu, który ma cztery nogi "w stajni i w zajęciu, ale tylko cztery, no bo nie ma pięciu". I na koniec rym o koniu i "panu wytwornego stanu", który jechał na nim, "bo nie może przecież jechać koń na panu". Olga Lipińska do dziś z czułością wspomina dziełko "Nigdy przecie słonia..." jako próbę Janka, by ratować sytuację na wizji. Ale chyba i dlatego, że zawarty w wierszyku stopień pure nonsense odpowiadał jej poczuciu humoru.
Potem był "Gallux show", wreszcie "Kurtyna w grę" i "Właśnie leci kabarecik", najdłuższy telewizyjny cykl kabaretowy. Po drodze zmieniał nazwy, ale pozostawał klimat, myśl przewodnia i aktorzy. Może nie zawsze dokładnie ci sami z nazwiska, ale nadający na bliskich częstotliwościach. Łapiący w mig pure nonsense i żarty śmieszne nie dla każdego. Aż dziw, że tak dużo z podszytych aluzją tekstów dobijało szczęśliwie do finału, czyli do nagrania, i można było zaprezentować je widzom. Chyba cudem omijały cenzorskie rafy.
W czołówce cyklu "Właśnie leci kabarecik" Zdzisław Leśniak objuczony koszem rekwizytów spadał ze... schodów w tak zwanym Parku Gomułki na warszawskim Powiślu. Czy była to aluzja do blichtru innych programów? Innych, wspomnianych schodów - symboli, po których w rytm muzyki zstępowali wyfraczeni panowie i panie w dżetach i piórach? Kabaretowa propozycja Olgi Lipińskiej, zadomowionej w gmachu telewizji przy placu Powstańców od jej początków, reżyserki świetnych spektakli Teatru Telewizji, przyniosła coś całkiem nowego. Inspirował ją intelektualny związek z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim. Czerpała z jego twórczości poetykę, wdzięk i postaci. Można się spierać, czy to kwintesencja, czy może ciąg dalszy kabaretu Zielona Gęś, par excellence... Więc ona i aktorzy mierzyli się z poezją Gałczyńskiego i zastanawiali razem z cenzorami, czy w piosence "Dzięcioł i dziewczyna" będzie lepiej, żeby prezes jechał drogą? Czy może raczej premier? Wszystko zależało od tego, kto był akurat prezesem. Albo premierem. Cenzor na wszelki wypadek zaproponował króla, ale ten "nie zgadzał się z muzyką".
Jan Kobuszewski, mówił, że w Kabareciku wszystko brało początek w tekście. Był podstawą, a reszta rodziła się w żmudnych próbach i w trakcie nagrań. W przeciwieństwie do Dudka praca nie była tu przedsięwzięciem towarzyskim. "Nazwałbym to raczej przedsięwzięciem społeczno-politycznym. Byliśmy zdecydowanymi przeciwnikami tego, co się w Polsce wtedy działo, ale ponieważ była cenzura, było też to podwójne denko. I z tego płynęła wielka radość, ponieważ kabaret nie może mówić wprost. Musi być pewien persyflaż, dwuznacznik".
W 1978 roku kabaret Olgi Lipińskiej zdjęto z anteny na kilkanaście miesięcy, bo Jan Kobuszewski opowiedział na wizji dowcip o pierogach. Brzmiał tak: "Kto prosił ruskie?". "Nikt, same przyszli". Sześć słów. Zaprotestowała ambasada radziecka, która czujnie dopatrzyła się w dowcipie aluzji do obecności wojsk radzieckich w Polsce. I dała temu wyraz. Ówczesny prezes TVP, Maciej Szczepański, o którym krążą rozliczne legendy, mimo że zwany Krwawym, często bronił telewizyjnych gwiazd przed aparatczykami z PZPR. Gdy po żarcie z pierogami Olga Lipińska karnie stawiła się w jego gabinecie, nie rozumiał, w czym problem. Wytłumaczyła. Więc on sam, łagodząc sytuację, miał powiedzieć tym, co donieśli: "Dajcie spokój, artyści to idioci. Nie wiedzą, na jakim świecie żyją".
Wreszcie nadeszły szczęśliwie czasy nagrań, co dawało reżyserowi możność dubli i powtórzeń. Ale tym samym próby w studio zdawały się nie kończyć, bo autorka kabaretu dążyła do artystycznej doskonałości. Na proces ten składały się próby tekstowe, wspólne decyzje, zmiany w trakcie rejestracji i nagrywanie samego dźwięku w studiu radiowym. Oglądany przez widzów 40-50-minutowy program próbowano przez tydzień po wiele godzin dziennie. O wymaganiach Olgi Lipińskiej do dziś opowiada się legendy. Jasne było, że "nie wypuści braku", ale by to osiągnąć, najchętniej pracowałaby po kilka godzin, i to bez przerw. Nagranie, poprawki, montaż, poprawki. Nie odpuszczała. Zdarzało się, że zamykała na klucz salę prób z artystami w środku i koniec - próbujemy do skutku. Do historii przeszło trzydzieści sześć dubli jednej piosenki.
Dziś przyznaje, że była uzależniona od pracy, ale nie widzi tego w kategoriach tyranii. Dowód? "Przepracowałam ponad trzydzieści lat z Kobuszewskim, Pokorą, Fronczewskim, Wrzesińską. Wytrzymali". To prawda, ale Janusz Gajos powiedział kiedyś, że gdy reżyseruje Olga Lipińska, "człowiek ze strachu zrobi wszystko", a Wojciech Pokora przyznał: "Olga jest człowiekiem despotycznym, apodyktycznym, wymagającym i krzyczącym - ale ona wie, o co jej chodzi". I co ważne, umiała przeprosić.
I choć ona sama świetnie pamięta, że po nagraniu mąż nieraz zbierał ją z podłogi studia i zawoził do domu, aktorzy byli innego zdania: uważali, że w przeciwieństwie do nich pani Olga ma mnóstwo energii, nie potrzebuje przerw ani odpoczynku. Nadto - żywi się kurzem i kablami. Ale przecież nazywali ją, jak w szkole, "naszą panią". Trochę się bali, a trochę nie. Próbowali wziąć ją śmiechem. "Darłam się, a oni się śmiali". Pod koniec tej wieloletniej, jednak morderczej współpracy Jan Kobuszewski i Wojciech Pokora przyznali z ulgą, że "nami, staruszkami, już nie pomiatała, bo nie wypadało".
A ona? Otwarcie przyznaje, że kochała Janka, uwielbiała go. Jemu było więcej wolno. Przede wszystkim nazywać ją Oleśką. I przekraczać granice. Na przykład: któregoś dnia był ważny mecz w piłkę nożną, grali Polacy. Usłyszała od Kobuszewskiego: "Jutro nie zrobisz próby, nie będziesz taka okrutna". A jednak była okrutna, nie odwołała, siedziała, czekała i czekała. Nikt nie przyszedł. Gdy wychodziła z pokoju, zobaczyła kartkę na drzwiach: "Próba odwołana. Olga". Janek, żeby mieć pewność, że obejrzy mecz, prócz kartki zadał obie trud i obdzwonił kolegów: "Olesia do mnie dzwoniła, próba odwołana". Nie umiała się na niego gniewać. Była przecież "naszą panią". Rozumiała jego pasję kibicowania, tak jak szanowała potrzebę wiary. Bo ona była jak najdalej od Kościoła, on zaś mawiał o sobie: "jestem małym, biednym wierzącym". Ale nie mieli problemu z różnicą światopoglądową. On po prostu w niedzielę nie przychodził na próbę, bo szedł do kościoła, i potem, w miarę możliwości, dzień święty święcił.
Fragment pochodzi z książki Hanny Faryny-Paszkiewicz "Kobusz. Kobuszewski z drugiej strony sceny".
Mandat za sprzątanie liści? To może kosztować nawet 500 złotych
Było? Nie ma. Co się dzieje w mniejszych miastach?