Wojciech Przylipiak: Zakupy były tylko jedną z możliwości zdobycia towarów
- Czasem mówi się, że czego się w PRL nie udało kupić, to się załatwiało - czyli albo zdobywało przez handel wymienny albo kradzież. Dobrym przykładem będzie otwarcie Klimczoka w Bielsku Białej. Wydarzenie relacjonowała telewizja i w sieci można nadal znaleźć fragment "Dziennika Telewizyjnego", w którym reporter pyta klienta, czy udało mu się kupić to, co planował. On mówi, że nie, ale że i tak jest zadowolony, bo ma swetry - mówi Wojciech Przylipiak, autor kilku książek o PRL, w tym najnowszej "Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko".
Katarzyna Pruszkowska: Będziemy rozmawiać o tym, jak i gdzie kupowano w PRL-u. Myślę więc, że nie powinno zabraknąć wspomnienia, do którego wraca wielu Polaków z pokolenia naszych rodziców. U mnie o świątecznych pomarańczach zwykle mówi tata. A u ciebie?
Wojciech Przylipiak:- Mama. Opowiadała, że na święta dostawała jedną pomarańczę, a potem przez dwa tygodnie tylko ją oglądała i wąchała. Ten rytuał był dla niej nawet ważniejszy, niż samo zjedzenie. Kiedy mówię o tym na spotkaniach autorskich, zdarza się, że młodzi ludzie są zdziwieni. Pytają, dlaczego mama nie mogła pójść do sklepu i kupić całego kilograma, skoro tak lubiła te pomarańcze. Nie mogła, bo dostawa była raz do roku i gdyby każdy kupił sobie po kilka sztuk, nie starczyłoby dla wszystkich. W myśl zasady: "teraz .dla każdego po jednej, kolejna okazja za rok". Warto pamiętać, że choć PRL trwał długo i zdarzały się lepsze dekady, przez długi czas były tylko dwa "pewne" produkty. Ocet i "Trybuna Ludu". Je mógł wtedy kupić każdy Polak.
A jeśli chciał kupić coś innego, na przykład prawdziwą czekoladę?
- Takie towary można było kupić na przykład w "Peweksie". Tam sprzedawano produkty najlepszej jakości - polskie i zagraniczne - alkohole, słynną szynkę konserwową "polish ham", słodycze. Można tez było kupić markową odzież, perfumy, kosmetyki, a nawet płytki ceramiczne, kotły gazowe czy samochody. Wielu ludzi, z którymi rozmawiałem, do dziś wspomina charakterystyczny zapach Peweksu i towarów, które tam kupili. Pachniały luksusem, mieszanką perfum, kawy, alkoholu i nowości.
W Peweksie zakupy mógł zrobić każdy?
- Tak, jeśli miał dolary, marki lub specjalne bony. Władza potrzebowała zagranicznej waluty, żeby kupować towary na zagranicznych rynkach, więc ktoś wpadł na pomysł, w pewnym sensie genialny, żeby pozyskiwać dolary od obywateli. Początkowo nie można było ich mieć wcale, ale z czasem zniesiono zakaz i ustanowiono jakieś limity. No więc jeżeli ktoś miał i ochotę na czekoladę, i dolary, szedł do Peweksu, wybierał słodycze, a pani za ladą dawała mu specjalną karteczkę z ceną. Z tą kartką szedł do okienka, w którym siedział pracownik banku PKO i tam płacił. Następnie dostawał pokwitowanie i z nim mógł pójść, żeby odebrać swoją czekoladę.
Skomplikowane. Chciałoby się powiedzieć: jak wszystko w PRL. Myślę, że Pewex jest dość znany, ale osoby spoza śląska mogą zastanawiać się, czym był Giewex.
- Geweksy były sklepami, w których zakupy mogli robić wyłącznie górnicy. Mieli specjalne książeczki z literą "G", w których zbierali pieczątki za pracę w soboty. Asortyment był taki sam, jak w Peweksie, podobnie jak w Baltonie. Te sklepy początkowo były skierowane tylko dla marynarzy, płacono w nich zagranicznymi walutami lub bonami marynarskimi. Na początku powstawały na Pomorzu - w Świnoujściu, Szczecinie, Gdyni. Z czasem kolejne "Baltony" otwierano także w innych częściach kraju i wtedy mogli w nich kupować teoretycznie wszyscy.
Tak, jak w Peweksie. "Teoretycznie", bo za luksusowe rzeczy trzeba było słono płacić.
- Oczywiście. Pamiętam, jak rodzice raz do roku zabierali mnie i brata do Peweksu, żebyśmy wybrali sobie po jednym samochodziku Matchboxa. Peweksy reklamowały się hasłem "tu kupisz wszystko" i rzeczywiście, w latach 80-tych sprzedaży były nawet komputery. Tylko co z tego, skoro kosztowały kilka pensji.
Można jeszcze było liczyć na zamożnych krewnych zza granicy, którzy zlecą przygotowanie takiej paczki. Widziałam nawet reklamę, w której zachęcano do przeglądania katalogu i robienia zakupów. Lektor czyta" Pewex (...) dostarcza sprzęt radiowo-telewizyjny, zmechanizowany sprzęt gospodarstwa domowego, a nawet komputery".
- Tak, to były takie paczki z lepszego świata. Można było zamawiać je w placówkach banku PKO za granicą, były nawet specjalne katalogi. Jeśli ktoś miał to szczęście i kogoś "na Zachodzie", kto taką paczkę ufundował, mógł sobie ją potem w Peweksie odebrać.
A gdzie w PRL-u kupowali ludzie związani z władzą - milicjanci, pracownicy służby bezpieczeństwa?
- W słynnych konsumach, sklepach dla wybranych. Takie placówki zaczęły powstawać już w pierwszej dekadzie PRL, ukryte przed gawiedzią za żółtymi firankami. Sklepy dla wybranych organizowano w urzędach czy jednostkach wojskowych, do których nie można było wejść "z ulicy". To nie były sklepy z towarami luksusowymi w naszym rozumieniu, ale było tam to, o czym szarzy ludzie mogli pomarzyć - przyzwoita kawa, mięso, którego ciągle brakowało, słodycze.
Mamy więc sklepy dla bogatych albo dla wybranych. A dla kogo przeznaczone były powstające w większych miastach sklepy, które przypominały dzisiejsze galerie handlowe, np. słynny Klimczok w Bielsku-Białej?
- Klimczok został otwarty późno, bo w 1988 roku (książka zaczyna się od opisu zamieszek jakie miały miejsce podczas jego otwarcia - przyp. red.), a już od lat 50. w Polsce budowano podobne sklepy wielkopowierzchniowe, w których mogli zaopatrywać się wszyscy obywatele. Pierwszy, Centralny Dom Towarowy, otwarto w 1951 roku i było to wydarzenie na skalę całego kraju. Z Francji przyjechali nawet dziennikarze, żeby relacjonować otwarcie, bo podobnych sklepów nie było wówczas nawet u nich. Później u nas powstawało ich więcej. Zbudowano Powszechny Dom Towarowy Wola, a w 1962 roku otwarto pierwszy w kraju sklep samoobsługowy, czyli warszawski Supersam. Te budynki były perłami architektury, projektowanymi przez najlepszych architektów tamtych czasów, ozdabiane pracami artystów. CDT zaopatrzono w kilka wind dla klientów i drugie ruchome schody w stolicy, które budziły ogromne zainteresowanie warszawiaków - niektórzy przychodzili tam nie na zakupy, ale żeby pojeździć sobie w górę i w dół. W każdym sklepie było kilka działów, np. spożywczy, dziecięcy, odzieżowy, ze sprzętem AGD.
A co z asortymentem?
- Początkowo oczywiście sklepy były bardzo dobrze zaopatrzone, a towar podawał wykwalifikowany personel. Do obsługi klientów przyjmowano ekspedientki po szkołach handlowych, które wiedziały jak doradzić i jak się zaprezentować. Jednak z czasem i do tych flagowych sklepów wdarła się codzienność. Okazało się, że wykończenie było fuszerką, nie działały wentylacje, a ekspedientki chodziły w kożuchach i często chorowały na zapalenie płuc. Zatowarowanie było coraz skromniejsze, a produkty nie były już takiej jakości, jak na początku. Weźmy przykład Klimczoka - żeby w pierwszych dniach towaru było pod dostatkiem, gromadzono go w magazynach przez kilka lat. Ktoś kupił więc starą pralkę czy lodówkę, które nie miały już gwarancji. Poza tym warto pamiętać, że te "pokazowe" sklepy powstawały przede wszystkim w dużych miastach. W tych mniejszych lub na wsi pozostawało zaopatrywanie się w zwykłych sklepach.
Moja babcia, wspominając czasy PRL, powiedziała mi kiedyś, że na wsi było łatwiej, bo była ziemia i zwierzęta, czyli świeże owoce, warzywa, mięso, z którym w miastach był kłopot.
- Oczywiście, na wsi rzadziej brakowało mięsa, jajek, nabiału, za to mieszkańcy mieli bardziej ograniczony dostęp do sklepów, w których można było zaopatrzyć się w sprzęty domowe typu pralka Frania czy żelazko. Myślę, że i jedni, i drudzy, mieli ciężko, może tylko to, co najbardziej im doskwierało, trochę się różniło. Każdy kupował na kartki, każdy tracił życie w kolejce.
Może wyjaśnisz tym, którzy nie pamiętają - czym był system kartkowy?
- Próbą zapanowania nad tym, że w kraju brakowało wielu podstawowych produktów. Po raz pierwszy wprowadzono go po II wojnie światowej, ograniczenia w sprzedaży trwały wtedy 5 lat. Potem w latach 50. na dwa lata i po raz trzeci - od 1976 do 1989 roku. Zaczęło się od kartek na cukier, a potem reglamentowano coraz więcej produktów - mięso, masło, mąkę, kasze, słodycze, środki czystości, takie jako mydło czy proszek do prania. Jeżeli ktoś chciał je kupić, musiał okazać kartkę, a potem oczywiście zapłacić za towar. Jeśli oczywiście akurat był dostępny, bo kartka nie gwarantowała zakupu, tylko do niego uprawniała. Czyli można było mieć cały plik rozmaitych kartek, ale nie kupić za nie niczego. Ten system był koszmarem nie tylko dla kupujących, ale i dla sprzedających - te kartki trzeba było przeliczać, zbierać, rozliczać się.
Były też "przydziały" produktów, np. dla rodziców nowo narodzonych dzieci.
- Tak, ale zwykle była to kropla w morzu potrzeb. Weźmy na przykład pieluchy tetrowe, których dzieci zużywały mnóstwo. Oczywiście w latach 80. dostępne już były w Peweksach pieluchy jednorazowe, ale niewielu było na nie stać. Matki prały te tetry, gotowały, suszyły. Dawniej łatwo było poznać, w którym domu jest noworodek, bo na balkonie czy w ogródku wiecznie suszyła się tetra. Przydział na pieluchy, czyli taki najbardziej podstawowy z produktów potrzebnych małemu dziecku, też był za mały, więc kupowało się tetrę i szyło pieluchy w domu. Moja mama czasem wspomina, że babcia uszyła mi takie lepsze, chyba z flaneli, które nakładało się na te tetrowe, żeby dzieciak jakoś schludniej wyglądał.
- Były problemy ze zdobyciem mleka w proszku czy specjalnych odżywek dla chorych dzieci, które jedna bohaterka sprowadzała z zagranicy. Inna, pani Teresa, opowiadała, jak udało jej się zdobyć wanienkę dla dziecka, którą usiłowała kupić przez wiele miesięcy. Otóż kierowniczka sklepu, w którym obie pracowały, zauważyła, że dostawy śledzi marynowanych przyjeżdżają w wannie. Kiedy dostawca wszedł do sklepu, żeby się rozliczyć, ta kierowniczka zabrała mu z paki wannę. Teresa targała ją do domu przez całe miasto, a że był to grudzień, pośliznęła się, odeszły jej wody i przedwcześnie urodziła. Za to do dziś wspomina, że syn miał elegancką wanienkę, biało-zieloną.
Myślę, że wielu osobom PRL kojarzy się właśnie z "załatwianiem", "kombinowaniem". Co kryło się pod tymi pojęciami?
- Rzeczywiście, bo zakup był tylko jedną z możliwości zdobycia towarów. Czasem mówi się, że czego się w PRL nie udało kupić, to się załatwiało - czyli albo zdobywało przez handel wymienny albo kradzież. Dobrym przykładem będzie otwarcie Klimczoka, o którym wspomniałaś wcześniej. Wydarzenie relacjonowała telewizja i w sieci można nadal znaleźć fragment "Dziennika Telewizyjnego", w którym reporter pyta klienta, czy udało mu się kupić to, co planował. On mówi, że nie, ale że i tak jest zadowolony, bo ma swetry. Tak to właśnie działało - coś "rzucili" do sklepu, więc się szło. Jeśli był potrzebny kożuch, a sprzedawali swetry, to się brało te swetry, nawet niekoniecznie w swoim rozmiarze czy fasonie, żeby potem je wymienić na inny towar. Jeśli zaś chodzi o kradzieże, ludzie często wynosili rzeczy zakładów pracy, na przykład fabryk czy sklepów, tak jak było w przypadku wanienki.
- Praca ekspedientek też nie była łatwa, bo co zrobić, kiedy w kolejce stoi 100 osób, a pralek przyjeżdża 10? Teoretycznie należało sprzedać pierwszym, ale np. wiemy, że 12 osobie właśnie urodziło się małe dziecko i pralka się przyda. Albo przyda się nam, w ramach transakcji wiązanej. Pewna pani, która pracowała w Modzie Polskiej, opowiadała mi, że kiedyś wymieniła płaszcz na książki dla dziecka, które z kolei jej "odłożyła" zaprzyjaźniona ekspedientka z księgarni.
- Inną metodą "zdobywania" było wymienianie się kartkami żywnościowymi. Na przykład ktoś miał wesele i widział, że będzie potrzebował więcej cukru czy alkoholu, więc zamieniał się na inne produkty lub za te dodatkowe karki płacił.
Wiem z opowieści, że w PRL funkcjonowały tez bazary, choć oczywiście nielegalnie.
- Tak, tam często można było dostać produkty, których nie było w sklepach. Myślę, że ścieżka zdobywania towarów polegająca na tym, że mam pieniądze i idę do sklepu kupić to, czego potrzebuję, była najtrudniejsza i najmniej efektywna. Bo nawet jeśli pieniądze były i nawet jeśli coś "rzucili", to jeszcze trzeba było odstać swoje w kolejce, bez żadnej gwarancji, że towaru wystarczy dla wszystkich.
O tak, kolejki to coś, co często pojawia się we wspomnieniach mojego taty, jako coś absolutnie upokarzającego.
- Nic dziwnego, sam użyłbym tego określenia. Kolejki były widokiem tak powszechnym, że pojawiały się w serialach. Np. w jednym z odcinków "Alternatywy 4" emerytowany pan Antoni, który porusza się na wózku inwalidzkim, był wypożyczany przez innych lokatorów, bo inwalidzi i kobiety w ciąży byli obsługiwani bez kolejki. W tym samym serialu inny mieszkaniec wpada na pomysł, by skonstruować robota, który zastąpi go w kolejce. Robot nazywa się Ewa-1 i przegrywa w starciu z kolejkową rzeczywistością.
A w latach 80. Krystyna Prońko śpiewała "Psalm stojących w kolejkach": "Za czym kolejka ta stoi? Po szarość, po szarość, po szarość. Na co w kolejce tej czekasz? Na starość, na starość, na starość. Co kupisz, gdy dojdziesz? Zmęczenie, zmęczenie, zmęczenie. Co przyniesiesz do domu? Kamienne zwątpienie".
- Kiedy myślę o kolejkach, przychodzi mi na myśl, że z socjologicznego punktu widzenia one sprawiały, że poza pewną grupą uprzywilejowanych, wszyscy byli sobie równi. Stał robotnik, nauczyciel, pisarz; stali starzy, młodzi, zdrowi i chorzy. I, co ważne, tam naprawdę trzeba było stać, bo była sprawdzana kolejność, tworzono komitety kolejkowe. A nie, że się z kimś dogadało, kto zajął nam miejsce, i można było iść na te kilka godzin do domu. Sam pamiętam, jak stałem, choć oczywiście najczęściej ta rola przypadała emerytom, którzy mieli najwięcej czasu. Bo czasem stało się 2 godziny, a czasem 8. W najdłuższej kolejce, którą opisuję w książce, stało się 12 godzin - po lodówkę w domu towarowym Wanda w Nowej Hucie. To pokazuje, ile przeszkód musiał pokonać taki zwykły, szary człowiek, zanim cokolwiek położył na stół lub w cokolwiek się ubrał. To była katorga.
Ale tez powód, dla którego rzeczy się szanowało. Z dzieciństwa pamiętam widok woreczków po mleku, umytych i przypiętych do sznura klamerkami do bielizny, żeby szybciej wyschły.
- O tak, wtedy z musi wszyscy byli ekologiczni i uprawiali recycling. W magazynach dla kobiet były rubryki, w których pokazywano, jak z resztek materiałów szyć ubrania dla dorosłych i dzieci, żeby rodzina jakoś wyglądała. Te artykuły czy, powiedzielibyśmy dziś - tutoriale - pełniły bardzo ważną, edukacyjną rolę. Uczyły, żeby nie wyrzucać skorupek po jajkach, bo można z nich zrobić odżywkę, starej kiełbasy, bo będzie do zupy. W PRL wszystko można było przeszyć, przerobić, odnowić. Oczywiście mistrzyniami były w tym kobiety, które pracowały na dwa etaty - pierwszy w zakładzie pracy, drugi w domu. Jak się wtedy musiały natrudzić, żeby dać dzieciom coś słodkiego - ja dostawałem chleb z cukrem, pamiętam też ucierany z jajek kogel-mogel. W głębokim PRL nie było też mowy o zabawkach, dlatego tak wielu ludzi wspomina, że ojcowie strugali im z drewna auta, a mamy szyły czy dziergały lalki.
Często żeby coś mieć, trzeba było to sobie umieć zrobić. Moja babcia była krawcową i z opowieści wiem, że wszystkie sąsiadki szyły lub przerabiały u niej ubrania.
- Wiesz, myśmy wtedy byli mistrzami kombinowania i robienia czegoś z niczego, to fakt. Czasem mówi się o tym w wesołym tonie, ale jak się nad tym dobrze zastanowić, to to były czasy naprawdę wielkiej patologii. Ludzie stali po wszystko codziennie, latem i zimą, a przecież mówimy o czasach, kiedy temperatury zimą sięgały minus 25 stopni, a śnieg leżał tygodniami. Jedna z bohaterek pewnego reportażu o dniu z życia kobiety z czasopisma "Panorama północy" wyliczyła, że w kolejkach stała codziennie średnio 3 godziny. Potrafisz to sobie wyobrazić? Bo ja z trudem. Do tego jeszcze trzeba doliczyć czas na "zdobywanie" tego, czego się nie kupiło, gotowanie z resztek, szycie ze skrawków. Całe życie upływało ludziom na tym, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Taka ciągła walka, jakoś jeszcze zrozumiała po wojnie, ciągnęła się za ludźmi przez ponad 40 lat.
Napisałeś już kilka książek o PRL. Jak myślisz, skąd bierze się tęsknota z tymi czasami?
- Wielu ludzi przeżywało wtedy swoją młodość, a ją wspomina się zawsze z sentymentem. Codzienność naprawdę była ciężka, upokarzająca, trudno dobrze wspominać czasy, kiedy bez kombinowania nie mogłeś mieć tak podstawowych rzeczy, jak pieluchy dla dziecka. Na pewno tym co przychodzi mi do głowy, jest poczucie wspólnoty, poczucia, że jest się w czymś razem. Ludzie sobie pomagali, wymieniali się, informowali, że gdzieś coś "rzucili" - bez tych sieci wzajemnej pomocy i życzliwości o wiele trudniej byłoby przeżyć. Być może więc chodzi o takie przekonanie, że choć było ciężko, człowiek nie miał poczucia, że jest ze wszystkim sam.