Wyszłam za mąż, zaraz wracam
Co trzecie "tak!" kończy się rozwodem. Rozchodzą się najczęściej ci, którzy pobrali się młodo. Beata i Natalia nawet nie doczekały u boku swoich mężów pierwszej rocznicy. Były zakochane, marzyły o białej sukni, weselu. Ale tuż po ślubie zrozumiały, że grają w nie swojej bajce, spełniają oczekiwania innych. Dlaczego wciąż ulegamy presji wyjścia za mąż? Kiedy zamiast "tak" trzeba powiedzieć "nie teraz"?
Beata: Uciekłam od "normalnego życia"
Pierścionek jest złoty z brylantowym oczkiem. Kiedyś niechcący uderzyłam dłonią w ścianę. Oczko niemal wypadło. Dopiero wtedy się dowiedziałam, że kosztował dwa tysiące złotych. Nie nosiłam go prawie. Nie lubię biżuterii, zwłaszcza tradycyjnej. Trzymam go w szkatułce, szkatułkę - w dolnej szufladzie komody. Rzadko tam zaglądam. Ale pamiętam.
Gdy poznaję Rafała, mam 24 lata. Jest maj. Obroniłam pracę magisterską na orientalistyce. Ale na razie jestem zakochana w Janku. Zrywa ze mną. Na piechotę prawie dziesięć kilometrów idę do pobliskiego miasteczka, w którym mieszka moja przyjaciółka. Prowadzi szkołę angielskiego. Dorabiam tam czasami. Przychodzę zaryczana, przekonana, że świat się skończył. Ona sadza mnie w recepcji i każe odbierać telefony. Dzwoni Rafał - chce się umówić na lekcje indywidualne. Pojawia się raz, drugi, trzeci. Ja go uczę. Lubię go, ale nie jestem zakochana. Rafał bywa w szkole i na imprezach u mojej przyjaciółki. Po ognisku, rano, kochamy się. Jest sierpień.
We wrześniu wyjeżdżam do Indii ze znajomymi z roku. Na lotnisku w Delhi żółtawy smog. Obce dźwięki i zapachy. Opisuję to w mailach do Rafała. Piszemy do siebie codziennie. Nie tylko o tym, że widziałam wschód słońca nad Gangesem w Varanasi. Również o tym, że boję się powrotu, tego, co będzie dalej. On też się otwiera. Ma ciekawe pasje, uprawia wspinaczkę. Buduje dom z rodzicami. Zaczynamy tęsknić do siebie. Gdy spotykamy się w Warszawie, jest początek października. Nad Okęciem wisi mgła. A ja widzę Rafała, uśmiecha się. Ciepło na sercu, że ktoś na mnie czekał.
Zaczynamy się widywać. Pół roku później on zaprasza mnie na czekoladę do pijalni Wedla. Nie ma wolnych stolików. Złości się, a ja nie rozumiem dlaczego. Jedziemy do niego. Prawie już usypiam, gdy Rafał przychodzi, całuje mnie, wkłada w dłoń pudełeczko pokryte pluszem. W środku - pierścionek z brylantowym oczkiem. Cieszę się. To przyjemne. Nigdy wcześniej nikt mi się nie oświadczył. Myślałam, że Janek to zrobi - jednak ożenił się z inną, podobno ona jest w ciąży. Uważam, że jestem nowoczesna, wykształcona. Ale jako kobieta... nigdy nie czułam się pewnie, atrakcyjnie. Byłam nieśmiała, pierwszego chłopaka miałam pod koniec liceum. Koleżanki ze studiów zakochiwały się, wychodziły za mąż. Marta miała już dwójkę dzieci, a ja... Lepiej jest być rozwódką niż starą panną.
Mówię "tak". Lubię być z Rafałem. Czy będę lubiła za dwadzieścia lat? Nie wiem i nie zastanawiam się nad tym. Po co? Od deklaracji, że chcę być jego żoną, do ślubu mamy dużo czasu. Prawda? Jestem zdziwiona, jak szybko toczą się wypadki. W dwa dni wszyscy znajomi wiedzą, że się zaręczyliśmy. Dzwonią: jak to cudownie, Beata, gratulacje! Tak do siebie pasujecie! Uśmiecham się. Kuzynki i koleżanki, które mają już mężów i dzieci, traktują mnie od tej chwili jak swoją. Też chcę mieć takie życie jak one. Tak przynajmniej mi się wtedy wydaje. Normalne - do tej pory wszystko było u mnie jakieś takie... niedorobione. Mam poczucie, że teraz sobie poukładam jak dorosły człowiek.
Rodzice reagują uprzejmym zainteresowaniem. Za to jego mama jest zachwycona, podobno już mnie kocha i musi uściskać. Idziemy na uroczysty obiad. Moja przyszła teściowa jest jak z dowcipów. Nie lubię jej od pierwszego razu i wiem, że ona mnie też. Rządzi rodziną żelazną ręką, ojciec Rafała jest kompletnie wycofany, zasklepiony w swoim świecie. Godzinami skleja model Titanica długości dwóch metrów. Babcią Rafała pomiatają wszyscy, nawet pies. Gryzie ją w łydkę, ja go kopię pod stołem. Pies skomle, wybucha awantura. Nie chcę tu więcej bywać. Ale muszę. Przecież mamy się pobrać!
Coraz bardziej mam poczucie, że coś zgrzyta między nami. Nie mówię tego Rafałowi. W ogóle nic mu nie mówię - my prawie nie rozmawiamy, nie czujemy potrzeby. Wymieniamy informacje: jaką pizzę lubisz? Z owocami morza? Ja wolę pepperoni. Uwielbiam deszcz. A ty? A, nie przepadasz. Czasami on doprowadza mnie do szału. Na przykład wtedy, kiedy za dużo wypije. Robi się ordynarny, nawet chamski. Nie cierpię go takiego. I nie cierpię, kiedy on mówi: "To jest nienormalne". Jego zdaniem tylko to, co on myśli, robi, jego rodzina, on - jest normalne. A ja, moje zdanie, moi rodzice - my jesteśmy nienormalni.
Proszę: "Rafał, wypracujmy kompromis". A on: "Dobrze, ale zrób tak, jak ja mówię". Nie chcę tak, jak on mówi, ale milczę. Przygotowania do wesela ruszają pełną parą rok po zaręczynach. Rafał przynosi katalogi wiązanek kwiatowych, prospekty domów weselnych, przykładowe menu. Denerwuje się, że wszystkie najlepsze zespoły są już zarezerwowane. Oczekuje, że się włączę, będę tym wszystkim ekscytować, a mnie to śmieszy i mierzi jednocześnie. Wymiguję się, jak mogę, więc większość on załatwia sam z matką.
Ona czuje się jak ryba w wodzie: decyduje, że stoły ustawimy w podkówki, to najnowsza moda. Goście, wychodząc, dostaną zapakowanego ozdobnie sękacza. I tak dalej. Mnie zostaje wybór sukni. Jadę na Pragę, tam jest najwięcej salonów, chodzę od drzwi do drzwi. Okropne te kiecki, z brylancikami, sztucznymi koronkami. W końcu wybieram jakąś prostą, elegancką - na wieść o tym, że do ślubu został miesiąc, ekspedientki wpadają w popłoch. "Proszę pani, klientki to na rok wcześniej załatwiają! Jak my zdążymy?!". Mrugają doklejonymi rzęsami, oburzone, że jestem z zupełnie innej bajki. No to nie zdążymy. Pójdę do ołtarza w sukni o numer za dużej. Jest mi wszystko jedno.
Na weselu piję za dużo. Krzyczę, że nienawidzę jego matki. Uciekam z sali.
Na tym etapie oboje z Rafałem zaczynamy się zastanawiać: czy to jest to, czego chcemy? Bo coraz częściej milczymy albo się spieramy, on bywa napastliwy, ma pretensje - a ja się wycofuję, nie odzywam, chcę się gdzieś schować. Nie pada propozycja: odwołajmy to. Nawet o tym nie myślimy. No bo jak? To nierealne. Zaproszenia wysłane. Do 120 osób. Wszystko opłacone przez naszych rodziców po połowie, zaklepane, wódka czeka w skrzynkach. Byłby wstyd. "Przygotowania to stres, jesteśmy zdenerwowani, dlatego mamy dosyć..." - pocieszamy siebie nawzajem. I wierzymy w to. Chcemy wierzyć.
Mój sposób na przetrwanie? Nie myśleć. Dać się ponieść biegowi zdarzeń. Może jakoś to będzie. Na wieczorze panieńskim wpadam w histerię. Na weselu: nienawidzę oczepin, tych wszystkich zabaw "poznaj jej kolanko", "przesuń gotowane jajko z jednej nogawki do drugiej". Jego matka uparła się na "zabawę w wiejskim stylu", a ja postanowiłam się nie mieszać. Chcę się znieczulić i się znieczulam. Piję za dużo. Mamy wracać razem do domu - do tego domu prawie wykończonego, domu Rafała i teściów - a ja robię awanturę. Krzyczę mu w twarz, że jego matka jest złośliwa, we wszystko się wtrąca, że jej nienawidzę. Ona to słyszy, on się wścieka. "Wybieraj, wracaj z nią albo ze mną!" - mówię i ruszam pieszo, w białej sukni do ziemi, przez las. On wybiera i idzie za mną - ale ja prawie biegnę, mylę kierunki, gubię go i dochodzę do stacji kolejowej. Jest mi niedobrze, jestem nieszczęśliwa, dół sukni umazany błotem. Zgarnia mnie świadek - Rafał wysłał go na poszukiwania autem - i odwozi do "naszego domu".
W noc poślubną płaczę w poduszkę. Czuję się tu jak w więzieniu. Uciekam najczęściej do szkoły językowej przyjaciółki, spędzam tam całe dnie. Nie dogadujemy się - my z Rafałem, ja z teściami. Próbuję, ale mam wrażenie, że oni mnie nie słuchają. Kiedyś radzą się, gdzie posadzić drzewko - dom jeszcze w budowie, ogrodu nie ma. Moja mama jest architektem zieleni, więc tłumaczę cierpliwie: rozrysujmy plan, zastanówmy się. Patrzą na mnie w milczeniu. Za chwilę jego matka pyta tępo: "No ale gdzie teraz to drzewko mamy wsadzić?". Rezygnuję.
Zimą łapię grypę, na drzwiach sypialni dla żartu wieszam kartkę "Izolatka". Afera. Teściowa płacze. Że jak ja mogłam pomyśleć, że oni mnie izolują ze względu na chorobę. Dopóki Rafał ma pracę, jakoś wszystko się toczy. Ale w jego firmie redukcja etatów. Siedzi w domu i nosi go. Dlaczego mnie nie ma całymi dniami? Koszule nieuprasowane, garnki brudne? Mąż zaczyna mi szukać pracy. Jego rodzice aktywnie się w to włączają: byłoby idealnie, gdybym zaczepiła się na poczcie albo w urzędzie miejskim. A ja nienawidzę biur, boksów! Umawiają mnie na rozmowy kwalifikacyjne, na które ja się stawiam z jednym celem: nie spodobać się. Czuję się jak papuga w stadzie wron.
Nie chcę już tego domu, nie wyobrażam sobie, że miałabym tu wychowywać dziecko, pod okiem teściowej, z mężczyzną, który patrzy na mnie tak, jakbym była jednym wielkim rozczarowaniem. Ta szarpanina trwa pół roku. W trakcie którejś z awantur on wyciąga oświadczenie: zgoda na rozwód za porozumieniem stron. Chyba chce mnie nastraszyć. Dziwi go moja reakcja. Nie podpisuję tego, ale i się nie kajam, nie błagam. Płaczę. Pytam: "Czy ty mnie jeszcze kochasz?". On odwraca się plecami, coś krzyczy. "Czy ty mnie jeszcze kochasz? Czy ty mnie jeszcze kochasz? Czy ty mnie jeszcze kochasz?". Mija godzina, a ja nie dostaję odpowiedzi. Pakuję rzeczy. Przyjeżdża po mnie tata. Nigdy już nie wracam do tego domu.
A ja? Tak, kocham go. To nie jest taka namiętna miłość, wielka miłość, ale jest. Przysięgałam mu i byłam gotowa zostać z nim do końca życia. Kilka tygodni później wezwanie z Sądu Biskupiego. Rafał wniósł o unieważnienie małżeństwa. Ksiądz czyta mi uzasadnienie: nie chciałam mieć dzieci i jestem psychicznie niezdolna do pełnienia roli żony: prania, gotowania, sprzątania... "Rola żony to wspieranie, bycie lojalną, wierną, troszczenie się o męża. Myśmy się nie umawiali na sprzątanie" - mówię, wychodząc.
Jestem wolna od dwóch lat. Dzwonię do Rafała na każdą Wielkanoc, Boże Narodzenie, w jego urodziny. On do mnie - nigdy. Mówi, że nie ma żalu, ale spotkać się nie chce. A ja bym chciała. Chciałabym, żeby mi wybaczył. Kiedy zaczynaliśmy ten związek, ja byłam kimś zupełnie innym, nie byłam sobą. Kompletnie rozbita po tym, jak zostawił mnie Janek, zupełnie zamotana, niewiedząca, czego chcę w życiu. A potem wszystko się tak szybko potoczyło, porwało nas. Gdybyśmy umieli to oboje zrozumieć... Moglibyśmy wierzyć, że już nigdy nie wydarzy nam się w życiu taka pomyłka. Jeśli tego nie rozwiążemy, nie pozbędziemy się - ta historia będzie nam zawsze ciążyła, będzie ciążyła na naszych kolejnych związkach. Ja od roku mam kogoś. Rafał ma dziecko. Dla nich powinniśmy o tym rozmawiać.
Natalia: Uciekłam od nudy i milczenia
Pierścionek był z białego złota, nowoczesny. Igor wiedział, jaką lubię biżuterię, i szwagierka pomagała mu wybierać. Nosiłam go, podobał mi się. A potem sprzedałam. Nie chcę takiej pamiątki. Gdy się poznajemy, mam 20 lat. Jestem po liceum ekonomicznym, zaczynam pierwszą pracę w firmie kurierskiej, w dziale administracyjnym. On jest kurierem: najpierw rowerowym, potem kierowcą samochodu dostawczego. Podoba mi się: wysoki blondyn z błękitnymi oczami, ewidentnie mój typ. Zaczynamy się spotykać. Potem oboje odeszliśmy z tej firmy, ale związek nam został. On się we mnie bardzo zakochał. Byłam jego pierwszą dziewczyną na poważnie.
A ja... z początku byłam zafascynowana, zauroczona. Ale z czasem ekscytacja zbladła. Spotykaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu. Lubiłam te randki, ale gdy się zdarzało, że widywaliśmy się częściej, czułam irytację. Do Igora idealnie pasowało określenie: akuratny. Był porządny, normalny, stabilny, przewidywalny... A mnie nosiło. Dwa lata po tym, jak się poznaliśmy, zaczęłam jeździć konno. To nie tylko sport, to pasja, styl życia, zamknięte środowisko ludzi, z którymi miałam o czym rozmawiać godzinami. A z Igorem - nie. Czy nie miałam wrażenia, że to dziwne? Miałam poczucie, że ja jestem dziwna. Od dziecka byłam uczona, żeby szukać winy w sobie, że inni - rodzice, nauczyciele, starsi - mają rację. A mama i tata byli zachwyceni Igorem. "Jaki on dobry, naprawił kosiarkę, taki mężczyzna to prawdziwy skarb!" - to mama. "Masz szczęście, że cię zechciał, taką wariatkę!" - to, niby-żartem, tata. Koleżanki się rozpływały: jaki on przystojny, wpatrzony we mnie, rzutki: awansował w pracy na kierownika zespołu kurierów - idealny kandydat na męża. I tylko w stajni nikt go specjalnie nie lubił. Właścicielka skwitowała go jednym słowem: nudziarz.
Oczywiście, że chciałam wyjść za mąż. Od dzieciństwa widziałam swój ślub w wyobraźni, odgrywałam z koleżankami z podwórka. Biała suknia, welon, wspaniałe, huczne wesele - wszystkie dziewczyny marzyły o tym. Która kobieta tego nie pragnie? Potem, jako nastolatka, chodziłam na śluby i wesela w rodzinie. Panny młode wyglądały zawsze olśniewająco, nawet te brzydkie. Umalowane, uczesane, w pantofelkach na obcasie. I wszyscy im gratulowali, zazdrościli. Taka piękna, wyjątkowa chwila. Chciałam tego dla siebie. A tymczasem z Igorem minęło nam pięć lat. Im dłużej ten związek trwał, tym bardziej ja nabierałam przekonania, że to miłość. Bo skoro tyle wytrzymaliśmy? Skąd mogłam wtedy wiedzieć, czym jest miłość. Nigdy żadnej nie przeżyłam.
Byłam uczona, że trzeba słuchać starszych. A moi rodzice Igora uwielbiali.
Drażniło mnie, że tak stoimy w miejscu. Rodzice napomykali: "No, wy z Igorem macie taki długi staż, na co czekać?". Zaczęłam go naciskać. Trzeba się na coś zdecydować. Zaprosił mnie na obiad do restauracji, wręczył pierścionek. Powiedziałam: tak. Myślałam: może. Na wieść o moich zaręczynach mama popłakała się z radości. I tylko najlepsza przyjaciółka zapytała: "Słuchaj, jesteś tego pewna?". Ona mnie dobrze znała, lepiej niż ja siebie. I wiedziała, że chcę w życiu czegoś więcej niż "akuratnego" męża. Nie byłam pewna. Jestem typem zadaniowca, więc skoczyłam w to, przygotowania, planowanie wesela, zapraszanie gości. Nagle to ja byłam najważniejsza na całym świecie, byłam w centrum wydarzeń, każdy się ze mną liczył, słuchał, co mam do powiedzenia. Czy na gorąco lepszy bigos, czy boeuf Stroganoff? A zaproszenia na papierze czerpanym czy wytłaczanym w różyczki? Mogłam decydować - chyba pierwszy raz w życiu, więc korzystałam z tego, czując się wspaniale zresztą.
Pierwszy atak paniki miałam w salonie sukien ślubnych. Wozili mnie od jednego do drugiego, przede mną - korowody ekspedientek, z tiulami, haftami, stroikami z pereł, dyskusje, czy kość słoniowa lepiej pasuje do mojej karnacji, czy iść w kolor gołębi. Mierzyłam piękną, gorsetową sukienkę z falbanami z białej koronki. Spojrzałam w lustro i się przeraziłam. Zobaczyłam obcą osobę w powodzi śnieżnej bieli z moją głową doklejoną na szczycie. Jakbym weszła na plan filmu. Grała cudzą rolę. I to poczucie już mnie nie opuściło. Na ślubie czułam się jak oszustka.
Mówiłam słowa przysięgi i głos mi drżał. Byłam przerażona. Do dzisiaj nie obejrzałam zdjęć z wesela. A film zobaczyłam tylko dlatego, że były na nim konie: ja siedziałam w damskim siodle, a Igor na białym ogierze. Sztywno siedzi - pierwszy raz w życiu. Co jeszcze widać na tym filmie? Że ciągle gdzieś biegnę, uciekam przed kamerą. Coś trzeba przynieść, pójść do kuchni. I właściwie nigdy nie jestem obok mojego męża. Ciągle w pędzie, tyłem do niego, bokiem, gdzieś frunę, powiewa biała koronka. Po ślubie Igor wprowadził się do mnie i rodziców. Zachwytów mamy - ciąg dalszy. A ja? Ja starałam się ułożyć plan dnia tak, żeby go jak najrzadziej widywać. Prowadziłam firmę - administrowanie stronami internetowymi, pracowałam w domu. Kiedy Igor do niego wracał z biura - ja wychodziłam do stajni na trening. Kiedy ja wracałam, on spał. Albo oglądał telewizję. Pytał: "Co u ciebie?". Mówiłam: "W porządku". On: "To pooglądajmy".
W życiu nie widziałam, żeby ktoś tyle czasu spędzał przed telewizorem. Co oglądał? Wszystko. Jak leci. Myśmy nigdy razem wcześniej nie mieszkali. Moi rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że przed ślubem to nie do pomyślenia. I seksu między nami wcześniej też za dużo nie było: gdzieś w samochodzie, u jego rodziców albo moich. Szybko, w strachu, że ktoś wejdzie. Myślałam: będziemy małżeństwem i wreszcie kochankami. Ale nic się nie zmieniło. Zamykałam się w sobie. On ocknął się, gdy było już za późno. Zaczął zabierać mnie do kina. Jechaliśmy w milczeniu. Wracaliśmy w milczeniu.
Zapisał nas na terapię. Jechaliśmy w milczeniu. Wracaliśmy w milczeniu. W trakcie sesji on mówił, jaka jestem niedobra. Nie spędzam z nim czasu. Wolę konie. Pani terapeutka kiwała głową. Kazała mi zrezygnować z treningów, poświęcić się ratowaniu związku. Gdy wybieraliśmy się na trzecie spotkanie - w martwej ciszy - powiedziałam w końcu "Igor, to nie ma sensu. Rozmawiamy tylko w gabinecie psychologa". Bez słowa zawrócił samochód. W domu ja weszłam pod koc, on spakował torbę. Rodzice powiedzieli, że jestem nienormalna. Zmienili zdanie, gdy Igor zabrał oba samochody (były zarejestrowane na niego) i wywiózł piec centralnego ogrzewania. Jedyny komentarz mamy do rozpadu mojego małżeństwa: "Czy rozliczyliście się już z Igorem?".
Ten związek, ten ślub to był wynik tego, że ja całe życie coś musiałam. Słuchać innych. Być grzeczna. Być posłuszna. Starać się. Uczyć się. Nie podskakiwać ojcu. W chwili rozwodu miałam 27 lat. I zrozumiałam, że chcę chcieć. A nie musieć. Miesiąc temu wzięłam psa. Ojciec zrobił mi awanturę. Powiedział, że mam oddać suczkę albo się wynosić. W godzinę byłam spakowana. Gdyby nie to małżeństwo, nigdy bym nie miała odwagi tak się sprzeciwić. Przez kilka dni mieszkałam u siostry. A potem Marcin - młodszy ode mnie o trzy lata, z którym spotykam się od dwóch miesięcy - wynajął dla naszej trójki kawalerkę. Zaimponował mi, że tak to zorganizował. Wszyscy naokoło mówią, że nic z tego nie będzie. Ale ja nie wiem. Teraz już ich nie słucham.
Jagna Kaczanowska, psycholog
Twój Styl 7/2013