Zygmunt Malanowicz: Z widzami trzeba rozmawiać
4 kwietnia w wieku 83 lat zmarł Zygmunt Malanowicz, aktor znany z filmu "Nóż w wodzie" czy serialu "Dom". Przypominamy rozmowę, którą przeprowadziła Maja Jaszewska kilkanaście dni temu.
- Niech mi pani powie, co grać? W moim wieku wystąpić w serialu, który jest o niczym i marnie kręcony, jest rzeczą nieprzyzwoitą - mówi aktor, reżyser i scenarzysta Zygmunt Malanowicz wspominając między innymi swoje role u Polańskiego czy Wajdy. - Jak czuję, że w tym, co reżyser robi, więcej jest spekulacji niż pasji i serca, odechciewa mi się współpracować.
Styl.pl, Maja Jaszewska: Jak się prześledzi pana biografię pełną zawirowań i życiowych wyzwań, można odnieść wrażenie, że całe życie idzie pan pod prąd. Jest pan prowokatorem?
Zygmunt Malanowicz: - Bywam nim jako aktor, jeżeli uważam, że ma to sens. Natomiast nie interesuje mnie prowokacja czyniona dla jakiejś mody. Nie interesuje mnie też teatr, w którym przed nastaniem sezonu wyciąga się kalendarz i zastanawia co by tu wystawić, a czego dawno nie było na scenie.
- Od lat jestem związany z Teatrem Nowym w Warszawie, którego propozycje wynikają z chęci dociekania i zrozumienia rzeczywistości, która nas otacza. Każdy nasz spektakl to wynik namysłu, o czym warto, a może nawet trzeba, porozmawiać z widzami. Zabieramy głos w sprawach, które nas poruszają, szokują czy nawet bolą. Ale nie w dydaktycznym tonie. Dociekamy, przyglądamy się rzeczywistości, stawiamy pytania, nie dając jednoznacznych odpowiedzi. I chyba taka propozycja teatralna znajduje uznanie wśród naszych widzów, bo wciąż wracają. Nasze propozycje są trudne i nie mają popularnego charakteru, a jednak ludzie chcą włączyć się do rozmowy, którą rozpoczynamy. Co więcej, chętnie słuchają naszego głosu w Europie, po której jeździmy ze swoimi spektaklami na różne festiwale.
Powiedział pan kiedyś: "Nie pójdę z tłumem, bo nie mogę mieć do niego zaufania"...
- I nie zmieniłem zdania. Nie ufam stadnym instynktom, a na dodatek uważam, że tłum bardzo często nie mówi własnym głosem. Nie stanowi zbioru indywidualności o podobnym zdaniu, tylko motywuje go owczy pęd we wskazanym odgórnie kierunku. Niepokoi mnie to i odrzuca.
- Nie neguję jednak wszystkich zbiorowych protestów. Wspieram kobiety walczące dziś o swoje podstawowe prawa. Ich głos jest zrozumiały i czysty w swoich intencjach. Bronią swojej wolności do samostanowienia i jest to w pełni zrozumiałe. Jestem jednak ostrożny i uważam, że trzeba dokładnie przyjrzeć się sprawie, zanim zgłosi się swój akces. Należy sprawdzić czy pod nośnymi hasłami nie kryje się drugie dno.
"Dzisiaj na reżyserię idzie dzieciak po maturze. Co on może mieć do powiedzenia o świecie?"
Skąd taka rezerwa?
- Życie mnie jej nauczyło. Cały czas uważam, że bojkotowanie telewizji w latach 80. nie było spontaniczne, tylko zapanowała jakaś środowiskowa presja, której nie wypadało nie ulec. Mam świadomość, że moja opinia nie jest popularna, ale nie zamierzam jej ukrywać.
Ma pan na koncie kilka takich niepopularnych opinii i decyzji. Dużą cenę pan za to płacił?
- Na rzeczywistość częstokroć nie miałem wpływu, ale myślę, że nie tylko ona jest odpowiedzialna za moją tendencję do trzymania się z dala od głównego nurtu. Ta skłonność jest wynikiem mojego charakteru. Paradoks polega na tym, że chociaż rzeczywistość mnie dopadała i często odbierała coś cennego, to i tak zawsze się czułem wolnym człowiekiem. Jeżeli podejmowałem jakiekolwiek decyzje, to na własny rachunek. Mogły być kontrowersyjne, ale zawsze moje. Nie szedłem ślepo za nikim.
- Część środowiska filmowego zastanawiała się, czy ja jestem z nimi. Ale co to znaczy? Być z kimś oznacza wszystko robić tak samo? Wyzbyć się własnego zdania ze strachu, że jest odmienne? Powszechnie uznano, że skoro grałem u Poręby, to sprzeniewierzyłem się środowisku. Tymczasem dla mnie ostracyzm wobec Poręby był i jest żałosny. Zarzuty wobec niego zostały marnie utkane politycznie. Wystarczy obejrzeć jego filmy i porównać z innymi z tego okresu, a wyraźnie widać, że robił świetne kino. Pasjonował się historią i często nie zgadzał z obowiązującą w tym czy innym środowisku narracją, ale nie piętnował żadnych grup społecznych ani narodowościowych, co mu zarzucano. Jest to absolutna bzdura. Zrobił sobie krzywdę błędnymi wyborami politycznymi, ale to nie powód, żeby go odsądzać od czci i wiary.
Za granie w jego filmach spotkał pana ostracyzm środowiskowy, ale to nie było pierwsze wykluczenie. Po premierze "Noża w wodzie" trafił pan na czarną listę i przez siedem lat nie dostawał żadnych propozycji filmowych. Gniewało to pana?
- Nie można mieć żalu o nierozumne opinie czy o zachowania wynikające ze strachu. W jednym i drugim przypadku zadziałał instynkt stadny. Po "Nożu w wodzie" nikt nie chciał narazić się Gomułce, którego film tak rozsierdził, że rzucił w ekran popielniczką. Ale aktorstwa mi nie odebrano, nadal grałem w teatrze i to dużo. Aż zjawił się pierwszy odważny i przełamał ten impas.
I tak zagrał pan główną rolę w "Polowaniu na muchy" Andrzeja Wajdy. Nic ten film nie stracił na aktualności.
- Bo na tym, proszę pani, polega dobre kino. A myśmy wtedy robili świetne filmy. Miałem to wielkie szczęście żyć w złotej epoce polskiego kina.
To był okres niesamowitego rozkwitu w wielu dziedzinach: polska szkoła plakatu, polska szkoła dokumentu, rodziła się polska szkoła reportażu...
- Mieliśmy wtedy w Polsce prawdziwe Odrodzenie. Działała i tworzyła prawdziwa potęga umysłów i talentów: Wajda, Polański, Has, Kawalerowicz, Munk, Konwicki... To nie byli egzaltowani chłopaczkowie po maturze, tylko dojrzali, świadomi swego twórcy. Po zdjęciach próbnych do "Noża w wodzie" Polański podał mi rękę i powiedział: "Do zobaczenia na planie". Żadnych piętnastu etapów castingów, tracenia czasu i bicia piany. Reżyserzy wiedzieli, co chcą zrobić i z kim. Mam ogromny sentyment do filmu Wajdy "Pokolenie". Jaka tam jest głębia człowieka pokazana! Dzisiaj na reżyserię idzie dzieciak po maturze. Co on może mieć do powiedzenia o świecie?
Co Zygmunt Malanowicz sądzi o młodych reżyserach - dowiesz się na kolejnej stronie >>>
To nie tylko kwestia różnicy wieku, ale przede wszystkim doświadczenia. Wasze pokolenie dorosło bardzo szybko, bo przeżyło wojnę.
- No tak, z cieplarnianych warunków to myśmy nie wyszli...
Gdzie jest pana miejsce na ziemi? Na Wileńszczyźnie, gdzie się pan urodził, w Łodzi, gdzie przeżył czas odrodzenia czy może w Warszawie?
- Na pewno nie jest to Warszawa. To, co jest mi bliskie, nie łączy się ze społeczeństwem ani narodem. Najmocniej kształtowała mnie przyroda, która na Wileńszczyźnie jest cudowna.
Obejrzał pan ostatnio coś, co by pana poruszyło, o czym by pan pomyślał: "Takie kino jest mi bliskie"?
"W moim wieku wystąpić w serialu, który jest o niczym i marnie kręcony, jest rzeczą nieprzyzwoitą."
- Nie jestem w stanie porozumieć się z młodymi reżyserami. Chociaż mam świadomość, że to co mówię, może być krzywdzące, bo nie mam zbyt wielu kontaktów z nimi. Zdarzają się jednak wyjątki. Chętnie wziąłem udział w niszowym projekcie Marcina Latałło. Długo kręciliśmy zdjęcia, ale warto było. Zwróciłem uwagę na "Boże ciało" Komasy, bo to kino, które nie pozostawia obojętnym. Podobnie drapieżne i dynamiczne filmy Smarzowskiego. Poruszają i mówią coś ważnego.
- Ciekawy był film Agnieszki Smoczyńskiej "Córki dansingu". Niebanalny obraz, który zachwycił Amerykanów. Oni pracują na zupełnie innych tranzystorach niż my. Bliższe im "Wojny gwiezdne", niż wewnętrzny pejzaż człowieka. Zdarzają się wśród nich ci od istoty świata, ale to są zazwyczaj Włosi, którzy są urodzonymi filmowcami. Mądrość Amerykanów polega na tym, że otwierają szeroko ramiona i mówią: "Proszę, chodźcie, dajemy wam pieniądze i jeśli macie dobry pomysł, róbcie nasze kino".
- Niestety, ogólnie rzecz biorąc, obecna epoka nie ma żywego tętna. Nie można o niej powiedzieć, że niesie ze sobą wysoki poziom artystyczny i odkrywa coś ważnego i cennego. Reżyserzy często skupiają się na temacie w ich mniemaniu interesującym, ale nie mającym przełożenia na uniwersalne doświadczenia. Dlatego ich filmy nie wytrzymają próby czasu. Ale nie ma co rozpaczać. Taki czas nastał. Niewielka część artystów poszukuje. To w sumie normalne. Żal mi tylko wspomnianych czasów ogromnej erupcji talentów, wrażliwości, kreatywności. Wracam do nich pamięcią z ogromną nostalgią. Ten rodzaj porozumienia i pracy już się nie powtórzy. Niech mi pani powie, co grać? W moim wieku wystąpić w serialu, który jest o niczym i marnie kręcony, jest rzeczą nieprzyzwoitą.
Często grał pan postaci uwikłane w taki splot okoliczności, który powodował, że każdy kolejny ruch zaciskał sidła, w których tkwili. Co pan myśli o ludzkiej naturze?
- Jest bardzo różnorodna, ale niestety bliżej jej ku ciemnej stronie. Może taki czas nastał? Na świecie jest tyle wydarzeń dziejących się poza jakąkolwiek logiką. Polityka agresywnie wkracza w różne obszary życia, a to jest zjawiskiem niezwykle groźnym.
Ofiarą polityki był Tomasz Ciećwierz, którego w przejmujący sposób zagrał pan w serialu "Dom".
- To wybitny serial. Nie mieliśmy takiego wcześniej w kinematografii. Jednak w pewnym momencie zrezygnowałem z tej roli. Poprosiłem reżysera i scenarzystę, żeby mi napisali scenę samobójstwa, bo chciałem zakończyć swój udział w serialu.
Dlaczego?
- Dlatego, że kiedy zaczęła się rodzić między Ciećwierzem a Andrzejem Talarem fajna, niejednoznaczna relacja, bez prostackiego podziału, że jeden z nich jest anioł a drugi to czyste zło, kiedy mogli interesująco się skonfrontować w trudnym politycznie czasie, to scenarzyści postanowili zepsuć to i zrobić z mojego bohatera donosiciela z szeregów dawnego KBW. Ciekawie zawiązana dramaturgiczna nić została zerwana. Ta część serialu była kręcona po '89 roku i miałem wrażenie, że radykalizm w szkicowaniu postaci oficera LWP jest w jakiś sposób ideologiczny. Dlatego podziękowałem za dalszą współpracę. Rozległ się huk, gołębie wzleciały w niebo i Ciećwierz zniknął z ekranu...
Dlaczego Zygmunt Malanowicz nie chce rozmawiać o filmie "Nóż w wodzie"? Dowiesz się na kolejnej stronie>>>
***Zobacz także***
Męczy pana, kiedy ludzie pytają o "Nóż w wodzie"?
- Trochę lat od premiery minęło, więc mam dosyć opowiadania o tym filmie. Poza tym narosło wokół niego masę legend na temat realizacji, późniejszych losów produkcji oraz tego, jak na mnie ten film oddziaływał. Nawet mi się nie chce ich prostować. Poza tym nie jestem szczególnie przywiązany do tego filmu. Uważam, że Romek zrobił potem parę lepszych. Bardzo sobie cenię "Lokatora", zarówno w warstwie psychologicznej, jak i czysto filmowej. A na dodatek Romek wspaniale w nim zagrał. W odróżnieniu od fatalnie podłożonego głosu w "Nożu w wodzie".
Skąd ten pomysł, że podłoży za pana głos?
- Bo mój już wtedy brzmiał poważnie, a Romek chciał stworzyć postać chłopaczka podskakującego do dojrzałego faceta. No i wyszło kompletnie nienaturalnie. W warstwie dialogowej nie ma cienia prawdy. Ten podłożony głos ogromnie się kłóci z tym, jak wyglądam w tym filmie i jak gram. Całe szczęście, że film wędrując wciąż po świecie, jest oglądany przez osoby, które mnie nie znają. W filmie jest przewaga aktorskiego działania nad słowami. Grałem tę postać bez nadmiernych analiz - zastanawiając się jedynie, jak ten chłopak może się zachować w określonej sytuacji, mając określonego przeciwnika. Nic więcej mnie nie interesowało. Atmosfera była bardzo fajna i twórcza, czemu sprzyjała życzliwość Leona Niemczyka.
Ogląda pan czasami filmy, w których zagrał?
- W życiu! Ale ma pani pomysły... Do "Ojca chrzestnego" wracam. Rozprasza mnie ta konieczność mówienia "pani". Nie jestem do tego przyzwyczajony. Przejdźmy na ty. Ja proponuję, bo jesteś dla mnie małolat. Coś tam tyle w swoim notesie nabazgrała? Mam nadzieję, że minęłaś półmetek z pytaniami? Ile można gadać?
Naprawdę nie miałeś nigdy żadnych marzeń związanych z zagraniem konkretnej roli?
- Naprawdę. Przyglądałem się temu, co mi proponowano i zastanawiałem czy los człowieka, którego mam zagrać, jest wart pochylenia się nad nim. To spotykanie się z nieznanymi losami było dla mnie ciekawsze niż oczekiwanie na zagranie jakiegoś jednego konkretnego losu, który bym miał już wyobrażony w marzeniach.
Sprawiasz wrażenie osoby bardzo racjonalnej. Co ci jest bliższe: serce czy rozum?
- Nie umiem odpowiedzieć. Ale mam umiejętność szybkiego wyczucia, czy reżyser kocha kino. Jeśli tak, warto z nim porozmawiać i przypatrzeć się, na czym ma polegać współpraca. A jak czuję, że w tym, co reżyser robi, więcej jest spekulacji niż pasji i serca, odechciewa mi się współpracować.
Zakochałeś się w filmach na Wileńszczyźnie w czasie wojny, kiedy jako mały dzieciak biegałeś do kina objazdowego?
- Nie miałem nawet sześciu lat a pamiętam, że jak się pojawił biały ekran, wszyscy widzowie rzucali czapki do góry, żeby zobaczyć ich cień na ekranie w smudze światła. To była magia. Puszczali nam wybitne rosyjskie filmy kompletnie pozbawione propagandy politycznej, za to wiele mówiące o narodzie. A potem przyjechaliśmy do Polski i biegałem do kina Polonia w Olsztynie. Matka mi dawała parę groszy na poranki. Do dziś pamiętam piękną kolorową rosyjską baśń "Czarodziejski kwiat", ale też wspaniałe filmy amerykańskie, jak "Serenadę w dolinie słońca". To wtedy zrodziło się moje oczarowanie kinem. Z teatrem spotkałem się dużo później.
Stanąłeś też kilka razy po drugiej stronie kamery jako reżyser.
- Był taki moment w polskiej kinematografii, że wszystko się posypało. Nie było mocy produkcyjnej, zaczęły się tworzyć jakieś prywatne studia filmowe i prywatni producenci liczący na szybkie zyski. Próbowano robić u nas Hollywood, chociaż kompletnie nie było z czego. Najbliższa wytwórnia była na Białorusi. Mieli absolutnie wszystko. Od profesjonalnego parku oświetleniowego, samochodowego, po laboratoria, sale dźwiękowe i montażowe. Wyreżyserowałem u nich trzy filmy na motywach moich scenariuszy. Niestety zostały tam i są nie do wzięcia. Strona polska nigdy się tym nie interesowała.
Nadal czytasz literaturę rosyjską w oryginale?
- Teraz już mniej, ale język wciąż znam dobrze. Zresztą jak każdy Polak.
Na ulicy się nie dogadam, ale za to znam i rozumiem wiele pieśni Wertyńskiego.
- To trzeba było od razu tak mówić! Z kieliszkiem czerwonego wina posłuchać i pośpiewać Wertyńskiego...
Rozmawiała: Maja Jaszewska
***
Zobacz również: