Reklama

Wykształcenie nie szyte na miarę

W Polsce wyrzuca się pieniądze. Duże pieniądze – bo subwencja oświatowa na dziecko, które ma orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego, ze względu na odmienną ścieżkę rozwoju, wynosi 51642 zł rocznie. Pozwala się uczniowi wykształcić i skończyć szkołę, ale nie pozwala wykorzystać umiejętności, które nabył podczas nauki. Opowieść o Benie jest opowieścią o edukacji i zmarnowanym talencie.

Początek września 2016. Nauczyciel historii wie, że na 8.00 nie dojedzie. Dzwoni do swojej przełożonej, by zgłosić problem. Dyrektorka przychodzi do klasy na zastępstwo. Temat dotyczy II wojny światowej.

- Ben, opowiesz o II wojnie? - zapytała kobieta.

- Oczywiście - odpowiada uczeń i zaczyna tłumaczyć reszcie klasy, o co w tej zawierusze chodziło.

- Powiedziałem po prostu, to co wiedziałem: od kampanii wrześniowej do bitwy berlińskiej. I jeszcze o wojnie na Pacyfiku - wspomina Ben.

Wykład zajął mu około 20 minut. Uczeń ma wyjątkowy dar do tłumaczenia w łatwy sposób trudnych treści. Przeprowadza analizę i potrafi znakomicie podsumować całość. Słucha się go z przyjemnością, a co najważniejsze - zapamiętuje, co zapamiętać trzeba.

Reklama

Na wywiadówce pani dyrektor gratuluje mamie takiego syna. Jest pod ogromnym wrażeniem jego erudycji, ale też umiejętności, bo przecież nie każdy potrafi przekazać wiedzę w tak przystępny sposób, zwłaszcza, że temat II wojny światowej do łatwych nie należy.

Koleżanki z klasy Bena, które są dobre z przedmiotów ścisłych, a z historią nie idzie im najlepiej, wreszcie rozumieją, o co chodzi. Sprawdzian napiszą na 3. To o dwa stopnie więcej, niż dostały wcześniej.

Kiedy połknął bakcyla nauki? - Nie mam pojęcia, kiedy to się zaczęło. Chyba jeszcze przed gimnazjum. Wcześniej interesowałem się prehistorią oraz pociągami - wspomina. Gdy był dzieckiem dominowały dinozaury i pociągi. Potem zaczęły się opowieści o rycerzach, zamkach i batalistyce. Były też samoloty, czołgi i maszyny. Wcześnie zaczął czytać. Najpierw były komiksy, które zamienił na "Strrraszną historię". - "Strrraszna historia" to seria książek wydawanych w Wielkiej Brytanii, tłumaczonych w Polsce, opowiadających w sposób humorystyczny, komiksowy różne tematy historyczne. Są tam Rzymianie, średniowiecze, wojny światowe, nawet Celtowie, Rzeczpospolita obojga narodów. Kupowałem i wypożyczałem książki z tej serii, są bardzo dobre, polecam. Dobre nie tylko dla dzieci, dla starszych również - tłumaczy Ben. Potem przyszły poważniejsze lektury. Lubił te pisane przez historyków - "Historia bez cenzury" Wojciecha Drewniaka czy "Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom" Jana Wróbla.

Czym jeszcze interesuje się Ben? "Gwiezdnymi wojnami". Filmy, książki, gry, komiksy, modele, encyklopedie dotyczące kosmicznej sagi to jego hobby. Gdyby wciąż istniał teleturniej "Wielka Gra" i pojawił się w nim temat "Gwiezdne wojny", Ben zapewne wygrałby w cuglach.

Różne szkoły, problemy te same 

Przed rozpoczęciem nauki w szkole średniej Ben chodził do gimnazjum integracyjnego. Miał nauczycielkę wspomagającą, panią Kasię. Znakomicie się dogadywali, bo Ben to bezkonfliktowy, łagodny i życzliwy uczeń. Czasami tylko siedział za długo w bibliotece i zapominał iść na lekcje. Mama dostawała uwagi w dzienniczku, że syn ignoruje nauczyciela, nie przychodzi na matematykę.

Co czytał? Głównie książki z serii "Co i jak", oczywiście dotyczące historii.

Mama Bena wspomina, że pierwszy rok w liceum był trudny, ale od samego początku syn został otoczony czułą i troskliwą opieką. Nie było psychologa, logopedy, czy nauczyciela wspomagającego, ale nauczyciele potraktowali go zwyczajnie - jak młodego człowieka, który chce zdobyć wiedzę i trzeba mu w tym pomóc, dostosowując program do jego możliwości.

- Wszystko przebiegało idealnie, natomiast problemy z matematyką były i pewnie pozostaną do końca dni mojego syna. Żeby tak nie było, musiałby się zmienić system. Mógłby wykorzystywać matematyczne umiejętności, które są mu potrzebne w życiu, a nie uczyć się rzeczy, które są niezbędne do zdania egzaminu, a potem się je wypiera, rozwiązań szuka w Google’u, albo liczy na kalkulatorze - twierdzi Joanna Moran.

Ben w szkole średniej miał z matematyki nauczanie indywidualne. Na pozostałe przedmioty uczęszczał z resztą klasy.

- Problemy grafomotoryczne powodują, że geometria jest poza jego zasięgiem. Podobnie z widzeniem przestrzennym, Ben go po prostu nie ma. Żartujemy sobie, że pójście na film w 3D to wyrzucone pieniądze - mówi Asia. I dodaje: "Z 25 matematycznych zadań zamkniętych, które są na maturze, przynajmniej 10 na dzień dobry nie jest dla niego. Nie jest w stanie w ogóle ich zrobić. Potem są takie, które przy wsparciu byłby w stanie zrobić, ale tego wsparcia nie ma. Bo musiałby być inny test."

Testy gimnazjalne 

Nauczyciele często sugerują rodzicom, by zwalniali swoje dzieci z testów gimnazjalnych. Mogą to zrobić, bo w orzeczeniu o potrzebie kształcenia specjalnego figuruje taki zapis. Na stronie poświęconej zespołowi Aspergera "Nie-grzeczne dzieci", przeczytać można, że definicja "kształcenie specjalne" nie odnosi się do nauczania w szkołach specjalnych czy wyłącznie do uczniów z upośledzeniem umysłowym, tylko do specjalnych form i metod pracy z uczniem o określonych problemach zdrowotnych i poznawczych. Może być realizowane m.in. w szkołach ogólnodostępnych czy z oddziałami integracyjnymi.

Zdaniem Joanny, jeżeli będziemy zawsze zwalniać tych uczniów z egzaminu, nigdy nie wypracujemy dla nich dostosowania. Nie będą figurowali w systemie, nie będzie ich widać. Szkoła będzie zadowolona, bo zdawalność będzie miała wysoką, a nauczyciel może być zwolniony z pracy z takim dzieckiem.

- Dlatego uparłam się, żeby Ben egzamin gimnazjalny zdawał, żeby można było te dostosowania stworzyć. Po to są robione badania, żeby dowiedzieć się z nich, że tacy uczniowie potrzebują dłuższego czasu, czy innego przedstawienia treści - tłumaczy.

Matematyczka nie była zadowolona, że Ben przystępuje do egzaminu, nie dlatego, że była chłopcu nieprzychylna. Martwiła się, że będzie musiała zrobić z nim całą podstawę programową. Takie są przepisy, wobec których nauczyciel ma związane ręce.

Joanna prosiła, żeby ćwiczyć rzeczy, których Ben jest się w stanie nauczyć - procentów, funkcji, geometrii płaskiej, gdzie trzeba obliczyć pole i obwód, gdzie jeśli się zna wzory, można zrobić ćwiczenie. Czas zaoszczędzony w ten sposób można wykorzystać do powtórki tego, co jest w stanie zrobić. "Tak się nie da" - odpowiadała zrezygnowana matematyczka: "Uczeń ma być przygotowany z całej podstawy programowej".

- Dla mnie to jest tak, jakby pani uparła się, że będzie uczyła ogórek śpiewać. Nasz dialog wyglądał mniej więcej tak:

Pani: Proszę go zwolnić.

Ja: Proszę z nim pracować.

Pani: Mogą go państwo zwolnić, tak fundujecie mu państwo stres.

- Chciało mi się płakać. W domu musiałam pracować z nim nad innymi rzeczami. Doszłam do wniosku, że i tak musimy go sami przygotować, licząc na to, że zrobi te rzeczy, które będzie mógł zrobić. Wynik był niski, rzędu 16 proc., ale wiedzieliśmy, na czym stoimy. Poza tym chcieliśmy, żeby się zmierzył z wyzwaniem i zobaczył, jak to jest, jak wygląda egzamin - że trzeba przyjść inaczej ubranym, trzeba siedzieć przez te parę godzin w klasie.  

Ben mówi, że dla niego egzamin był tylko trochę stresujący.

Mama chłopca wspomina, że w pierwszej klasie liceum, nawet gdy nauczyciel indywidualnie pracował z Benem na lekcjach, ten nie był w stanie w domu odrobić zadania. Nie wiedział, jak zacząć.

- W klasie, gdy pracuje pod okiem dorosłego, może dostać wskazówkę. Albo usłyszeć uwagę: "przy przenoszeniu zmiana znaku". Praca ze wspomaganiem przynosiła efekty. Jednak ilość dodatkowych zajęć z matematyki, lekcje i z klasą, i indywidualne powodowały, że był przeciążony. Już w podstawówce zdiagnozowano u niego dyskalkulię. Jednak dyskalkulia (zaburzenie zdolności wykonywania działań arytmetycznych) nie jest wystarczającym powodem, żeby być zwolnionym z matematyki na maturze.

Ben maturę z polskiego zdał bardzo dobrze. Z angielskiego miał prawie 100 proc., co nie było trudne, bo jest dwujęzyczny. Matematyka? Ta była dla niego nie do przejścia.

Zdaniem Joanny matematyka jest pewnego rodzaju językiem, zapisywanym w postaci symboli i wzorów. Jeżeli ktoś ma problem z tymi znakami, przestawi je - zamiast 19 napisze 91 i ten mały błąd zrujnuje wszystko. Kiedy osoba z dysleksją przestawi litery, zrozumiemy co napisała. Wystarczy nie zapisać potęgi, nie dać nawiasu. To są rzeczy, które nie mają wiele wspólnego z samą istotą matematyki - mają więcej z zaburzeniami, które są wpisane w rozwój tych dzieci. Mają problemy manualne, coś zgubią, coś gdzieś zostawią, czegoś nie zauważą.

- Najbardziej ranią mnie wypowiedzi osób, które nie zdają sobie sprawy z tego, ile pracy w to wkładamy i ile te dzieci wkładają wysiłku, by nauczyć się pewnych rzeczy. Oceniane są tylko po braku efektów. Że to jest lenistwo, że to jest bzdura, że nie każdy musi iść na studia... Oczywiście, nie każdy musi iść na wyższą uczelnię. Tyle, że w przypadku dorosłych, młodych, w pełni sprawnych osób, które nie zdają matury, sprawa faktycznie nie jest tragedią życiową, może nawet być fajną przygodą. Mogą wyjechać za granicę, podszlifować język, iść do szkoły policealnej, zdobyć zawód, zrobić jakiś kurs - wylicza Joanna.

I podkreśla ważną rzecz: "Osoba ze spektrum autyzmu, taka jak mój syn, nie funkcjonuje samodzielnie, nie wyjedzie za granicę, nawet jeśli świetnie zna język, bo potrzebuje ciągłego wsparcia, poczucia bezpieczeństwa. Nie potrafi podejmować spontanicznie decyzji, często nie umie sobie przygotować posiłku, niejednokrotnie nie pamięta, aby jeść, bo jest tak pochłonięta tym co robi. Ma także poważne problemy sensoryczno - motoryczne".

Joanna Moran jest pewna, że przy dyskretnym wsparciu w postaci asystenta, przyjaciela, rodzica lub terapeuty, Ben może bardzo wiele osiągnąć i być kiedyś cennym pracownikiem - lojalnym, uczciwym, dokładnym i  oddanym swojej pracy.

Z wizytą w ministerstwie 

By pomóc synowi, Joanna wraz z prezeską Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Zespołem Aspergera i Ich Rodzin "Jestem ZA" Barbarą Barwacz - Mikułą, udały się do Ministerstwa Edukacji. Usłyszały, że jest sposób. Trzeba zrobić badania. W badaniach tych należałoby wykazać, że mniej opłacalne jest, jeśli taka osoba nie zda matury i nie trafi na rynek pracy, niż zda maturę i pracę będzie miała. Tylko kto miałby zrobić te badania?

- My - śmieje się Joanna. - Możemy też znaleźć instytut, w którym rozpiszą takie badania, pozyskają grant - mówi z rozżaleniem. Od tego czasu minęły 4 lata. Joanna miała inne rzeczy na głowie.

- Uznałyśmy, że taka odpowiedź ma nas zbyć. W międzyczasie zmienili się urzędnicy w ministerstwie. Teraz rodzice borykają się z innymi problemami. Obecnie Ben nie mógłby mieć nauczania indywidualnego w szkole, bo takie musi być w domu. Dla rodzica oznacza to zamknięcie z dzieckiem w czterech ścianach. Nie może mieć pracy, nie może nigdzie wyjść - tłumaczy.

Praca nie dla każdego 

Joanna przypomina sobie wykład na jednej z konferencji. Prelegentka przedstawiała statystyki mówiące o tym, ile osób niepełnosprawnych zamieszkuje dany kraj.

- U nas aż kilkanaście procent. We Francji 6 proc., w Wielkiej Brytanii 5, w Skandynawii 2 procent. Dlaczego tak mało? Bo te 2 proc. osób jest tak bardzo niepełnosprawna, że żadne dostosowanie nie jest w stanie pomóc im funkcjonować w społeczeństwie. Wszyscy inni pracują - wylicza matka Bena.

- A u nas? Nie masz nogi jesteś niepełnosprawny, nie widzisz - to samo. Masz cukrzycę? Też jesteś niepełnosprawny. Tymczasem w innych krajach na dysfunkcje reaguje się przede wszystkim dostosowaniami. Taki człowiek nie czuje się wykluczony, bo może coś robić. Społeczeństwo go nie odrzuca. Nie mówi się mu: "radź sobie sam", albo: "przyjdź po zasiłek", tylko zastanawiamy się, jak możemy tego człowieka wykorzystać, żeby czuł się potrzebny - opowiada Joanna Moran.

Co, jeśli nie studia? 

Zostają jeszcze szkoły policealne. Niestety, te nie są dla wszystkich. Oferta na stronie internetowej wygląda inaczej, niż w rzeczywistości. Kursy? Tylko takie, na które zgłoszą się chętni.

- Kiedy pytaliśmy, byli chętni na masaż bańką chińską, florystę i recepcjonistkę medyczną. Żadnego konkretnego, sensownego zawodu. Ludzie idą do szkół policealnych, żeby mieć jakieś zajęcie, szybko się gdzieś zahaczyć. Szukaliśmy czegoś dla Bena. Pomyśleliśmy, że technik-archiwista mógłby być odpowiednią ofertą. Ze swoją pamięcią, datami, mapami, wiedzą sprawdziłby się i byłby to dla niego idealny zawód. Kurs miał ruszyć, jak zgłoszą się chętni. Nie ruszył, bo zapisały się dwie osoby - opowiada Joanna.

- Ilość możliwości dramatycznie spada. Nie dlatego, że matematyka jest na maturze, tylko dlatego, że jest matematyka plus cała reszta, którą ta matematyka powoduje: blokuje nie jedną rzecz, tylko determinuje całe życie - podkreśla. I z żalem dodaje: "Co zostaje? Zamknięcie się w czterech ścianach. Co by się stało, gdyby osoby z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego mogły zdawać na maturze inne przedmioty? Przecież tych ludzi nie jest tak dużo". 

Ben zna znakomicie angielski, mógłby zajmować się tłumaczeniem podręczników czy książek historycznych, mógłby pisać opracowania. Tyle, że by znaleźć pracę, choćby w wydawnictwie, dobrze jest mieć papier zaświadczający o wykształceniu pracownika. 

Rodzice zastanawiają się, czy mają wyjechać zagranicę. Wtedy ich syn mógłby zrobić ostatni rok college’u w Anglii czy Szkocji i tam studiować. Jeszcze nie są gotowi. Czekają, aż siostra Bena skończy szkołę.

Ben mógłby odnaleźć się na studiach historycznych. Poradziłby sobie na kulturoznawstwie, polonistyce lub filmoznawstwie, bo siedząc trzy lata w domu, rozwinął inne pasje. Wystarczyłoby tylko zdać maturę z matematyki, żeby pójść dalej. Póki co, dla niego to "tylko" pozostaje poza zasięgiem.    


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy